Witryna Czasopism.pl

nr 2 (204)
z dnia 20 stycznia 2008
powrót do wydania bieżącego

zapraszamy | przeglądy prasy | autorzy | archiwum

POLSKIE RZECZPOSPOLITE LUDOWE

1.

W omawianym przeze mnie w bieżącym wydaniu „Witryny” numerze „Kronosa” (4/2007), poświęconym rewolucji październikowej, pomieszczony został szkic do portretu Róży Luksemburg pióra Hanny Arendt. Mniejsza w tej chwili o samą bohaterkę. Arendt we wstępnych uwagach wygłasza pochwałę rzetelnego warsztatowo anglosaskiego pisarstwa biograficznego:


„Trudno o doskonalszy gatunek dziejopisarstwa niż kompletna, opracowana z angielską dbałością o szczegóły biografia. Obszerna, dobrze udokumentowana, zaopatrzona w liczne przypisy, bogata w cytaty (...). W odróżnieniu od innych biografii, nie traktuje bowiem historii jako nieruchomego tła, na którym przewijają się losy sławnej postaci; wygląda na to raczej tak, jakby światło epoki rozproszyć w pryzmacie wielkiej osobowości, uzyskując w rezultacie barwne spektrum, które spaja jej życie i świat w nierozerwalną całość.”.


Jeżeli biografia pisana przez zawodowego historyka czy dziennikarza historycznego może być takim narzędziem do prezentowania epoki poprzez pokazanie jednostkowego życia, to i w przypadku autobiografii sytuacja jest podobna. Chyba jednak mniej klarowna, bo autobiografia staje się środkiem, by stworzyć siebie w taki sposób, w jaki chciałoby się być widzianym, próbować sprzedać któryś ze swoich wizerunków, wyobrażeń na swój temat (biograf, gdy opisuje życie kogoś zmarłego, nie musi się liczyć, że jego bohater przywoła go do porządku i zabroni mu podejmowania drażliwych kwestii, o których lepiej by było, żeby wszyscy zapomnieli). Autobiografia jest transakcją: autor-bohater oferuje nam wycinek ze swoich doświadczeń i tylko ktoś niezwykle naiwny mógłby sądzić, że to, co oferuje czytelnikowi pod hasłem, powiedzmy: „moje życie w ciekawych (trudnych, ciężkich, zabawnych) czasach”, jest aspirującym do prawdziwości zbiorem sądów. Jeśli się jest − jak niżej podpisany − nastawionym sceptycznie do stanowiska, wedle którego istnieje metafizyczna podstawa dla stałości „ja”, możliwa do uchwycenia i oddania w języku, to nie jest też specjalnie trudno uznać, iż mamy do czynienia z konstruowaną narracją, która jest zarówno pewnym porządkiem wprowadzonym w chaos biografii, jak też i aktem autocenzury i (czy miłosiernego?) oszczędzania czytelnikom pewnych detali. Różnica między autobiografią a tekstem szczerym jest taka, jak między dziennikiem pisanym od razu „do druku” (casus Jerzego Andrzejewskiego), a tekstem bliższym jednak dziennikowi intymnemu (jak choćby Dzienniki Iwaszkiewicza). Teksty historyczne są wielokroć machinami wojennymi w walce o wyobraźnię czytelników-niehistoryków; skoro przeszłość jest niedostępna, to możemy dostać tylko jej retoryczne konstrukcje, (re-)prezentacje. Wszystkie te myśli są w zasadzie na dobre zakorzenione we współczesnej humanistyce, a przywołuję je tutaj jako ramę mającą posłużyć do powiedzenia kilku słów o najnowszym numerze „Dekady Literackiej” [4 (224) 2007], w której znalazł się blok trzech tekstów poświęconych PRL-owi.


2.

Sporom o pamięć PRL-u nie ma końca i chyba w niewielkim stopniu zmieni to odejście wszystkich urodzonych w tamtych czasach ludzi; nadal trudno będzie jednoznacznie ocenić ten okres albo określić, czym tak naprawdę nasz kraj wtedy był − sowiecką półkolonią czy najweselszym barakiem w obozie. Przy wszystkich zastrzeżeniach teoretycznych, jakie można mieć do prozy autobiograficznej, warto się nią chyba krytycznie posłużyć jako rodzajem świadectwa przybliżającego do (nieosiągalnej w pełni) prawdy o tym niejednoznacznym okresie polskiej historii. Z jednej strony, co jakiś czas pojawiają się próby przypominania o jasnych, klawych (sic!) stronach tego państwa, o naiwnej acz zabawnej popkulturze, z drugiej − mamy zespół historyków IPN-u, którzy toczą własną wojnę o pamięć.

Mądrość redaktorów „Dekady” objawiła się przede wszystkim w tym, że zderzono ze sobą dwa różne tryby opowiadania o życiu w PRL-u − już przez to twórcy numeru zdają się sugerować, że nie możemy zapomnieć o stuprocentowej klarowności doświadczeń Polski Ludowej, o konieczności szukania uniwersalnego języka do mówienia o niej.

