Witryna Czasopism.pl

nr 3 (253)
z dnia 5 lutego 2010
powrót do wydania bieżącego

zapraszamy | przeglądy prasy | autorzy | archiwum

JEŚLI KOŁAKOWSKIEGO NIE MA...

Gdy w liceum zacząłem wertować historyczne syntezy Władysława Tatarkiewicza i Stefana Swieżawskiego oraz teksty źródłowe, wśród moich lektur pojawiły się też teksty Leszka Kołakowskiego. Do tego stopnia próbowano mu zrekompensować długie lata obecności na „czarnej liście” PRL-owskiej cenzury, że stał się on kimś w rodzaju telewizyjnego filozofa (podobnie stało się z ks. Józefem Tischnerem). Telewizja siliła się jeszcze wówczas na realizację misji publicznej, dlatego wyprodukowała Mini-wykłady o maxi sprawach, a później cykl O co nas pytają wielcy filozofowie i animowaną wersję Bajek z królestwa Lailonii. Kołakowski medialny nie miał w sobie nic z powagi tomiszczy traktujących o dziejach ludzkiej myśli ani z krytycznych opracowań dzieł Platona czy Arystotelesa, w których wydawcy tropili najdrobniejsze niuanse filozoficznych koncepcji. Jednocześnie czuło się jednak, że bez przyswojenia ogromnego korpusu wiedzy Kołakowski by nie zaistniał − obecność w telewizji była poniekąd „skutkiem ubocznym” wieloletniego namysłu, czymś przygodnym, co w żaden sposób nie decydowało o statusie autora Horror metaphysicus. Tak, można było zapragnąć być Leszkiem Kołakowskim, bynajmniej nie z powodu splendoru płynącego z występowania w telewizji, ale ze względu na mądrość, po której cząstkę udało mu się sięgnąć.


Z czytaniem Kołakowskiego było u mnie trochę tak, jak z czytaniem Stanisława Lema. Zaczynałem od tekstów łatwiejszych, popularnych, mających wymiar błazenady, choć zawsze błazenady uczonej. W przypadku Lema były to między innymi Bajki robotów, dopiero później sięgnąłem po Solaris. W przypadku Kołakowskiego zacząłem od Mini-wykładów, jego interpretacji opowieści biblijnych (Klucz niebieski) i bajek, by stopniowo zbliżać się do tekstów poważnych − dyptyku poświęconego filozofii Boga (Jeśli Boga nie ma... i Horror metaphysicus), poprzez książki o Husserlu, Spinozie, Pascalu, moją ukochaną pracę o chrześcijaństwie bezwyznaniowym w XVII wieku (posiadam egzemplarz z pieczątką Towarzystwa Ateistów i Wolnomyślicieli!), aż po opus magnum, czyli wielkie rozliczenie myśliciela z głównymi nurtami marksizmu. Coraz więcej rozumiałem, ale też dostrzegałem coraz więcej problemów. Tak zresztą chyba powinno być przy filozoficznej lekturze.


Nie tylko ja jeden chciałem „być Kołakowskim” − do zauroczenia przyznają się jego bezpośredni uczniowie, jak Marcin Król czy Krzysztof Michalski, wspominają też studentów próbujących naśladować maniery składniowe Kołakowskiego albo nawet jego postawę, sposób, w jaki siedział i zachowywał się w towarzystwie, ton, jakim mówił. Nie ma w tym nic dziwnego − wszak poza stworzonym w procesie żmudnej refleksji światem myśli był też on frapujący po prostu jako człowiek, wokół którego uzbierało się mnóstwo anegdot i wątków rozproszonych w tekstach wspomnieniowych (uporządkowano je w pełniejszym wymiarze dopiero za sprawą wywiadu-rzeki przeprowadzonego przez Zbigniewa Mentzela pt. Czas ciekawy, czas niespokojny).

