Nr 16 (133)
z dnia 2 czerwca 2005
powrót do wydania bieżącego
zapraszamy | przeglądy prasy | autorzy | archiwum
Epizod sprzed kilku miesięcy: seminarium doktoranckie, jeden ze studentów, rozkojarzony, usprawiedliwia się, że jest niewyspany, bo dostał od kogoś wersję reżyserską Gwiezdnych wojen i oglądał do rana. Inny, zdziwiony, pyta co to za film, przyznając, że sagi Lucasa nigdy nie widział. Pozostali wytrzeszczają oczy, zdumieni, że można mieć dwadzieścia albo trzydzieści kilka lat i nie znać Luke’a Skywalkera czy Hana Solo, o R2–D2 i C-3PO nie wspominając. Wrażenia zaskoczenia nie zmienia fakt, że jedna z dziewczyn też nie oglądała Gwiezdnych wojen – jesteśmy większością, niewątpliwie Moc jest z nami.
Mnóstwo papieru zużyto, próbując zgłębić fenomen gwiezdnej trylogii – najczęściej powtarza się tezę antropologa kultury Josepha Campbella o niezaspokojonym pragnieniu obcowania z mitycznym archetypem. Gwiezdne wojny, zarówno dla mojego, jak i tego nieco starszego pokolenia – stały się częścią własnej mitologii, na zawsze wpisaną w doświadczenie dzieciństwa czy wczesnej młodości. Ja gwiezdną edukację zaczęłam gdzieś w podstawówce i to od końca, czyli Powrotu Jedi, obejrzanego wraz z tatą w nieistniejącym już kinie „Bałtyk”. Były takie tłumy chętnych, że nie dość, że nie zdążyliśmy na kronikę, to na dodatek umknął nam początek filmu – te brakujące kilka minut nadrobiłam jakieś dwa lata później. Mimo luki i tak byłam zachwycona – w pierwszej kolejności Hanem Solo i Ewokami. I oczywiście nie miałam pojęcia, że Obi-Wana-Kenobiego zagrał wybitny aktor Alec Guinness, podobnie jak świadomości intertekstualności całej sagi. Z sentymentem wspominam fotosy z filmu – te kiepskiej jakości, ze „Świata Młodych”, i lepsze, na kredowym papierze, wycinane z niemieckiego „Bravo”, skądinąd zdobywanego z wielkim trudem. Moje gwiezdne wspomnienia zatem w jakiejś mierze pokrywają się z tym, o czym pisze w zdominowanej przez sagę Lucasa majowej „Esensji” Konrad Wągrowski (Pamiętnik znaleziony w karbonicie), z tą różnicą, że nie nagrywałam w kinie muzyki na „Kasprzaku”. Niemniej jednak może coś jest na rzeczy z tym „pokoleniem Gwiezdnych wojen”.
Moja ulubiona część sagi to Imperium kontratakuje i chyba nie jestem w tym odosobniona. O ile jednak całą trylogię z lat 70. mogę oglądać bez poczucia przykrości, o tyle ta nowa jest dla mnie ogromnym rozczarowaniem – z wielkim trudem udało mi się dotrwać do końca Mrocznego widma – irytowały mnie komputerowe stwory i nudna, żenująco infantylna historia. Jakkolwiek podziwiam konsekwencję twórcy, który już trzydzieści lat temu miał w głowie przeszłe i przyszłe losy bohaterów, skąd jego decyzja o realizacji trylogii będącej prequelem, to pozostaje żal, że wyszło tak marnie. Oczywiście Ataku klonów już nie widziałam – mam wrażenie, że niczego specjalnie wartościowego nie przegapiłam, bo rozczarowanie nową sagą jest powszechne, choć słyszę głosy, że ta część jednak jest lepsza od Mrocznego widma.
