Witryna Czasopism.pl

nr 8 (210)
z dnia 20 kwietnia 2008
powrót do wydania bieżącego

zapraszamy | przeglądy prasy | autorzy | archiwum

CZY LITERATURA KATOLICKA JEST DO ZBAWIENIA KONIECZNIE POTRZEBNA?

W opublikowanym dwa tygodnie temu na łamach „Dziennika” wywiadzie Roberta Mazurka ze Sławomirem Sierakowskim (Sierakowski zdradza, jak rozbił koalicję LiD, 5-6 kwietnia 2008 r.) padło z ust redaktora naczelnego „Krytyki Politycznej” stwierdzenie, iż Polska jest krajem pogańskim. Bez postawienia tego sądu w szerszym kontekście może się on wydawać absurdalny, hiperboliczny, stworzony tylko po to, by zaszokować czytelnika i dać możliwość wyłowienia z rozmowy frazy, która posłuży potem za fragment skutecznie zachęcający do lektury całości. Sierakowski argumentuje, iż firmując myśl postsekularną, „KP” musi przepracować dwudziestowieczną myśl teologiczną, a nie jest to możliwe w sytuacji, gdy podstawowe teksty nie są dostępne − sami więc wydają teksty, z którymi się spierają, by twórczo pojednać teologię i chrześcijaństwo z myślą radykalną i lewicową. Utrzymuje też „Krytyka” kontakty z teologami, słowem − zdaniem naczelnego − reprezentuje taki poziom obeznania z tematyką myśli chrześcijańskiej, jaki trudno znaleźć na uczelniach teologicznych i w środowiskach katolickiej inteligencji. Tam bowiem panuje − delikatnie mówiąc − intelektualny uwiąd, który zaczyna się rozprzestrzeniać po całym polskim Kościele. Sformułowanie to, mimo że pozostaje publicystyczną hiperbolą, zachowuje też posmak częściowo trafnej, paradoksalnej diagnozy sytuacji, w której znalazło się polskie społeczeństwo: nauczanie hierarchów jest zamykane w sentymentalnych kliszach, Kościół – zamiast otwarcie dialogować ze współczesnym światem – okopuje się na z góry upatrzonych pozycjach, myśl religijna staje się nastawionym na autoreprodukcję perpetuum mobile, całkowicie odpornym na powiewy świeżego powietrza z zewnątrz. A wszystko to dzieje się w społeczeństwie, w którym przeszło 90% obywateli jest nominalnie katolikami.

Nie pora tutaj wnikać w socjologiczne analizy przyczyn takiego zjawiska ani też przytaczać wyników badań przedstawiających, ile de facto jest społeczeństwa katolickiego w społeczeństwie katolickim, ważkie jednak są pytania prowokowane zarówno przez Sierakowskiego, jak i przez ostatni, datowany jeszcze na ubiegły rok, podwójny numer „Dekady Literackiej” [5-6 (225-226) 2007]. Czy w polskiej kulturze istnieje takie zjawisko jak nurt katolicki? Czy jest on potrzebny, czy też kwalifikacja jako twórcy katolickiego może stanowić jedynie bilet do środowiskowego getta? Czy kultura katolicka jest w stanie wybić się na niezależność intelektualną i czy taka etykieta jest nam w ogóle (do zbawienia) koniecznie potrzebna?

Wybitny dwudziestowieczny dominikański teolog, jedna z głównych postaci soboru watykańskiego II, o. Yves Congar, w swojej niezwykle ważnej pracy Prawdziwa i fałszywa reforma w Kościele (Kraków: Znak 2001), powołując się na cytat Romaina Rollanda, tak pisał o pewnej grupie katolików (albo szerzej nawet – chrześcijan):


„w swej masie stanowią zwykle tłum poczciwców, ale zdarza się, w wyniku pewnej degradacji wiary w nawyk, że są to − jeśli wolno posłużyć się słowami człowieka, który nie przekroczył progu wiary katolickiej − owi »wszyscy wierzący, gnuśni wierzący ze wszystkich Kościołów − kleryckich czy też nie − którzy tak naprawdę w ogóle nie wierzą, tylko rozłożyli się w oborze, gdzie jako bydlęta przyszli na świat, przed drabinami z sianem łatwych i wygodnych wierzeń, i po prostu je przeżuwają«” (s. 208-209).


