Witryna Czasopism.pl

Nr 32 (114)
z dnia 22 listopada 2004
powrót do wydania bieżącego

zapraszamy | przeglądy prasy | autorzy | archiwum

GLORIA VICTIS?

IV klasa podstawówki, podręcznik do historii, w nim zdjęcie z maja 1945: niemieccy żołnierze z rękami w górze eskortowani przez Rosjan. I podpis: „Niemieccy żołnierze stracili pewność siebie i dumę”. Dziś wyraźniej widzę tendencyjność książki, w której, rzecz jasna, nie pisano o Katyniu, łagrach czy nawet 17 września, za to widoczne były akcenty antyniemieckie. Podobnie jest i z kinem – po latach lepiej widać dychotomię Ostatniego etapu Jakubowskiej, gdzie wszyscy Niemcy są źli, z wyjątkiem niemieckiej więźniarki, lekarki-komunistki, i to, że Krzyżacy Forda to jeden z najbardziej nacjonalistycznych filmów, jakie zostały zrealizowane. Po roku 1989 zaszły zmiany: zbyt dużo „białych plam” związanych z historią relacji ze wschodnim sąsiadem domagało się likwidacji, by skupiać się na odwiecznie wrogim żywiole germańskim.

Rok 2004 przywołuje wspomnienia, bo obfituje w okrągłe rocznice wybuchu II wojny światowej i Powstania Warszawskiego. I nie ma co ukrywać: minęło kilkadziesiąt lat, w międzyczasie obie strony wykonały symboliczne gesty, że przypomnę hołd złożony przez klęczącego kanclerza Brandta powstańcom warszawskiego getta, ale zapomnieć się nie da – i do końca wybaczyć chyba też nie. Irytuje nas, że Rosjanie nie traktują zbrodni katyńskiej w kategoriach ludobójstwa i nie przeprosili – czego najpewniej nie zrobią – za łagry, wywózki, nieudzielenie pomocy powstańcom w 1944, o odszkodowaniach nie wspominając. Wydaje się jednak, że w dużym stopniu się z tym pogodziliśmy, współczując sąsiadom przywiązanym do swojej wizji Wielkiej Ojczyźnianej, wojny, w której grają wyłącznie pozytywne role. Może też łatwiej byłoby nam wybaczyć Niemcom, gdyby nie inicjatywy w rodzaju Centrum Wypędzonych czy Pruskiego Powiernictwa. I na nic się zdają zapewnienia kanclerza Schredera, że Erika Steinbach jest bardziej znana w Polsce niż w Niemczech, a roszczenia wypędzonych nie mają podstaw prawnych – antyniemieckie demony nie śpią głęboko, łatwo je zbudzić. Inna sprawa, że nader chętnie robią to polscy politycy, przy tej okazji – jako nasi obrońcy – pracując na przyszły wynik wyborczy. Czuję się dosyć dziwnie, kiedy – jako wnuczka wyrzuconych z własnego gospodarstwa poznaniaków z jednej, a zmuszonych do ucieczki kresowiaków z drugiej strony – zgadzam się z liderem LPR mówiącym, że Erika Steinbach, córka oficera Wehrmachtu stacjonującego na Pomorzu, nie ma prawa czuć się wypędzona. Jednocześnie denerwuje mnie, gdy słyszę, że właśnie skończono oszacowywanie strat, jakie poniosła Warszawa w czasie wojny – w razie roszczeń niemieckich, to my im wystawimy spory rachunek, denerwuje, bo rządy obu stron deklarują, że o żadnych odszkodowaniach nie ma mowy, a takie licytowanie się na krzywdy tylko pogarsza i tak napięte wzajemne stosunki, więc w tej sytuacji inicjatywa prezydenta stolicy to populistyczny chwyt – ciekawe, czy za pieniądze, jakie kosztował bilans strat nie dałoby się czegoś odbudować.

