nr 13 (263)
z dnia 5 grudnia 2010
powrót do wydania bieżącego
zapraszamy | przeglądy prasy | autorzy | archiwum
1.
Popularność biografii wśród czytelników w całej Europie to niewątpliwie fenomen. Prowokuje on do szeroko zakrojonych rozważań dotyczących – po pierwsze – czytelniczego zwrotu ku literaturze faktu (w tym – ku biografistyce), po drugie – kwestii, na ile literatura faktu zaspokaja pragnienie, którego beletrystyka (zarówno ta popularna, jak i ta z wysokiej półki) dać czytelnikom nie może lub nie chce, a także po trzecie – kształtu rynku wydawniczego po dokonaniu się wspomnianego ewentualnego zwrotu. Wszystkie te problemy znalazły rozwinięcie w najnowszym numerze „Dekady Literackiej” [4-5/2010], poświęconym biografii literackiej oraz pokoleniu 1910 w polskiej kulturze.
Mimo że najbardziej zajmujący wydaje mi się temat czytelniczego głodu, jego przyczyn oraz sposobów zaspokajania go przez biografów, chciałbym zacząć od kwestii rynkowych. Uciec od nich ciężko i to one skłaniają do stawiania kolejnych pytań, mających o wiele bardziej literaturoznawczy charakter, niż można by się tego spodziewać.
Obraz prezentowany w „Dekadzie” przez Sonię Fizek i Monikę Wasilewską (Od Nabokova do Beatlesów: brytyjski głód biografii) oraz Paulinę Małochleb (Biographie) do złudzenia przypomina krainę mlekiem i miodem płynącą. Autorki napisały raporty na podstawie dokonanej przez siebie gruntownej analizy brytyjskiego i francuskiego rynku wydawniczego. Oba kraje znajdują się w rankingach czytelnictwa na o wiele wyższych niż Polska pozycjach, tamtejszym czytelnikom nie zagląda w oczy widmo podwyżki cen książek o VAT, a wydawcy śpią spokojnie, nie martwiąc się (mimo światowego kryzysu gospodarczego) o nagły spadek czytelnictwa. Zarówno rynek francuski, jak i brytyjski są rynkami dojrzałymi, zróżnicowanymi, oferującymi wszelkiej maści rozrywki czytelnicze w oszałamiających ilościach, które w polskim kontekście trudno sobie nawet wyobrazić. Może tylko pod względem dostępności literatury popularnej moglibyśmy się z nimi równać, lecz na pewno nie pod względem rozmiarów, nakładów i ilości wydawanych tytułów (jakości w tej chwili nie poddaję pod dyskusję). Wystarczy spojrzeć na liczbę dostępnych biografii w brytyjskich sieciowych księgarniach (np. Waterstone’s, HMV czy Blackwell’s) i porównać je z liczbą tytułów znajdujących się w ofercie polskich sieci księgarskich, by uświadomić sobie, jakiego rzędu są to różnice.
Wygląda więc na to, że w Polsce powszechny zachwyt nad biografistyką (od biografii popularnej i plotkarskiej po biografię traktowaną jako dzieło świetnego historyka i wspaniałego pisarza w jednym) dopiero rozkwita, natomiast za zachodnią granicą mamy do czynienia z rynkiem już rozwiniętym, stabilnym i nienaruszalnym. Cóż by mogło zaszkodzić tak dużemu sektorowi? Wszak ludzie zawsze będą chcieli czytać o życiu innych ludzi, a niekoniecznie zabawiać się na przykład historiami o wampirach. Nie jest jednak tak dobrze, jak mogłoby się wydawać. W połowie listopada na poświęconym książkom blogu redakcyjnym „Guardiana” Claire Armitstead zamieściła − może jeszcze nie alarmującą, ale na pewno niepokojącą – notkę o „cięciach w biografistyce” (www.guardian.co.uk/books/booksblog). Opisana przez krytyczkę historia dotyczy brytyjskiej nagrody literackiej Costa, w ramach której przyznawane jest także doroczne wyróżnienie w kategorii biografii (nagrodę można też otrzymać za debiut powieściowy, książkę dla dzieci, powieść i tom wierszy). W tym roku jury podjęło decyzję bezprecedensową: na krótkiej liście pretendentów do kategorii „biografia” uwzględniono zaledwie trzy tytuły, ponieważ uznano, że tylko one spełniają kryteria ustalone dla tego gatunku literackiego. Zdaniem jurorów, takimi książki były: How to Live: A Life of Montaigne in One Question and Twenty Attempts at an Answer Sary Bakewell (pierwsza od kilkunastu lat angielska biografia Montaigne’a), My Father’s Fortune. A Life Michaela Frayna (historia życia ojca autora), The Hare with Amber Eyes Edmunda de Walla (historia dynastii żydowskich bankierów z Odessy z dwudziestowieczną historią w tle) − już po tym zestawie widać ogromne zróżnicowanie oferty wydawniczej w tym zakresie.