Mocny obraz nakreślili dwaj francuscy intelektualiści, zapewne można opierać się przed jego akceptacją, argumentować, że − jak każda generalizacja − krzywdzi jednostkowe przypadki, ale bez wątpienia oddaje pewien stan ducha, który stał się przedmiotem namysłu i dyskusji w redakcji „Dekady” (Rozmowa redakcyjna. Między satyrą a moralistyką). Okazuje się bowiem, że katolicyzm jest kwestią stosunkowo słabo rozpoznaną na gruncie literatury, rzadko kiedy poddaje się go rzetelnej problematyzacji, a jeśli już zostanie stematyzowany, czytelnik otrzymuje albo powieści afirmatywne (jak Farciarz Andrzeja Horubały), albo jadowicie krytyczne − jak Katoniela Ewy Madeyskiej. Nie ma złotego środka − twórcy albo chcą zamieszkać w kruchcie (bądź też w cieniu katedry, niczym Wojciech Wencel parę lat temu) i stamtąd wygłaszać swoje artystyczne przesłania, albo też − brutalnie rzecz ujmując − katedry chcą palić. Paradoksalnie, taka mapa możliwych postaw wydaje się być realizacją ewangelicznej zasady prostej mowy: jedni mówią katolicyzmowi mocne i afirmatywne „tak, tak”, inni poddają sensowność jego istnienia równie radykalnej negacji. Tymczasem to, co pośrodku, wydaje się być najciekawsze; tak przynajmniej można wnioskować z pejzażu literackiego, który mógłby się przed polskimi czytelnikami rozwinąć, gdyby znaleźli się jacyś twórcy, ochoczo podążający za sugestiami biorącego udział w dyskusji Macieja Urbanowskiego, i gdyby spróbowali zostać „polskimi Chestertonami”. Mielibyśmy katolicki kryminał, katolicką powieść satyryczną, które zagospodarowałyby wolną przestrzeń między literaturą afirmatywno-apologetyczną a twórczością krytyczną (by nie powiedzieć − krytykancką).

Powstaje jednak pytanie, czy rzeczywiście potrzebujemy takiej literatury? Zapewne może być ona nośnikiem pewnych idei czy wartości związanych z chrześcijaństwem i światopoglądem katolickim, lecz istnieje ryzyko, iż prawa socjologii literatury obrócą się przeciwko autorom takich prób i metka „pisarz katolicki” stanie się piętnem, które zamknie drogę do szerszych odbiorców. W tym kontekście przypomniano próby wydobycia (przez François Rosseta) z katolicko-literackiego getta pisarstwa Zofii Kossak-Szczuckiej − metka może przylgnąć tak mocno, że straci z czasem swoją neutralność, a zostanie obarczona negatywnie nacechowanym epitetem „pisanie endeckie”. Podobny los spotkał właśnie Szczucką i dopiero teraz powoli rozpoczynają się próby odkłamania biografii i recepcji twórczości pisarki, która rzekomo miałaby być ulubioną autorką chłopców z Młodzieży Wszechpolskiej.

Kategoria „katolickości” oraz metody na przypisywanie jej konkretnym twórcom rodzą też problemy innego rodzaju. Pojęcie to może okazać się mało operacyjne, bowiem trudno określić kryteria, według których należałoby włączyć je do języka krytyki literackiej i stosować je przy kreśleniu mapy literackiej. Odwoływanie się do „katolickości” konkretnego twórcy wydaje się nazbyt trywialne i niewarte stosowania. Jeśli przyjmiemy, że literatura katolicka to literatura traktująca katolicyzm afirmatywnie, zastąpimy starą i dobrą, retoryczną kategorię apologetyki pojęciem z innego porządku, które w praktyce oznaczałoby to samo. Można iść o krok dalej i uznać, że również twórcy krytycznie podchodzący do katolicyzmu są pisarzami katolickimi, bo z katolicyzmu uczynili swój temat pisarski, tutaj jednak okazuje się, że zbyt wielu pisarzy będzie takimi twórcami katolickimi − bo każdy z nich może przecież jakoś kwestię katolicyzmu poruszyć. Ostatni przykład celowo wyolbrzymiłem, by pokazać, że kategoria katolickości właściwie jest bezużyteczna w krytyce literackiej – co nie oznacza, że katolicyzm nie powinien być obecny w literaturze. Jeśli stanowi on zagadnienie, z którym pisarz pragnie się zmierzyć − niechaj się mierzy, czy to z punktu widzenia krytycznego, czy aprobującego, niemniej jednak unikałbym tworzenia szufladki pod hasłem „pisarz religijny”. Literatura jest polityczna − jest owocem swojego czasu, jest reakcją na aktualne problemy, lecz powinno się poprzestać na tak ostrożnym stwierdzeniu; szufladkowanie zamyka bowiem inne ścieżki interpretacji, zakłada czytelnikowi klapki na oczy − jeśli mamy do czynienia z „pisarzem katolickim”, to już możemy nie odważyć się czytać jego tekstów inaczej, jak przez pryzmat owej religijności i postaw z nią związanych.

