Witryna Czasopism.pl

nr 14 (240)
z dnia 20 lipca 2009
powrót do wydania bieżącego

zapraszamy | przeglądy prasy | autorzy | archiwum

STĘPIONY PAZUR AWANGARDY

1.

„Zeszyty Literackie” nie bez kozery uznawane są za pismo dość tradycyjne, zachowawcze czy wręcz konserwatywne. Najnowszy numer [2 (106) 2009] opinii tej nie podważy, trudno zresztą w przypadku tego akurat kwartalnika liczyć na radykalne zmiany i odejście od konsekwentnie utrzymywanej linii redakcyjnej. Stałość i przewidywalność dla jednych jest atutem, dla innych wręcz przeciwnie – malkontenci kręcą nosem, utyskując na powtarzalność tematów i autorów, zamknięcie we własnym tylko środowisku oraz wynikającą stąd nudę. Zatrzymuję się gdzieś w pół kroku między tymi opiniami: zawsze ceniłam w „Zeszytych” stabilność, ale coraz częściej kończę lekturę nieco zmęczona. Nie postuluję rewolucji, sądzę jednak, że ostrożne innowacje dobrze by pismu zrobiły.

Myślę, że redakcja ma tę świadomość. Z pozoru żadnej głębszej metamorfozy nie widać: nie zmienia się krąg autorów, adresat także pozostaje ten sam. Można jednak dostrzec pewne zmiany: od czasu do czasu mignie gdzieś recenzja książki, o której na tych łamach przeczytać byśmy się nie spodziewali, przede wszystkim jednak „Zeszyty Literackie” nieoczekiwanie pokusiły się o temat, który podważa i każe (częściowo) zrewidować pogląd o ich jednoznacznie klasycystycznym czy też klasycyzującym profilu. Tematem tym jest awangarda. Zwrot ten zapowiadał już monograficzny zeszyt poświęcony Watowi, sygnalizowała go okładka jednego z następnych wydań, (zapowiadająca – w nawiązaniu do szkicu Salvadoriego o Marinettim i wojnie – bardziej futurystyczną zawartość, chociaż głównym bohaterem numeru okazał się Borys Pasternak). Wpisuje się w tę przestrzeń także najnowszy numer, kuszący (od razu dopowiedzmy – na wyrost) Mironem Białoszewskim.


2.

Tak pisała kiedyś o Białoszewskim w Maksymalnie udanej egzystencji Anna Sobolewska: „O Mironie opowiada się anegdoty, podobnie jak o sławnych cadykach i chasydach. W tych opowieściach nie było ważne tylko to, czego nauczali, ale i to, jak żyli – jak parzyli herbatę czy wiązali sznurowadła. […] Jego czytelników fascynuje nie tylko jego twórczość, ale i przyzwyczajenia, idiosynkrazje i upodobania”. Zmierzenie się z tematem oznacza więc jednoczesną potyczkę z legendą; potyczkę tym trudniejszą, że dostępne są na rynku opracowania, będące takiego wielogłosu o poecie zapisem. Budzi to we mnie obawę, że autorom nie pozostanie nic innego niż dopisywanie gloss (którym przydawać trzeba będzie specjalnego znaczenia) bądź też oplatanie trzonu twórczości uczonym komentarzem.

Blok poświęcony w „Zeszytach” Białoszewskiemu nieco rozczarowuje. Z jednej strony, nazbyt jest konwencjonalny. Najłatwiej jest włączyć w tradycyjny, wspomnieniowy nurt zapiski Jadwigi Stańczakowej O Mironie, ważne, bo pochodzące od jednej z najbliższych pisarzowi osób. Z drugiej zaś strony, poszukiwanie innej formuły kończy się tym, że obok listów i fragmentów z dziennika pojawiają się przede wszystkim inedita. Brakuje w „Zeszytach” czegoś żywego i współczesnego; czegoś, co aktualizowałoby sensy u tego twórcy wciąż obecne, sytuowałoby go tu i teraz. Pozostałe teksty więcej niż o Białoszewskim mówią o zamyśle redaktorów i o ich koncepcji oswajania awangardy.


3.