Istniejąca od 1971 roku Costa Book Award (do 2006 znana jako Whitbread Book Award) to nie The Man Booker Prize; jest bezpośrednio powiązana kapitałowo z komercyjną siecią kawiarni, przez co można ją podejrzewać o bycie zaledwie kulturalnym ornamentem przyozdabiającym kawowego molocha. Jej celem jest godzenie wysokiej jakości pisarstwa z możliwie jak najszerszym oddźwiękiem czytelniczym, co bliskie jest problemowi kwadratury koła – oczywiście, jeśli przyjmiemy, że wysokiej klasy pisarstwo musi stwarzać pewne trudności w odbiorze, stawiać czytelnikowi niewygodne pytania, wytrącać go ze stylistycznych oczekiwań. Nawet jeśli jednak Costa ma mniej wyrafinowany charakter od Bookera, decyzję jurorów należy potraktować jako symptomatyczną: coś się dzieje takiego na brytyjskim rynku biografii, że nie ma spośród czego wybierać.
Publicystka „Guardiana” ma prostą, acz wiele wyjaśniającą odpowiedź: chodzi o pieniądze. Powstanie dobrej biografii wiąże się ze sporych rozmiarów budżetem, potrzebnym do zgromadzenia materiałów, zarejestrowania ewentualnych wywiadów, odbycia podróży przez biografa czy wreszcie − zapewnienia mu środków na życie w trakcie pracy nad książką. Biograf w Europie Zachodniej to osobny literacki fach, rządzący się swoimi prawami i mający też swoje wymagania.
Stajemy zatem w obliczu osobliwej rozbieżności: czytelnicy wciąż chcą czytać biografie (najlepiej obszerne, gruntownie przygotowane), a wydawcom zaczyna brakować środków na tak długofalowe (biografia rzadko kiedy powstanie w kilka miesięcy) i kosztowne przedsięwzięcia. Armitsteadt zauważa, że niektórzy autorzy parający się do tej pory biografistyką zdążyli się już przekwalifikować i oddają się pisaniu o wiele tańszych fikcji literackich. Chyba dał więc o sobie znać kryzys − nie mnie rozstrzygać, czy opisany stan rzeczy jest jego następstwem, ale jeśli coś takiego dzieje się nawet w biograficznym raju, nie rokuje to dobrze rozwojowi naszego rynku, zwłaszcza że proporcja wydawanych przekładów do rodzimej produkcji i tak nie była w ciągu ostatnich lat imponująca.
2.
Raporty autorek „Dekady” dotyczą zatem zjawiska, którego rozmiary mogą niebawem ulec zmniejszeniu: cięcia dotykają wszystkich, ponieważ jednak za pragnieniem czytania biografii zdają się stać uniwersalne, niesezonowe intencje i oczekiwania, można sobie pozwolić na odrobinę optymizmu. Załóżmy więc, że przeczekiwanie wydawniczego kryzysu zaostrzy jedynie nasz apetyt, a biograficzny boom odnowi się, gdy gospodarka wyjdzie na prostą.
Skoro pojawiają się, jak na razie jeszcze niezbyt groźnie wyglądające, symptomy kryzysu w dziale z biografiami, warto zastanowić się, dlaczego chcemy czytać tego typu książki (używam liczby mnogiej, bo sam też od nich nie stronię). Pytanie jest nieco szersze niż zainteresowania redaktorów „Dekady”, koncentrujących się na podgatunku – biografii literackiej, niemniej bez choćby cząstkowej próby udzielenia na nie odpowiedzi niepodobna rozwinąć analizy tego zjawiska.
Najpierw jednak odwróćmy to pytanie: co jest takiego w biografii, że statystyczny czytelnik sięga właśnie po nią, a nie po powieść? Odpowiedziami można sypać jak z rękawa: dostęp do prawdziwego życia, sławny bohater lub bohaterka, zmęczenie fikcją, zmęczenie literackimi eksperymentami lub równie męczącym literackim banalizmem sprzedawanym jako nowa twórcza strategia... Brzmi pięknie, ale nie oznacza to jeszcze, że wybierając biografię, od razu sytuujemy się po stronie sił światłości, po stronie twardego realizmu i prawdy w najczystszej postaci. Życie ujęte w formę biografii to przecież nie jest życie w postaci czystej, w żaden sposób niezmediatyzowanej; i biografia, i fikcja literacka jest pewną konstrukcją. Owszem, jedno jest dziełem jedynie prawdopodobnym i do pełnej prawdy nigdy nieaspirującym, drugie lubi przebierać się w szatki „historii prawdziwej”, zakulisowej, kompletnej.