Autobiograficzne zapiski, jakich dokonał były rektor Uniwersytetu Jagiellońskiego, Franciszek Ziejka (Co jest za tym lasem?), są przykładem niewinnego przedstawiania kolei własnego losu. Mają charakter raczej podziękowania wszystkim osobom (a teraz już raczej − ich cieniom) za spotkanie na życiowej drodze, lecz w jego stylu opowiadania, mającym w sobie coś „papieskiego”, ginie gdzieś napięcie. Nie podejrzewam rektora o chęć składania nie do końca prawdziwych świadectw, jednakowoż opowieść (skądinąd znana już też z innych odsłon − odsyłam do wywiadu W przyjaźni z Losem w numerze 1-2 krakowskiego neolatynistycznego „Terminusa” z 2005 r.) jest być może aż zanadto wygładzona. Mimo że Ziejka odbył faktycznie bardzo trudną drogę z biednej rodziny chłopskiej aż do urzędu rektora nobliwego uniwersytetu, opisane doświadczenia przesycone są tak wielką słodyczą, że próżno w nich szukać dynamizmu; wszystko tak się układa − mimo trudności − że pomyślne zakończenie opowieści jest nieodzowne. Widać w tym tekście pogodzenie się ze swoim życiem, poczucie spełnienia pewnych zadań (pojawia się na przykład próba obrony działań podjętych podczas dwóch rektorskich kadencji), ale ucieka gdzieś PRL, któremu przecież jest poświęcona „Dekada”. Przeczytamy za to albo o biednej polskiej wsi czasów wojennych lub tuż powojennych, albo o w miarę pomyślnej drodze przez akademickie życie. Nie ma miejsca ani na dramatyzm (choć autor stara się swoje doświadczenia z dzieciństwa przekazać wiernie), ani też na autoironiczny dystans − ponieważ tekst jest też po części apologią własnych dokonań, próbą podsumowania.

Ironia, której szukam, wkrada się w sposób zamierzony do innego profesorskiego tekstu − do Świstka Leszka Szarugi, w którym syn Witolda Wirpszy, warszawski literaturoznawca i nowofalowy poeta koncentruje się na początkach swojej dysydenckiej kariery. Za dobrą (choć ironiczną) monetę traktuję na przykład wzmiankę o tym, ile fikcyjnych postaci wydał z siebie, by móc publikować w czasopismach drugoobiegowych, emigracyjnych, wreszcie krajowych. Ironiczne też jest zakończenie: utrzymane w poetyce happy endu (prof. Maciejewska uznaje, iż jego książkę można uznać za tekst pracy doktorskiej), ale wszystko wydaje się dziać jakoś mimochodem; choć Szaruga żył w tej samej rzekomo Polsce, co Ziejka, to jednak inaczej udaje mu się ją skonstruować. Nie pisze o sobie w kategoriach Andrzeja Radka czy Antka (Ziejka go przywołuje!), ale raczej z dystansem do siebie, ze świadomością pozorów, jakie w Polsce Ludowej były normą, wreszcie − próbując zrekonstruować swój ówczesny stosunek do zastanej rzeczywistości społeczno-politycznej:


„Dyskusje, w jakich brałem udział, były nie tylko autentyczne, ale i spontaniczne. Z drugiej jednak strony cały czas pozostawałem w jakimś trudnym do opisania dystansie wobec biegu spraw, w których wszak brałem udział. Więcej: coraz częściej wydawało mi się, że nie tylko ja «odgrywam rolę», ale że dotyczy to wszystkich, że po prostu na tym polega PRL-owska egzystencja.”.


I może jeszcze jeden krótki cytat:


„Byłem i jednocześnie mnie nie było. Nie to, bym narzekał − to wszystko przecież miało swoją logikę i po pewnym czasie, jako już «opozycjonista», korzystałem z profitów, jakie dawała postawa sprzeciwu: zdarzały się zagraniczne dotacje i stypendia, tłumaczono moje wiersze, i choć wiedziałem, że najważniejsza w tych publikacjach jest nota biograficzna o autorze, podkreślająca, iż jest redaktorem pism podziemnych, a nie same utwory, to przecież było miło.”.


Cudzysłowy stosowane przez Szarugę wskazują na konceptualną grę, jaką prowadzi z sobą sprzed lat, która w moich oczach zyskuje o wiele więcej niż narracja Ziejki. Dwóch literaturoznawców, ludzi słowa − by rzec górnolotnie, a tak różne efekty. I to jak bardzo różne!


3.

Całości dopełnia recenzja Pauliny Małochleb (Piwo tylko z konsumpcją): autorka punktuje cechy twórczości Janusza Andermana, bazującej na małych narracyjnych prozach, w których wysokie miesza się z niskim, a bohater Andermana, jego literackie alter ego, staje się obserwatorem i „fotograficznym” sprawozdawcą tych śmieszno-strasznych czasów. Cenię sobie bardzo jego pisarstwo − między innymi właśnie za grę dystansu i dlatego też mądrze redaktorzy postąpili, umieszczając go tuż po autobiograficznych okruchach Ziejki i Szarugi. Rodzi się w ten sposób ironiczny autokomentarz na temat nieprzedstawialności każdego w gruncie rzeczy doświadczenia historycznego, a już zwłaszcza tak pokomplikowanego, poplątanego, jak życie w PRL-u.

Michał Choptiany

Omawiane pisma: „Dekada Literacka”.

zobacz w najnowszym wydaniu Witryny:
KOMEDIA NIE JEST (POLSKĄ) KOBIETĄ
PASOLINI – REAKTYWACJA
PLANETA PRL
felieton__PiSarz i POeta
...O CZASOPISMACH KULTURALNYCH
O CZASOPISMACH OTWARTYCH I ZAMKNIĘTYCH, CZYLI O TYM, DLACZEGO KAPELUSZ MIAŁBY PRZERAŻAĆ
zobacz w poprzednich wydaniach Witryny:
W „EPOCE KAMIENIA RZUCANEGO”
felieton__CAŁA POLSKA UFA DZIECIOM
felieton__WAKACJE W KRYZYSIE

buduj Witrynę | © 2004 Fundacja Otwarty Kod Kultury | pytania? | kontakt