Wydaje się jednak, że choć biograficznie byli jednym − Kołakowski czyli historyk idei, filozof, public intellectual oraz Kołakowski warszawski, oksfordzki, towarzyski, STS-owy, akademicki – to w sferze publicznej te dwie postaci nie zawsze były ze sobą ściśle powiązane, odbiór Kołakowskiego był w pewnym stopniu selektywny. Tekstami filozoficznymi sensu stricto mogli zająć się ci, którzy interesowali się szczegółowymi filozoficznymi kwestiami, a innym pozostał filozof laurkowy, myśliciel malowany, któremu biografii można w cichości pozazdrościć i którego wybitnością można się zachwycać, nawet nie sięgając do jego tekstów.

Scalenie tych dwóch wizerunków nie do końca udało się Zbigniewowi Mentzelowi, zwłaszcza w II tomie wywiadu-rzeki poniósł klęskę, wciągając filozofa w serię doraźnych pytań mogących wywołać jedynie powierzchowne odpowiedzi. Tu trzeba sążnistego studium biograficznego, rekonstruującego drogę intelektualną Kołakowskiego w połączeniu z kontekstem historycznym. Póki jednak takiego studium brak, póty musimy samodzielnie oceniać to, co autor Obecności mitu pozostawił na piśmie.


Można Kołakowskiego pokazywać poprzez anegdoty i jego przezabawne teksty, można tworzyć Festschrifty dedykowane profesorowi, lecz będą to tylko gesty wykonywane zamiast (lub obok) pracy intelektualnej, która powinna być dokonana. Minęło pół roku od jego śmierci, warto zatem zadać pytanie: jeśli Kołakowskiego nie ma..., to co? Co możemy zrobić z tym, co Leszek Kołakowski nam po sobie zostawił? Sproblematyzowaniem tego paradoksu obecności lub nieobecności Kołakowskiego zajęto się w lutowym numerze „Znaku” (2/2010). Numer ten odczytuję również jako próbę sprawdzenia, na ile ta (nie)obecność filozofa może być inspirująca, choć oczywiście w pełnym wymiarze przekonamy się o tym za czas jakiś.


Redaktorom krakowskiego miesięcznika zadanie to udało się jednak połowicznie. Wprawdzie już prowadzący dyskusję redakcyjną Paweł Kłoczowski („Zgroza nagłych cisz”. Trudne dziedzictwo Filozofa) zauważa, że trudno orzec, „czyj” jest Kołakowski − czy bardziej „Gazety Wyborczej”, czy „Rzeczpospolitej”, że Kołakowski nie daje się zamknąć w proste klasyfikacje typu lewica−prawica, ateizm−teizm, konserwatyzm−liberalizm, niemniej jednak teksty zgromadzone w numerze (poza wspomnianą frapującą dyskusją z udziałem Karola Tarnowskiego, o. Jana Andrzeja Kłoczowskiego OP i Jarosława Kuisza) są w dużej mierze próbą „bezpiecznego” przedstawienia filozofa − bez odkrywczych czy świeżych prób spojrzenia na jego dorobek.

Teksty Charlesa Taylora, George’a Gömöriego i Łukasza Tischnera są interesujące, ale przede wszystkim jako interesujące przyczynki do biografii (dwa pierwsze) lub zabawa literacka napisana w duchu samego Kołakowskiego (tekst Tischnera). Nie są one dla mnie próbami zmierzenia się ze spuścizną intelektualną autora Głównych nurtów marksizmu − utrwalają to, co już wiemy, dodając trochę nieznanych do tej pory szczegółów.

Taylor napisał krótki tekst wspomnieniowy pt. Leszek, będący de facto podsumowaniem ich kontaktów na kanadyjskim McGill University, jak i całościowym spojrzeniem na doświadczenia Kołakowskiego, między innymi te związane z życiem w upaństwowionym komunizmie. George Gömöri (O Leszku Kołakowskim, obiektywnie i subiektywnie) szkicuje obraz swoich osobistych kontaktów z Kołakowskim i przygód wydawniczych z angielskimi przekładami jego tekstów. Nie znajdziemy niestety w tym eseju nic, czego byśmy o Kołakowskim nie wiedzieli, podobnie jak nie ma niczego, co dałoby asumpt do nowej interpretacji jego dorobku, nowego spojrzenia na myśliciela, któremu przyszło żyć w określonych okolicznościach politycznych.