Białoszewskiego czytamy w „Zeszytach” przez pryzmat Miłosza. Mimo powyższych zastrzeżeń trudno się z tego powodu obruszać: ta autorska koncepcja redaktorów nie tylko nie jest bezpodstawna, ale chwilami daje ciekawe wyniki. Najmocniejszą bowiem częścią tego bloku jest szkic Miłosza Dar nieprzyzwyczajenia. Nowy poeta polski – przenikliwy i inteligentny komentarz do twórczości Białoszewskiego, w którym na kilku stronach nakreślona zostaje charakterystyka, zachowująca do dziś (a więc po ponad 50 latach) walor aktualności. Zestawiono ją ze Ślepymi przechodniami Herberta, esejem, którego publikacja budzi we mnie mieszane uczucia: poważnie się bowiem zastanawiam nad skłonnością do publikowania wszystkich zapisów, także tych najbardziej fragmentarycznych bądź – jak w tym wypadku – zdekompletowanych. Zabieg wywoływałby mniejsze kontrowersje, gdyby nie fakt, iż wpisuje się on w całościowy zamysł redakcji: w „Zeszytach”, niby to poświęconych Białoszewskiemu, najmniej jest samego Białoszewskiego. Na próżno będziemy wyglądać jakichkolwiek śladów „przyzwyczajeń, idiosynkrazji czy upodobań” – nawet wybór własnych jego tekstów podporządkowany został zasadniczej koncepcji pisma.


Z Watem sprawa była łatwiejsza – tamten radykalny awangardzista do awangardy z czasem się zdystansował. Białoszewskiego oswojono inaczej. Rozczarował mnie fakt, że numer ten w tak nikłym stopniu uzupełnia obraz poety. Myślę jednak, że warto na co innego zwrócić uwagę, przyjrzeć się zabiegom, którym tego twórcę poddano, umiejscawiając go w nowych i nieoczekiwanych kontekstach. Jeśli bowiem coś ten blok jest w stanie obronić, to tylko zmiana historyczno-literackiej już, a nie współczesnej, perspektywy. Pamiętać jednak trzeba, że nie jest to zabieg ideologicznie zupełnie niewinny.

Białoszewskiego w „Zeszytach” nieco z awangardowości wypreparowano. W naszkicowanym portrecie zwrócono uwagę na jego związki i powinowactwa z linią dużo mniej burzycielską, a przy tym zdecydowanie nowoczesną – głównie z Miłoszem. Nie chodzi przy tym tylko o literaturę, lecz bardziej może nawet o relacje osobiste. Białoszewski nie zostaje co prawda pozbawiony tożsamości, nie jest ani wyblakły, ani rozwodniony; wpisany jednak zostaje dość jednoznacznie w poczet „naszych” autorów kosztem zepchnięcia na drugi plan tego, co dotąd stanowiło podstawę opisu jego twórczości, a bardziej jeszcze – osobowości. Takie skonstruowanie bloku, w którym głos powierzono głównie dwóm autorom, jednoznacznie kojarzonym z „Zeszytami”, pozwoliło pasować Białoszewskiego na jednego ze swoich.


4.

Postawienie „Zeszytom” zarzutu absolutnego skostnienia i zamknięcia się w jednym tylko paradygmacie, w jednym sposobie czytania i patrzenia na literaturę, byłoby bezpodstawne. Faktem jednak jest, że na łamach pisma twórcy awangardowi pojawiali się wtedy, kiedy otoczeni zostali już aurą nobliwej klasyczności, gdy awangardowość ich koncepcji ustępowała miejsca raczej nowatorstwu, a na samo dzieło patrzeć można było nie tyle w kontekście wpływu na bieżącą produkcję literacką, co przez pryzmat miejsca zajmowanego w historii literatury. Rewolucyjność głosu i postulatów stępił czas, weszły one naturalnie w krwioobieg literatury, tym samym uległy bezpiecznemu uklasycznieniu. Niekoniecznie trzeba dostrzec w tym wadę: dystans zapewnia spojrzeniu większą trzeźwość, uwalnia od przepychanek w bieżących dyskusjach literackich, pozwala na łatwiejsze rozpoznanie tego, co ważne i stałe.


Koncepcję oswajania awangardy łatwiej chyba pokazać na innym niż Białoszewski przykładzie, bardziej zadziornym i buńczucznym. Marinettim, gdyż o nim tu mowa, zajmuje się od kilku numerów na łamach „Zeszytów” Roberto Salvadori. W obecnym numerze bierze na warsztat jedno z późnych opowiadań ojca włoskiego futuryzmu – Polowanie na przepiórki i kobiety arabskie z arabskim rajfurem, do którego dodaje swój komentarz w postaci eseju Futuryzm i „pogarda dla kobiet”. Czytelnik, złakniony awangardy w stanie czystym, ponownie odejdzie z niczym. W „Zeszytach” bowiem jest miejsce dla awangardy, lecz awangardy zreinterpretowanej; awangardy późnej, często podważającej swoje pierwotne założenia, chociaż niekoniecznie jednoznacznie się do nich dystansującej.


