„Scena” od dawna publikuje teksty poświęcone nowym formom funkcjonowania życia teatralnego - piszemy o poszukiwaniach artystycznych, ale także w sferze organizacji, zarządzania. Również w tym numerze. Jednak z prawdziwą satysfakcją drukujemy szkic, o którym sam autor pisze, że są to słowa powiedziane w afekcie, bez liczenia się z realiami. Z satysfakcją - bo musi od czasu do czasu rozlegać się głos przestrogi, refleksja nad sensem, a nie tylko taktyką, strategią, marketingiem. Inaczej zapomnimy, że kultura to przede wszystkim świat wartości. Inaczej czeka nas świat zaludniony „doskonałymi nicościami”.
(Redakcja „Sceny”)
Wiele się dziś mówi o sytuacji kultury. Kultury, która upada, więdnie na niesprzyjającej glebie wolnego rynku, narzucającego swe twarde prawa wszystkim dziedzinom życia. Ratunku dla kultury - dla kina, teatru, książki, muzyki szuka się w przyswojeniu strategii przeciwnika. Kulturą trzeba sprawnie zarządzać, znać zarówno najbardziej uczęszczane szlaki, jak i sekretne ścieżki w gąszczu, jakim jest rynek, trzeba „umieć się rozpychać łokciami”, „umieć się sprzedawać”. Kultura, która przegrywa rywalizację o potencjalnych odbiorców z towarami, sama ma się stać, i staje się, towarem. Jej odbiorcy mają być traktowani przede wszystkim jako konsumenci. Na targu rybnym kultura ma przebić zalety dorsza i mintaja, na giełdzie warzywnej musi zwyciężyć w rywalizacji z karczochem i bakłażanem. Jej zwycięstwo powinno być przesądzone - jest donioślejsza, istotniejsza, cenniejsza. A przecież jej klęska jest oczywista: kultura jest niejadalna.
Gdyby spróbować skrajnie uprościć ten dylemat, pewnie sprowadzałby się właśnie do jedzenia: napełnianie żołądka czy Podtrzymanie Życia? Czy wolno na jednej szali kłaść kulturę, a na drugiej - obiad? Człowiek, którego myśli nie zaprząta wyłącznie uniknięcie śmierci głodowej, który może odżywiać się zdrowo i regularnie - żyje, a żeby jego życie nie było puste, smutne i jałowe, potrzebna mu przecież kultura, w mniej lub bardziej szlachetnym wydaniu. Te dwie wartości, dwa filary ludzkiej egzystencji, żołądek i dusza, tak są istotne, że trzeba je odpowiednio oddalić od siebie, by wesprzeć się na nich mogła stabilna konstrukcja. Jedzenie się produkuje, kupuje, zjada, trawi, wydala resztki. Kultury nie da się zmierzyć i zważyć, choć można to zrobić z niektórymi jej elementami. Nie obowiązują jej prawa fizjologii, biologii, fizyki. Jest nie z tego świata - a raczej: właśnie całkowicie z tego świata, widzianego jako
spójna całość a nie jako wycinek, fragment oglądany zza biurka, zza okienka kasy.
Dlatego śmiercią kultury jest szukanie szans przetrwania w wyjściu naprzeciw oczekiwaniom wygłodniałego tłumu. Jemu potrzeba chleba - do jedzenia, po co więc do strawy wrzucać też igrzyska? Upatrywanie szans dzisiejszego teatru we wnikliwej analizie rynku, w zakrojonych na szeroką skalę akcjach reklamowych, w posługiwaniu się bełkotem technokratycznej nowomowy jest właśnie dla teatru zgubne: dostosowując się do oczekiwań „konsumenta”, próbując oderwać go od witryny sklepu z rowerami górskimi, świadomie obniża swój poziom. Zamiast oczarowywać, olśniewać i onieśmielać, kiczem zachęca niedorozwinięte gusty, tandetą oczy nieodrosłe od odpustowych straganów. Często jest to kicz nowych czasów i tandeta na miarę XXI wieku: frapujące dewiacje, kuszące posmakiem łamanego tabu homoseksualizmu, wszystko z zastępującym naklejkę z napisem „OKAZJA!” hasłem „prawdziwy”: „prawdziwy świat”, „prawdziwe życie”, „prawdziwa miłość”.
A kto zjadaczy chleba w aniołów przerobi? Nie potrzeba już nam aniołów? Zapewne i tak nigdy się tego nie osiągnie, ale o wartości sztuki decyduje kierunek jej lotu: jeśli wzbija się, ciągle podrywa, to - choćby nigdy nie oderwana się na dobre od ziemi - będzie wzniosła i piękna. Jeśli zaś będzie pełzać, w błocie, wśród odpadków wymości sobie wygodne legowisko i będzie napychać się do syta zebranymi bez wysiłku z najbliższego otoczenia wątpliwej świeżości okrawkami - skarlała, wyblakła, nie będzie nic warta. Z praktycznego punktu widzenia niepotrzebna, a nawet szkodnicza, pozbawiona wszystkiego, co w niej wyjątkowe, bo bezinteresowne, szczere czyste.