Tekst Łukasza Tischnera, choć również nie przyczynia się do odświeżenia wizerunku Kołakowskiego, jest przynajmniej zabawny. Bratanek księdza-filozofa stworzył iście „Tischnerowski apokryf”, zaginiony a cudem odnaleziony fragment Historii filozofii po góralskuRękopis z Łopusznej. Tischner podał w pigułce biografię filozofa, wyjaśniając przy tym, dlaczego twarz miał tak pomarszczoną, a rozum tak przenikliwy i jasny (pointy nie zdradzę − sprawdźcie odpowiedź sami). Jako autor apokryfów Łukasz Tischner dorównuje tutaj mistrzom, ale szybko okazuje się, że jest to tylko okolicznościowa ozdoba... Jak Scyptyk ów ma „scypać”, skoro nie „scypie”, a jedynie śmieszy?


Honoru numeru bronią dwa teksty położone na dwóch biegunach bloku poświęconego Kołakowskiemu. Pierwszym jest esej Pawła Śpiewaka Kapłan i Leszek Kołakowski, drugim zaś − studium Marcina Polaka Kapłan, błazen i wojownik − trzy wcielenia filozofa. Wydawać by się mogło, że nie ma bardziej ogranego motywu, bardziej zużytej figury związanej z filozofią Kołakowskiego niż dychotomia kapłana i błazna traktowana tradycyjnie jako metaforyczne przedstawienie opozycji doktrynerstwa i relatywizmu. Obaj autorzy, wychodząc od tej figury, skutecznie pokazują, że interpretatorzy nie wydobyli jeszcze z tekstów Kołakowskiego wszystkich związków zachodzących między rozmaitymi wątkami, że traktując je jako inspirację oraz punkt wyjścia, można zacząć filozofować na własną rękę.


Dla Pawła Śpiewaka Kołakowski nie jawi się jako myśliciel, który, powoławszy do życia chwytliwą metaforę wzajemnie warunkującej swoje istnienie pary kapłana i błazna, uchwycił się jej kurczowo i na tym poprzestał. Śpiewak śledzi uważnie, choć zaledwie na kilku stronach, ruch myśli autora Horror metaphysicus i wnioski, do których dochodzi, mogą być dla wielu zaskakujące. Odwołując się do kolejnych tekstów filozofa, pokazuje, że Kołakowski od połowy lat 60. zaczął rezygnować z figury błazna. Choć taka interpretacja nie zgadza się z utrwalonym obrazem myśli Kołakowskiego, to ma ona silny związek z ewolucją jego poglądów na sam charakter filozofii. Postawa kapłańska jest (jak twierdzi Śpiewak) niezbędna, ponieważ wiążące się z nią istnienie mocnego systemu przekonań i wartości chroni naszą kulturę przed rozpadem − bez kapłanów pojawiłoby się ryzyko popadnięcia w sytuację wygnańców błąkających się bez celu, nieugruntowanych w żadnym systemie wartości, nieustannie wykonujących ruch negacji.

Błazen z pism Kołakowskiego nie zniknął zupełnie − zmienił jednak imię. W czasie wychodzenia z doktrynerskiego marksizmu figura ta była potrzebna. Pozwalała na osłabianie mocnego języka marksistowskich doktrynerów, podkopywanie fundamentów ich koncepcji, umożliwiała nabranie koniecznego dystansu – i takie też cechy przypisał Kołakowski błaznowi. Kiedy czasy się zmieniły, a filozof próbował podjąć dialog z relatywistyczną kulturą współczesną, okazało się, że relatywizm błazna, posunięty do granic możliwości, ma również swoje groźne konsekwencje. To w wyniku tego odkrycia − zdaniem Śpiewaka − Kołakowski przestał traktować relatywizm jako zjawisko pozytywne. Błazen stał się sceptykiem, a raczej jego karykaturą − smutnym demaskatorem.