Warto przy tym zaznaczyć, że taki projekt myślenia o najbardziej radykalnych ruchach w literaturze jest – zwłaszcza może w warunkach polskich – nadal zjawiskiem bardzo oryginalnym. Wciąż brakuje nam opracowań (czy to naukowych, czy eseistycznych), których autorzy odważnie, a przy tym kompetentnie potrafiliby się zmierzyć z rozczarowaniami awangardy. Zachłyśnięci opowieścią o jej sukcesach i największych osiągnięciach, nie znamy tak naprawdę historii późniejszych rewizji, odejść czy negacji. Eseje Salvadoriego uzupełniają przynajmniej częściowo tę lukę w odniesieniu do włoskiego futuryzmu. Jednocześnie są „Zeszyty” jedynym znanym mi polskim pismem, które konsekwentnie nawiązuje do obchodów stulecia manifestu Marinettiego, solidarnie przez innych przegapionego.


5.

Najmocniejszym jednak punktem „Zeszytów” pozostają wciąż teksty, które najlepiej się w linię programową wpisują. Zwróciłabym uwagę na błyskotliwy esej Małgorzaty Dziewulskiej Żółć i wielkość. Przedmiotem analizy jest przede wszystkim szkic Herberta Hamlet na granicy milczenia, ale staje się on jedynie punktem wyjścia do omówienia polemiki Herberta i Henryka Elzenberga dotyczącej związków zachodzących między cnotą a klęską, a bardziej jeszcze – do zarysowania szerokiej panoramy polskiego życia intelektualnego w latach 50., a także do przedstawienia polskiej historii Hamleta.


Esej Wojciecha Karpińskiego Promieniowanie Muratowa warto przeczytać nie tyle w kontekście cyklu, w który został wpisany (Podróże), ile jako opowieść o inicjacji w kulturę. Wpisanie go w szerszą perspektywę nadaje z powrotem szkicowi Karpińskiemu sens, który zupełnie nam umyka, kiedy potraktujemy go tylko jako promocyjny dodatek do wznowionego niedawno nakładem „Zeszytów” Muratowa. Kilkustronicowy tekst ma kilku co najmniej równoważnych bohaterów, dla których warto po niego sięgnąć. Raz jeszcze nakreślona zostaje mapa ważnych dla polskiej kultury nazwisk: od Muratowa dotrzemy do Szymanowskiego i Iwaszkiewicza, idąc dalej włoskim tropem – do Miłosza i Herberta, aby wreszcie na dłużej zatrzymać się przy postaci Pawła Hertza.


Przyciąga również uwagę Claudio Magris, który w krótkiej mowie wygłoszonej z okazji Dnia Pamięci raz jeszcze rozważa problem Zła i Zagłady, przede wszystkim jednak daje świadectwo swojej fascynacji kulturą żydowską. Wychodząc od tu i teraz, swobodnie sięga w przeszłość, pokazując, jak skomplikowana i wielowarstwowa jest pamięć o niej.


6.

O klasycyzujący profil „Zeszytów Literackich” nie ma się co martwić: ma się całkiem nieźle, a to, co zawiera potencjał rewolucji, zostaje pokojowo wchłonięte. Jeżeli nawet „Zeszyty” ostrożnie szukają dla siebie nowej formuły, to i tak zdecydowanie nie zagraża to wypracowanemu charakterowi pisma, do którego zdążyło przyzwyczaić czytelników. I wydaje się po lekturze, że tak jest lepiej: to w końcu przesądza o ich tożsamości, to też w nich brzmi najprawdziwiej.

Małgorzata Szumna

Omawiane pisma: „Zeszyty Literackie”.

zobacz w najnowszym wydaniu Witryny:
KOMEDIA NIE JEST (POLSKĄ) KOBIETĄ
PASOLINI – REAKTYWACJA
PLANETA PRL
felieton__PiSarz i POeta
...O CZASOPISMACH KULTURALNYCH
O CZASOPISMACH OTWARTYCH I ZAMKNIĘTYCH, CZYLI O TYM, DLACZEGO KAPELUSZ MIAŁBY PRZERAŻAĆ
zobacz w poprzednich wydaniach Witryny:
TEKSTY, TEKSTY I TEKSTY, CZYLI NIELUDZKIE KONFERENCJE ATAKUJĄ
WYNURZAJĄCY SIĘ Z MORZA
„BO SZTUKA W SWOJEJ NAJCZYSTSZEJ POSTACI NIE MOŻE ODKRYĆ WSZYSTKIEGO…”

buduj Witrynę | © 2004 Fundacja Otwarty Kod Kultury | pytania? | kontakt