Najostrzej to widać w przypadkach granicznych, na przykład w Pornografii Gombrowicza (przywołanej w czasie dyskusji) lub w Ostatnim zlocie aniołów Pankowskiego (recenzja Anny Pochłódki Dalsze pogłoski o aniołach). Są to jednak zjawiska samorzutne, w których mamy do czynienia z autorskimi próbami stworzenia języka literackiego, dającego możliwość opisania „doświadczenia katolicyzmu” na gruncie polskim. Jakkolwiek krytyk literacki ma prawo do formułowania pewnych postulatów, to szczerze wątpię, by postulaty formułowane w trakcie dyskusji (np. by powstała powieść o ks. Popiełuszce) prędko znalazły pokrycie w rzeczywistości. Obawiam się, że w przypadku biograficznego tematu realistyczna biograficzna powieść mogłaby zapełnić puste miejsce, które dyskutanci dostrzegają, ale niekoniecznie przyniesie utwór rewelacyjny literacko; zresztą, ideowo też niekoniecznie musi być udana. Żeby powstało dzieło, w którym w sposób niebanalny zostanie stematyzowana polska religijność i nie zepchnie się jej do serii sielankowych klisz lub brutalnych stereotypów, musi zaiskrzyć na styku między pisarzem a fenomenem polskiego katolicyzmu; jeśli pisarz pozostaje wobec religii indyferentny − lepiej tematu nie ruszać... Pankowskiemu i Gombrowiczowi się to niewątpliwie udało, lecz ich myślenie nie znalazło kontynuacji w takich utworach jak Katoniela Madeyskiej czy Ojciec odchodzi Czerskiego. Dyskutować tutaj należy o książkach istniejących, postulaty zaś zostawić lepiej chyba w sferze prywatnych marzeń.

Nie można też przeoczyć w „Dekadzie” dwóch jubileuszów, które świętowano w ostatnim czasie, a związanych z osobami Marty Wyki i Henryka Markiewicza. Redakcja dostarczyła czytelnikom wspaniałego materiału w postaci m.in. fantastycznych pastiszów pióra krakowskiej literaturoznawczyni, która zaiste przejrzała na wylot maniery stylistyczne i Różewicza, i Różyckiego, i jeszcze paru innych poetów. Zwróćmy także uwagę na Autokamerę obscurę autora Skrzydlatych słów, który mimo sędziwego wieku nadal trwa na posterunku filologicznej rzetelności, lecz tym razem ostrze satyry wymierzył pokornie w siebie samego.

Tutaj dotykamy istotnej różnicy, w jaki sposób świętują okrągłe rocznice (czy też numery) dwa różne pisma literackie. „Dekada” z jubileuszów twórców jej szczególnie bliskich uczyniła okazję do stworzenia działu niezwykle lekkiego i ironicznego. Nie da się tego, niestety, powiedzieć o 101. numerze „Zeszytów Literackich” [1 (101) 2008], w którym redakcja nadal świętuje 100. numer swojego istnienia: nie schodząc z wyżyn Parnasu i Helikonu, przedrukowuje miejscami pompatyczne laudacje na cześć kolejnych autorów nagrodzonych podczas grudniowych obchodów wydania 100. numeru. Daleki jestem od sprowadzania tego zagadnienia do różnicy między Krakowem a Warszawą, wolę jednak wyznania kamerzysty od mów, których miejscami nie podobna czytać bez podkładu w postaci werbli.

Michał Choptiany

Omawiane pisma: „Dekada Literacka”.

zobacz w najnowszym wydaniu Witryny:
KOMEDIA NIE JEST (POLSKĄ) KOBIETĄ
PASOLINI – REAKTYWACJA
PLANETA PRL
felieton__PiSarz i POeta
...O CZASOPISMACH KULTURALNYCH
O CZASOPISMACH OTWARTYCH I ZAMKNIĘTYCH, CZYLI O TYM, DLACZEGO KAPELUSZ MIAŁBY PRZERAŻAĆ
zobacz w poprzednich wydaniach Witryny:
BO INACZEJ NIE UMI…
TRAFIONY, NIEZATOPIONY, CZYLI SPOSOBY NA KASĘ
TRZEŹWE SPOJRZENIE NA SZTUKĘ

buduj Witrynę | © 2004 Fundacja Otwarty Kod Kultury | pytania? | kontakt