Zastanawiające dla mnie jest to, że dostrzeżony przez Śpiewaka zwrot wiązać można nie tylko z faktem ciążenia Kołakowskiego ku myśleniu metafizycznemu, próbującemu na dodatek zrozumieć sferę sacrum. To, że Kołakowski od postawy sceptycznej i relatywistycznej zaczął się oddalać, nie jest czymś nowym − ten gest ma w filozofii swoje tradycje (przypomnijmy metodyczny sceptycyzm Kartezjusza) i praktykuje się go również współcześnie. Czyż nie jest tak, że po kilku dekadach mariażu myśli lewicowej z postmoderną następuje powoli zwrot w kierunku mocnych narracji? Jakiś czas temu m.in. „Krytyka Polityczna” obwieszczała opowiedzenie się lewicy po stronie Prawdy, myśliciele lewicowi zaczęli szukać inspiracji w pismach teologicznych (np. św. Pawła), sekularyzując je w dużej mierze, ale nie zmieniając ich kategorycznego tonu. Dzieje myśli zataczają przedziwne koła...


Tekst Marcina Polaka byłbym skłonny traktować jako wezwanie do tego, by traktować myśl jak żywą, cały czas pobudzającą do samodzielnego poszukiwania prawdy. Polak przeprowadził w oparciu o Kapłana i błazna ciekawy eksperyment interpretacyjny − postanowił mianowicie przeczytać ten tekst nie za pomocą odwołań do kontekstu historycznego i narodzin rewizjonizmu w środowiskach marksistowskich (takie czytanie Kołakowskiego, również jego pism o XVII-wiecznych bezwyznaniowcach, stało się interpretacyjną kliszą − mało już w tej chwili produktywną), ale dosłownie. Ta strategia, brawurowa w swojej naiwności, doprowadziła Polaka do wniosku, że dwubiegunowy model zaproponowany przez Kołakowskiego jest niepełny. Są ci, którzy prawdę posiedli, wątpliwości przekroczyli za pomocą aktu zawierzenia. Są i ci, którzy dystansują się względem mocnego pojęcia Prawdy − to wieczni sceptycy. Czy jednak jest trzecia droga? Polak proponuje figurę wojownika − przezwyciężającego trudności, aporie, sprzeczności, mielizny argumentacji, po to, by wreszcie do postulowanej Prawdy się przedrzeć. Zabiegi wykonane przez Polaka nie są niczym rewolucyjnym, ale w swojej prostocie przypominają elementarne pytanie: „Na czym polega filozofia? Na mocowaniu się z problemami, na przedzieraniu się ku światłu”. Wszystko to brzmi górnolotnie, sam nie do końca jestem w stanie się utożsamić z takim stanowiskiem; wolałbym zamiast figury „wojownika” widzieć „błędnego rycerza”.


Doraźnie jednak, w związku z fenomenem, któremu na imię Leszek Kołakowski, postulowałbym, abyśmy proponowaną przez Polaka „trzecią drogę” wybrali. Nie twierdźmy, żeśmy Kołakowskiego posiedli, bo to niemożliwe. Nie twierdźmy, że nic nas on nie obchodzi, bo to obłuda. Wyruszmy w świat jego refleksji, błądźmy w meandrach kolejnych argumentów. Może w zetknięciu z nimi jakaś część Prawdy nam się odsłoni.

Michał Choptiany

Omawiane pisma: „Znak”.

zobacz w najnowszym wydaniu Witryny:
KOMEDIA NIE JEST (POLSKĄ) KOBIETĄ
PASOLINI – REAKTYWACJA
PLANETA PRL
felieton__PiSarz i POeta
...O CZASOPISMACH KULTURALNYCH
O CZASOPISMACH OTWARTYCH I ZAMKNIĘTYCH, CZYLI O TYM, DLACZEGO KAPELUSZ MIAŁBY PRZERAŻAĆ
zobacz w poprzednich wydaniach Witryny:
BUTY, DEPTANIE, UCIECZKI…
SPAL ŻÓŁTE KALENDARZE
felieton__WAKACJE W KRYZYSIE

buduj Witrynę | © 2004 Fundacja Otwarty Kod Kultury | pytania? | kontakt