Czytelnik zatem wciągany jest − być może mimowolnie − w grę: zdaje sobie sprawę z dystansu dzielącego go od postaci historycznej czy celebryty, o którym czyta, lecz daje się uwieść złudzeniu realności, temu złudzeniu, którego wytworzenie wymaga tak ogromnych pieniędzy ze strony wydawców.
A że jest to gra w uwodzenie − sami biografiści nawet nie usiłują udawać. Powiedz mi, jakich metafor używasz, a powiem ci, jakim biografem jesteś – takiego materiału dostarcza ankieta redakcyjna, na którą odpowiedzieli Wojciech Bonowicz, Andrzej Franaszek, Aleksandra Klich i Agnieszka Kosińska. Nie będę tutaj streszczał poszczególnych pisarskich konfesji, ale daje się zaobserwować pewna, by tak rzec, „stylistyczna” prawidłowość: wszyscy autorzy odwołują się do pewnych obrazów, które mają w ich intencji oddawać stopień komplikacji i trudności zadania, jakim jest pisanie biografii. Mamy zatem i maski, i puzzle, i pragnienie całej prawdy, i jej nieosiągalność, i wielość tożsamości, i biografię jako niekończący się wybór, nigdy nieukończoną rekonstrukcję itd.
Nie tylko w tym miejscu biografia objawia swoje nieczyste sumienie. Wszak biografie od zawsze były pisane w jakimś celu, były funkcją pewnych interesów, zamiarów − miały charakter moralizatorski jak żywoty Plutarcha, mogły być próbą oczernienia adwersarza jak w przypadku biografii Lutra czy Kalwina pisanych przez ich przeciwników, mogły być wreszcie apologią mistrza (Boswell piszący o Samuelu Johnsonie, przywoływani skądinąd w interesującym szkicu Michaela Bentona Biografia teraz i kiedyś). W naszych czasach biografię pisze się również po to, by udowodnić, że nie jest to możliwe, że nie da się słowami oddać całej złożoności jednostkowego życia. Literatura, owszem, ma na celu ocalenie tego, co jednostkowe, niemniej jednak owa jednostkowość nigdy nie będzie ocalona w pełni.
Ach, cóż to za odkrycie! Kto czytał przywoływanego przez Bentona Laurence’a Sterne’a i jego Życie i myśli J.W. Pana Tristrama Shandy, jak również kto zna autoironiczne i metabiograficzne eksperymenty Virginii Woolf w Orlandzie, nie może udawać, że biografia jest przezroczysta, a jej autor pragnie stworzyć wierny obraz cudzego życia wykonany w skali 1:1. Zarówno Sterne u schyłku XVIII w., jak i Woolf w pierwszej połowie ubiegłego stulecia dokonali aktu demaskacji konstrukcji biograficznej i po nich już pisanie biografii udających równoległe podążanie za życiem jej bohatera jest albo świadectwem autorskiej naiwności, albo wyrazem szczególnego cynizmu, bazującego na przeświadczeniu, że czytelnikom obce są reguły „gry w biografię”.
3.
O tym, jak różne mogą to być gry, świadczą teksty krytyczne zgromadzone przez redakcję „Dekady”. Tworzą one dwa skrzydła okalające ankietę redakcyjną − najpierw mamy przywoływany tekst Bentona (Biografia teraz i kiedyś) oraz szkic Bogdana Rogatki o autobiograficznych strategiach u Pera Olova Enquista, po ankietach zaś następuje blok recenzji traktujących o prawie-że-najnowszych polskich biografiach i autobiografiach. I właśnie do tychże tekstów można zgłosić kilka zastrzeżeń, dotyczących zarówno wyrażonych w nich sądów krytycznych, jak i książek, o których autorzy postanowili napisać.
