Witryna Czasopism.pl

nr 16 (218)
z dnia 20 sierpnia 2008
powrót do wydania bieżącego

zapraszamy | przeglądy prasy | autorzy | archiwum

MIĘDZY DOSTOJEWSKIM A HOLLYWOOD

Ostatni raz miałem do czynienia z Rosją jakieś dziesięć lat temu. Zabrałem się stopem do Braniewa, stary rozklekotany fiat, dwóch podpitych, starszawych przemytników w dobrych humorach, nad naszymi głowami kołysały się proporczyki, których w aucie musiało wisieć ze sto, każdy inny, każdy w innym kolorze, były wszędzie, jakaś obsesja – pomyślałem. Nie wiedziałem jeszcze, że wraz z tymi proporczykami zaczyna się Wschód. Dużo później widziałem je w tak samo maniakalnym nagromadzeniu w szoferce białoruskiego autokaru. A potem w wołdze na rosyjskich blachach, którą minąłem na krakowskim parkingu. Orientalna maniera obfitości, nadmiaru i przesady. Szmuglerzy wyrzucili mnie na przedmieściach Kaliningradu. Poszedłem się odlać do przydrożnego bistra, dostałem klucz, poszedłem na tyły baraku i stanąłem jak wryty. Zamiast muszli klozetowej piętrzyła się przede mną metrowa góra gówien. Siedziało na niej z tysiąc much, których grzbiety opalizowały zielenią i fioletem, zamieniając kupę w dziwaczny taniec fraktali. W cieniu pod ścianą klozetu stał wychudzony staruch w mundurze, którego górna część była szczelnie pokryta medalami, dokładnie tak samo jak szoferka autobusu proporczykami i metr gówien muchami. Zamiast ust miał bezzębny otwór ssący, który rozciągał się teraz w uśmiechu. Spojrzałem na niego pytająco. Wot Rasija! zaskrzeczał. Da, przytaknąłem i poszedłem w krzaki. Wtedy już wiedziałem, że w Rosji wszystko jest przejaskrawione. Proporczyki, ordery, gówna, muchy, makijaże kobiet, religijność, alkoholizm meneli, domy bogaczy, sumienie zbrodniarzy… Przypomniałem sobie o tym, czytając Lipiec Iwana Wyrypajewa w najnowszym numerze „Dialogu” (7-8/2008). Dramat opowiada o facecie, któremu pożar zabrał dom, przekreślając dotychczasowe życie i budząc zło, drzemiące na dnie jego rosyjskiej duszy. Brutalnie morduje sąsiada, żeby mieć dach nad głową. Potem zabija bezdomnego, zagarniając jego miejsce i karton pod mostem, potem dusi i zjada na surowo bezpańską sukę, która zabłądziła do jego kartonu. Całkiem wyczerpany dociera do cerkwi i zostaje przygarnięty przez popa, którego po niedługim czasie morduje i zjada. Zostaje złapany przez ochronę i prawie zakatowany na śmierć, traci słuch i trafia do psychiatryka, gdzie spędza kilkanaście lat w izolatce, skuty łańcuchami, z maską bramkarza hokejowego na twarzy. Po tych kilkunastu latach przychodzi Nela, samotna, bardzo biedna matka, która łapie się pracy w zakładzie. Żeby nie zdechnąć z głodu, gotowa jest nawet wynosić gówna takim popaprańcom jak ten psychopatyczny kanibal. Ale wiedziona dziwną siłą, rozwiązuje go, po czym rozbiera się i kładzie na ziemi, dobrze wiedząc, co nastąpi. On zabija ją i zjada, mamrocząc coś o pełnym zjednoczeniu, miłości i komunii. Wpadają sanitariusze, którym w końcu udaje się zakopać go na śmierć. Trzej synowie zabierają ciało ojca do Archangielska. Historię opowiada on sam, językiem prostodusznego mużika, któremu gdzieś zapodziało się sumienie. Na początku do działania pcha go odruch przetrwania, ukatrupia sąsiada, żeby mieć się gdzie schronić, bezpańską sukę zjada z głodu. Ale zabicie i zjedzenie popa z przetrwaniem nie ma nic wspólnego, robi to dlatego, że poprzednie ofiary i łatwość, z jaką je zmiażdżył, obudziły w nim czysto fizjologiczną żądzę niszczenia. Jest zbyt głupi, by przyrównać się do Raskolnikowa, jego zbrodnie nie są filozoficzne, bardziej przypomina Obłomowa, ma tak samo roszczeniowy i bierny charakter jak on, tyle że jest dużo silniejszy i bardziej prymitywny. Zamiast mózgu ma śmietnik, z którego wysypują się potworne banały. To wcielone zło, potwór z najgorszych snów, bydlę, które wylęgło się w zapadłym kącie Rosji i długo, bardzo długo mutowało, tracąc po kolei atrybuty człowieczeństwa – zdolność komunikacji, sumienie, racjonalne myślenie, uczucia, nawet strach. To tępe, brutalne zwierzę wybudził nagle z letargu pożar. Poszło więc w świat jak zaprogramowana maszyna do zabijania, jak wysłannik piekieł albo samego Boga, który zapragnął nagle zemścić się na stworzonym przez siebie plugastwie. Świat, a konkretnie Rosja, ukazana oczami kanibala jest odpychająca, śmierdząca, kaleka, szpetna, wije się w chorobach, jęczy jak trędowata żebraczka. Jakby uwzięła się na nią zła siła, która pragnie