Tymczasem od niedawna możemy oglądać film, który każe wracać do pytań o przeszłość: Upadek Olivera Hirschbiegela, oparty na książce historyka Joachima Festa oraz wspomnieniach Traudl Junge, sekretarki Hitlera, pokazuje ostatnie dwanaście dni życia Führera. Oczywiście, filmów o podobnej tematyce było więcej – w rolę wodza wcielali się np. Alec Guinness i Anthony Hopkins – ale nie powstawały w Niemczech. Przełom w zbiorowej świadomości? Jakieś tabu zostało obalone, ale pojawiają się głosy, że pokazanie „ludzkiego oblicza” Hitlera – jak często reklamuje się film – może być początkiem jego rozgrzeszenia. Z dużym zainteresowaniem przeczytałam tekst Stefana Chwina Bunkier króla, zamieszczony w „Gazecie Wyborczej” (nr 266), w którym pisarz, skądinąd często piszący o skomplikowanych relacjach polsko-niemieckich, wylicza manipulacje, jakich dopuszczono się w filmie. Brakuje w nim prawdziwego języka nazistów – z „ostatecznym rozwiązaniem”, „żydokomuną”, „podludźmi” – i strachu przed Rosjanami – film zrobiono tak, by nie drażnić Rosji Putina. Żołnierze Armii Czerwonej zdobywają Berlin, tańczą i śpiewają, ale o żadnych gwałtach i rabunkach nie ma mowy, a wystarczy przypomnieć słynne zdjęcie z flagą na Bramie Brandenburskiej, wyretuszowane, by ukryć fakt, iż machający Rosjanin miał kilka zdobycznych zegarków na przegubie. Tego nie ma, bo – jak pisze Chwin – w filmie unosi się duch Szekspira, krążąc głównie nad głową niemieckiego wodza. Hitler, choć okrutny i szalony, był królem, ostatnim z galerii niemieckich władców, jego otoczenie to dwór, na czele z „księżniczką” Magdą Goebbels, pokazaną na wzór tragicznej Medei-dzieciobójczyni. Największa manipulacja to niepokazanie samobójstwa Führera, który umiera za zamkniętymi drzwiami, by uratować honor państwa: nie zostanie ono upokorzone, co stałoby się, gdyby Rosjanie go złapali i – jak trafnie porównuje Chwin – zajrzeli w zęby jak Amerykanie Hussajnowi.

Zarzut Chwina, że film nie pokazuje mechanizmów, które sprawiły, że miliony ludzi dały się zwieść ideologii Hitlera i sprowadzić do roli mniej lub bardziej świadomych narzędzi ludobójstwa, powtarza też Piotr Wojciechowski w listopadowym „Kinie” (Szaleniec, szaman czy szatan?). Doceniając mistrzostwo formalne, doskonałe aktorstwo, podkreśla jednak, że na ekranie nie rozgrywa się historia a misterium, liturgia kozła ofiarnego przygotowana dla Niemców przez Niemców. Zwraca uwagę na decydujący wybór czasu akcji: najbardziej dramatyczny, bolesny dla Niemców epizod wojenny – rzeczywiście, pokazanie np. tryumfalnych wjazdów do okupowanych stolic, konfiskowania żydowskich majątków, lagrów i gett przekreślałoby status ofiar. W efekcie, jak podsumowuje autor, powstał film, który nie przypomina, ale uwalnia od problemów trudnej przeszłości.

Hitlera zagrał wybitny szwajcarski aktor Bruno Ganz, znany ze współpracy z Wernerem Herzogiem i Wimem Wendersem, przedstawicielami tzw. Nowego Kina Niemieckiego lat 60., deklarującymi wtedy, że nie mają – w sensie artystycznym i ideowym – ojców, dlatego w swojej twórczości nawiązywali do dziadków, głównie niemieckich ekspresjonistów jak Lang i Murnau. I może to właśnie któryś z nich, dziś już uznanych mistrzów, powinien zmierzyć się z historią własnego kraju i przeprowadzić rachunek sumienia.

Upadek zapewne odbieramy inaczej niż Niemcy – z większymi zastrzeżeniami, może nawet oburzeniem, że potworowi dorabia się ludzką twarz, dokonuje manipulacji zbiorową pamięcią. Wydaje mi się jednak, że powinniśmy się cieszyć, że Historia z reguły rezerwuje dla nas role ofiar, że nie jesteśmy na miejscu Niemców, którzy od lat zmagają się z nazistowskimi demonami – wystarczy przypomnieć spory, jakie wywołali Sąsiedzi Grossa. I mieć nadzieję, że jednak historia magistra vita est.

Katarzyna Wajda

Omawiane pisma: „Kino”.

zobacz w najnowszym wydaniu Witryny:
KOMEDIA NIE JEST (POLSKĄ) KOBIETĄ
PASOLINI – REAKTYWACJA
PLANETA PRL
felieton__PiSarz i POeta
...O CZASOPISMACH KULTURALNYCH
O CZASOPISMACH OTWARTYCH I ZAMKNIĘTYCH, CZYLI O TYM, DLACZEGO KAPELUSZ MIAŁBY PRZERAŻAĆ
zobacz w poprzednich wydaniach Witryny:
CZAS POKAŻE
DWUZNACZNY UROK ANDROGYNA
Od rytuału do boiska piłkarskiego

buduj Witrynę | © 2004 Fundacja Otwarty Kod Kultury | pytania? | kontakt