Mam wątpliwości, czy autobiografia Marcina Króla zasługuje na szczególną uwagę − nie jest to moim zdaniem ani majstersztyk stylistyczny, ani też książka, która mogłaby stać się wzorcem biografii jako takiej. Król, ustawiając się w roli obserwatora, a rzadko kiedy uczestnika wydarzeń, kreuje siebie na człowieka, który już młodzieńcem będąc, czuł się stary (jest to dla mnie fałszywie brzmiący zabieg autokreacyjny, bo Król najzwyczajniej w świecie maskuje swój sposób widzenia świata sprzed kilku dekad, pisze w taki sposób, jakby zawsze miał takie samo rozeznanie spraw), a Adam Puchejda, autor recenzji (w której omawia też autobiograficzną książkę Jadwigi Staniszkis) wydaje się tego nie zauważać. Krótko po tym, jak książkę Króla przeczytałem, miałem okazję zapoznać się wreszcie z dwoma tomami Świata według Mellera – i była to prawdziwa uczta. W związku z tym zgłaszam zastrzeżenie do całego numeru „Dekady”: skoro w bloku tekstów poświęconych biografiom pojawiła się wysepka autobiografistyki, to dlaczego nikt nie przeanalizował wywiadu-rzeki, sytuującego się na styku tych dwóch form? Na tym terytorium również toczy się wielowymiarowa gra o prawdę lub o jej ewentualne zafałszowanie, pod warunkiem oczywiście, że bohater wywiadu spotka się z odpowiednio drapieżnym i nieustępliwym adwersarzem. Wywiad-rzeka jako gatunek literatury faktu i zarazem przedmiot badań − nie mam pewności, czy już coś takiego było, ale może się jeszcze narodzi… Weźmy zresztą pod uwagę nie tylko rozmowę Mellera z Michałem Komarem, ale choćby strategię autokreacji Andrzeja Żuławskiego w wywiadzie przeprowadzonym przez Piotra Mareckiego i Piotra Kletowskiego, a do tego − z nieco tylko dalszego poletka − rozkwit historii mówionej, a otworzy się przed nami blok zagadnień o wiele ciekawszych niźli wspomnienia niektórych profesorów…
Drugie zastrzeżenie dotyczy doboru tekstów opisywanych przez autorów „Dekady”. Są one do pewnego stopnia tylko reprezentatywne (jako biografie pisarzy), naturalnie ciąży na nich piętno aktualności i konieczności krytycznego rozprawiania się z tekstami najnowszymi, ale co najważniejsze – dziwi nieomal programowa nieobecność książki Artura Domosławskiego o Kapuścińskim (Kapuściński non-fiction). Można jedynie domniemywać, cóż takiego redaktorzy o niej myślą, ale jedną tylko bodaj wzmiankę traktuję jako wyjątek potwierdzający regułę. Tymczasem to przecież ta właśnie książka sprowokowała najostrzejszą dyskusję literacką tego roku i to właśnie ona ożywiła na nowo debatę o związkach twórczości z rzeczywistością, o rzetelności reporterskiego i biograficznego fachu! Odwoływanie się do niej po czterech niemal kwartałach może już być lekko nieaktualne, ale nie podobna udawać, że dyskusji nie było. Jako żywo, książka Domosławskiego jest biografią, choć problematyczną, i to biografią człowieka pióra. Nie mogę się nadziwić, że pozwolono na powstanie w „Dekadzie” takiej luki...
4.
Blok biograficzny na dwa różne sposoby dopełniają tekst Marty Wyki o wpływie Stanisława Brzozowskiego na późniejsze pokolenia polskiej inteligencji (z nieustannym odniesieniem do Miłosza) oraz dyskusja o Życiu na niby Kazimierza Wyki z udziałem Marty Wyki, Adama Michnika, Jacka Popiela i Adama Zagajewskiego. Oba teksty opublikowano pod jednym szyldem: „Formacja 1910”. Oto kolejny problem–studnia bez dna: pisanie biografii zbiorowej, poszukiwanie elementu, który pozwalałby stwierdzić, że mamy do czynienia z pewną generacyjną wspólnotą, ukształtowaną przez zbiór idei czy doświadczenie. To nie są wszystkie zagadnienia, które dostrzegłem przy lekturze, nie są one może też najważniejsze − na pewno dają się odnieść do części biograficznej numeru, ale stanowią też po prostu intrygującą lekturę, uzupełniającą obraz dziejów polskiej inteligencji XX stulecia.
Na koniec − akord-koszmar. Z niektórymi tekstami pomieszczonymi w numerze się nie zgadzałem, pod innymi z chęcią bym się podpisał, ale żaden z nich nie wywołał we mnie tak gwałtownych uczuć jak niby-autobiograficzna proza Zapachy i smaki Aleksandrii Piotra Ibrahima Kalwasa, dopełniona wywiadem z autorem przeprowadzonym przez Roberta Ostaszewskiego. Tekstu tak nieskładnego stylistycznie, pretensjonalnego pod względem treści, nieudolnie i na dodatek jeszcze grafomańsko, bez cienia autokrytyki podpinającego się pod artystyczny geniusz Brunona Schulza (a i paru innych wybitnych, do których pretensje Kalwas sobie rości, by się znalazło − wszak jesteśmy w Aleksandrii…), już dawno nie przeczytałem. Nie będę przytaczał cytatów, miłosiernie przemilczę wszystkie mielizny i językowe potknięcia oraz drewnianą składnię (nie wierzę w ich artystyczną celowość − w tym tekście nie ma żadnej celowości). Jeśli ktoś ma siłę, niech się z Kalwasem męczy, ale lepiej zamiast tego sięgnąć po dobrą biografię. Akurat do tego najnowsza „Dekada” − na różne sposoby − mnie przekonała.
Omawiane pisma: „Dekada Literacka”.
buduj Witrynę | © 2004 Fundacja Otwarty Kod Kultury | pytania? | kontakt