ją doszczętnie zniszczyć. Dwa gesty dobroci, popa Michaiła i sanitariuszki Neli, nie przynoszą pozytywnego skutku. Usiłowania popa, aby rozwinąć w bohaterze zdolność myślenia, kończą się klapą i powrotem do punktu zero – do kolejnego mordu. Nela ze swoją miłością i nadzieją na zbawienie również zawodzi, nie staje się drugą Sonią ze Zbrodni i kary, która nawraca Raskolnikowa na dobro. Nie ma dobra, nadziei, miłości, sumienia, piękna, niewinności. Serce Neli jest tu tak samo bezsilne jak rozum i wiara popa Michaiła. Dostojewski widział wyjście z nicości w prawosławiu i prostej wierze zwykłego człowieka. Wyrypajew nie widzi go nigdzie. To prawda, że trzech synów kanibala zabiera jego zwłoki do Archangielska, co można symbolicznie rozumieć jako wniebowstąpienie przy udziale trzech aniołów. Ale Wyrypajew bardzo zręcznie gra kliszami. Rzekomy ukryty religijny sens wędrówki bohatera jest sprytnie zastawioną pułapką w tym samym stopniu, co maska hokejowa, która zasłania jego twarz w zakładzie psychiatrycznym. Kto da się nabrać, ten odnajdzie związek z Hannibalem Lecterem i odczyta Lipiec na tym samym poziomie, co Milczenie owiec, jako efektowny, ale szmirowaty thriller psychologiczny, tyle że wymyślony w Rosji, a nie w Hollywood. A kto da się nabrać na eschatologię ukrytą pod warstwą fabuły, ten znajdzie w Lipcu dostojewszczyznę. Wyrypajewowi tak samo daleko do Hollywood jak do egzystencjalizmu. Nie chodzi mu ani o Boga, ani o thriller. Jemu chodzi o Rosję, o prawdę, o maksymalną, pozytywistyczną szczerość. Stworzył potwora, po czym kompletnie się od niego odżegnał. Nie zgodził się go reżyserować, mimo że to jego chleb powszedni. Nie pozwolił aktorom rozegrać historii i jakby siłą wepchnął ją w usta młodej, pięknej, delikatnej kobiety (cały spektakl sprowadza się do wypowiadania tekstu przez jedną aktorkę, Polinę Aguriejewę, która jest bardzo dziewczęca i krucha), żeby tym silniej uderzyć, żeby ciężar zła, siła nieumotywowanej, bezmyślnej potworności nie rozmyła się w aktorskich sztuczkach i scenicznych fajerwerkach. Obecność kanibala staje się przez to jeszcze bardziej natrętna, bo to my, w oparciu o głos aktorki, tworzymy go w naszych głowach, nie aktorzy, nawet nie „deklamatorka”; bo ta celowo zmienia głos i manierę recytacji, żeby utrudnić, ba, uniemożliwić widzowi utożsamienie jej z monstrum i tym samym przerzucenie moralnego ciężaru jego istnienia na jej barki. Nie, Wyrypajew zabezpieczył się przed każdą z tych ewentualności. Wot Rasija!, mówi Wyrypajew. Zobaczcie wreszcie to, przed czym odwracacie wzrok. Zło przejaskrawione, tak samo jak proporczyki w szoferce, jak gówna w klozecie i muchy na nim, jak ordery na piersi weterana. Zło podane w takim samym nadmiarze, z taką samą rosyjską dosadnością i przejaskrawieniem. Ale nie dla efektu czy dla chwilowej estetycznej rozkoszy, jak w hollywoodzkim thrillerze, lecz dla uwidocznienia. Uwidocznienia bez natychmiastowego uświęcania, tłumaczenia, wyjaśniania, racjonalizowania. Wyrypajew chce w gruncie rzeczy czegoś bardzo prostego, chce pokazać zło. Nie szuka przed nim obrony w prawosławiu, Bogu, miłości etc. Chce, żebyśmy je w końcu zobaczyli, zło jako takie, nagie, nie-metafizyczne. Wyrypajew to naturalista. Dąży do niemożliwego, do czegoś, co postmoderna przeklęła i rozgoniła na cztery wiatry – do czystej obecności. Udaje mu się to przez zaprzeczenie. Odrzuca teatr, przenosi scenę do głowy widza. Zmusza go, żeby sam własną myślą dotknął zła. Bezpośrednio. Oczywiście, kto stchórzy, ten złapie za pierwszy lepszy klucz, który mu się ironicznie podsuwa. Klucz egzystencjalizmu, nihilizmu, prawosławia, komercyjnego thrillera. Zardzewiały klucz „interpretacji” uchroni go przed wewnętrznym wstrząsem, jaki wywołuje namacalne zło. Zostanie w klatce swoich pseudo-mądrości. Ale ten, kto będzie miał odwagę wyjść z klatki i spotkać bestię, wróci bogatszy. Albo umrze z przerażenia i zostanie zjedzony.

Igor Kędzierski

Omawiane pisma: „Dialog”.

zobacz w najnowszym wydaniu Witryny:
KOMEDIA NIE JEST (POLSKĄ) KOBIETĄ
PASOLINI – REAKTYWACJA
PLANETA PRL
felieton__PiSarz i POeta
...O CZASOPISMACH KULTURALNYCH
O CZASOPISMACH OTWARTYCH I ZAMKNIĘTYCH, CZYLI O TYM, DLACZEGO KAPELUSZ MIAŁBY PRZERAŻAĆ
zobacz w poprzednich wydaniach Witryny:
TRZEBA MIEĆ KLASĘ, BY BYĆ W MASIE!
felieton__CAŁA POLSKA UFA DZIECIOM
ZJEŚĆ SERCE I MIEĆ SERCE

buduj Witrynę | © 2004 Fundacja Otwarty Kod Kultury | pytania? | kontakt