Dlaczego kultura nie broni się przed skomercjalizowaniem? Dlaczego moi koledzy marzą o tym, by obok humanistycznej edukacji zdobyć umiejętności zarządzania, przeliczania, podliczania, badania rynku? Dlaczego kultura, dlaczego teatr potulnie kładzie głowę pod topór, uśmiechając się jak do pamiątkowej fotografii? Przecież wszelkie działania, niby to mające na celu ratowanie teatru, w rzeczywistości prowadzą do utrzymania - za cenę znacznie przekraczającą wartość rezultatu - skarlałej, zdegenerowanej jego postaci: teatru gwiazd i mód. Aktorskich gwiazd pojawiających się na scenie w byle jakim repertuarze ze świadomością, że nie tytuł sztuki przyciągnął widzów do teatru i nie nazwisko autora albo inscenizatora wydrukowano na afiszu wielkimi literami. Teatru mód - modnych autorów, potrafiących pozlepiać umiejętnie w jedno jak najwięcej popularnych trendów, zmontować „program dla wszystkich” z martensów, biseksów, kolczyków w językach, regałów z Ikei i esemesów. Wszelkie przedsięwzięcia niezależne od rynku i nie oglądające się na masowe zapotrzebowanie, zepchnięte do podziemia i skazane na wegetację przy minimum środków do życia - szybko staną się tylko polem doświadczalnym dla nowych trendów, hodowlą laboratoryjnych królików; te spośród nich, które przetrwają w ciężkich warunkach, zostaną „wywyższone” do wielkiego świata, do okna wystawowego -sceny „prawdziwego”, „wielkiego”, dochodowego teatru. Powstaną zmechanizowane, jak armia zorganizowane struktury przemysłu kulturalnego, które działać będą nienagannie - jak przysłowiowy szwajcarski zegarek. Tylko, że ludziom potrzeba sztuki właśnie wtedy, kiedy dookoła wszystko jest pewne, wyjaśnione, uporządkowane - wtedy brak tajemnicy (albo Tajemnicy) staje się odczuwalny.
A pieniądze? Są bardzo ważne! I bardzo potrzebne każdemu, kto chce żyć godnie, wyżywić rodzinę. Dla artysty są zapłatą za pracę - wykonaną dla społeczności. Ta praca jest równie ważna, jak praca murarza czy piekarza, ale to nie znaczy jeszcze, że jest wykonywana na takich samych zasadach, w takich samych warunkach. Artysta często żyje ponad stan. Ale to są koszty uzyskania, artystę usprawiedliwia etos; artystyczna aura (jakkolwiek by nie była dla otoczenia niedorzeczna, albo wręcz odrażająca) jest tradycyjnie związana z efektem ostatecznym - dziełem, jest środkiem, drogą do niego. I właśnie za to się płaci artyście, że jest darmozjadem! Za jego kaprysy i ekstrawagancje, za arcydzieła przeplatane bublami, za obrażanie publiczności i podlizywanie się grubym rybom. Płaci się artystom za to, że są artystami - aktorami wędrownej trupy czy cyrkowcami, raz na jakiś czas przejeżdżającymi przez miasteczko i przywożącymi z dalekich stron ulotną atmosferę święta. Cóż by z nich zostało i cóż by byli warci, gdyby - sprowadzeni do roli akwizytorów czy ekspedientek - musieli zachwalać głośno i śpiewnie swój towar, targować się o niego?
Autor tych słów nie czuje się predystynowany do stawiania diagnoz, ostatecznych wniosków. Wszystko tutaj - to słowa powiedziane w afekcie, bez „liczenia się z realiami”. Właściwie - jest to wezwanie do ignorowania „realiów”. Wszelka próba walki z nimi, albo sprostania im, będzie sama w sobie porażką. A jeśli już jakieś wnioski wyciągać, przedstawiać jakieś rozwiązania - to chyba tylko takie: najlepsze, co można zrobić dla kultury, dla jej przetrwania i rozwoju, to kształcić „zjadaczy chleba” na ludzi światłych i wszechstronnych, nie szukających w zdobywanej wiedzy praktycznych tylko korzyści, ale i radości samej wiedzy. Na ludzi, którzy będą potrzebowali kultury, sztuki, zabiegali o nią, ludzi zdolnych budować zdrowy, zrównoważony świat nie zaprzepaszczający własnego dziedzictwa dla doraźnych celów. Tymczasem w dyskusjach o edukacji nawołuje się do takich reform, które umożliwiałyby młodym ludziom
przystosowanie się do życia we współczesnym świecie: uczyć o strukturach administracyjnych Unii Europejskiej, na matematyce wypełniać PIT-y, na języku polskim - pisać podania, kurykula i trimenty. Takie „przygotowanie do życia” jest ledwie szkołą przetrwania, a na dłuższą metę - przygotowaniem do jałowej wegetacji.