Tymczasem od niedawna możemy oglądać część trzecią, Zemstę Sithów, o której jeszcze przed premierą krążyła plotka, że jest lepsza od tamtych dwóch razem wziętych. Krytycy „Esensji” – Ewa Drab, Agnieszka Szady, Michał Chaciński, Sebastian Chosiński, Winicjusz Kasprzyk, Bartek Sztybor, Konrad Wągrowski i Michał R. Wiśniewski – wyznali z tej okazji, czego oczekują po filmie, a ich pragnienia dobrze oddaje tytuł dyskusji Lucas powinien iść na całość. Przypuszczenia większości były zbieżne – na pewno będzie efektownie, choć zapewne można byłoby poświęcić nieco wizyjności na rzecz bardziej pogłębionej psychologii. Kłopot – nie tylko reżysera, ale i widzów – polega na tym, że fabularnie właściwie trudno czymś zaskoczyć, każdy wie, że Anakin Skywalker przejdzie na Ciemną Stronę Mocy i stanie się Darthem Vaderem, a stanie się to podczas jego pojedynku z Obi-Wanem-Kenobim. Znamy też losy jego dzieci, bliźniąt Luke’a i Lei, dowiemy się za to, jak zginęła ich matka, księżniczka Amidala.
Fabułę mniej więcej znamy, a że w tej części wyjątkowo zwycięża zło, a nie dobro, to dyskutanci liczyli na klimat bardziej mroczny, rodem z filmu noir, przypominający największe osiągnięcie sagi, czyli właśnie Imperium kontratakuje. Przy tej okazji Chaciński przypomniał, że ta część trylogii swoją wyjątkowość zawdzięcza po części Irwinowi Kershnerowi, który ją wyreżyserował, ale przede wszystkim Leigh Brackett, autorce pierwszej wersji scenariusza. Brackett, skądinąd przyjaciółka i mentorka Raya Bradbury’ego, pisała czarne kryminały, opowiadania SF i – jakkolwiek Lucas i Kershner wprowadzili sporo zmian (pisarka już nie żyła) – to w filmie pojawiają się motywy charakterystyczne dla jej twórczości, jak problemy z tożsamością, rozmycie granicy między tym, co etyczne i nieetyczne, wspólne cechy łączące pozytywnego bohatera z czarnym charakterem. Interesujący jest też inny trop interpretacyjny wskazany przez Chacińskiego: patrzenie na sagę poprzez wpisane w nią losy samego Lucasa, którego ekranowym alter ego w pierwszej trylogii był Luke, młody idealista stawiający czoła potędze – tak jak reżyser i jego koledzy, niezależni filmowcy rzucający wyzwanie hollywoodzkiemu systemowi. Historia po raz kolejny potwierdziłaby wtedy, że bunt się zawsze ustatecznia: Lucas swoją sagą osiągnął wielki sukces, również finansowy i sam stał się częścią systemu, czyli przeszedł na Ciemną Stronę Mocy. Darth Vader byłby zatem jego kolejnym wcieleniem? Aż strach pomyśleć, co będzie, jeśli Lucas zdecyduje się jednak nakręcić trzecią, „przyszłościową” trylogię.
Wszyscy fani mieli nadzieję, że Zemsta Sithów będzie czymś w rodzaju rehabilitacji reżysera, aktu odkupienia artystycznych win, że Lucas jednak poszedł na całość. Niektórzy zdążyli już zweryfikować swoje oczekiwania z ekranową rzeczywistością – wśród słyszanych przeze mnie głosów dominuje nie tyle rozczarowanie, co obojętność. I może rację ma Wągrowski, który we wstępniaku pisze, że dzisiejszy odbiór jest inny: zmieniliśmy się jako ludzie i widzowie, zmieniło się kino. A pewnych rzeczy nie da się przeżyć równie intensywnie po raz drugi, więc mimo że to już koniec, to nieprawdą jest, że nie ma już nic – zostały wspomnienia, a one ciągle mają Moc.
Omawiane pisma: „Esensja”.
buduj Witrynę | © 2004 Fundacja Otwarty Kod Kultury | pytania? | kontakt