nr 22 (224)
z dnia 20 listopada 2008
powrót do wydania bieżącego
zapraszamy | przeglądy prasy | autorzy | archiwum
Zachęta wystosowana przez redakcję najnowszego numeru krakowskiego „Autoportretu” [2 (23) 2008] wydaje się tyleż prosta w swej formie i oczywista, co jednocześnie obfitująca w ważkie znaczenia. Oto bowiem czytelnik, zanim choćby przeglądnie zawartość samego czasopisma, postawiony zostaje w sytuacji wyboru: numer ten wydany został w białej, ascetycznej okładce, zapowiadającej jedynie temat przewodni − szare litery, białe tło, pomarańczowa winietka. Jako insert zaś dołączono trzy obwoluty, wydrukowane na lepszej jakości papierze, każda utrzymana w innej stylistyce. Przesłanie wydaje się być proste: zrób sobie sam swój „Autoportret”. Na tym sformułowaniu potencjalne znaczenia się jednak nie wyczerpują, można wydobyć coś jeszcze. Ascetyzm okładki, która skryje się pod dowolną obwolutą, ma zachęcać do − by użyć terminu z języka oprogramowania komputerowego − personalizacji, do odciśnięcia swojego własnego piętna na tym konkretnym egzemplarzu. Jaka to personalizacja, może ktoś jednak spytać, skoro mamy tylko trzy możliwości do wyboru. Takie zarzuty byłyby zasadne, gdyby chodziło o eksperyment z zakresu liberatury. Tutaj jednak intencja jest inna: zabiegi czynione z obwolutami mają rozgrzać wyobraźnię czytelnika, okładka jest niejako poligonem („nie-miejscem”), na którym mamy dokonać eksperymentu. Graficzny ascetyzm pełni tu funkcję reprezentacji dla kategorii „niczyjości”, zaś oddanie obwoluty w ręce czytelnika i akt jej nałożenia na pismo umożliwia wzięcie udziału w konstruowaniu i semantyzowaniu owej przestrzeni. Nie chodzi zatem o ilość, ale o sam akt − można przecież z okładką i obwolutami nie zrobić nic, podobnie jak można pozostawić przestrzenie niczyje samym sobie.
Przyjmijmy optymistycznie, że każdy egzemplarz „Autoportretu” dozna jednak szczęścia bycia spersonalizowanym − czy na takie szczęście może liczyć każda przestrzeń, która jest nijaka, niczyja, bez wyrazistego profilu, zepchnięta na margines miejskiego życia? Niekoniecznie; każdy pewnie zna wiele przykładów miejsc, w których nie dzieje się nic, skazanych na powolne umieranie, zarówno w sensie fizycznym (rozpad, ruina), jak i mentalnym (zacieranie się pamięci miejsca, omijanie go przez mieszkańców okolicy). W moich rodzinnych Świebodzicach, zaliczanych kiedyś do najbardziej uprzemysłowionych miast Dolnego Śląska, takim miejscem są tereny zakładu lniarskiego „Silena” – solidne ceglane budynki, których istnienie na jeden wieczór przebiło się do ogólnopolskich mediów wiosną tego roku, kiedy zawaliła się jedna z kondygnacji i zorganizowano akcję poszukiwania potencjalnych ofiar. Budynki „Sileny”, klasyczne – rzec by można – fabryczne budynki z czerwonej cegły, pochodzące z przełomu XIX i XX wieku, stały się niepostrzeżenie raną na planie miasta i to taką raną, do której nikt się nie chce przyznać, a co gorsza − której nikt nie może zaleczyć. Oprócz tego, że w wyniku upadłości zakładu straciła pracę określona liczba osób, to na dodatek w całkowitą ruinę popada kompleks, który jest (przynajmniej na lokalną miarę) zabytkiem architektury industrialnej; właściciel zniknął, władze miasta są bezradne...
Jak widać, nie każda przestrzeń ma szansę na nowo wypełnić się formami życia społecznego. Ponieważ budynki rzeczonej fabryki są w fatalnym stanie konstrukcyjnym, nie uda się jej już uratować czy też przebudować na centrum handlowe albo na apartamentowiec z loftami. Obie inwestycje nie miałyby zresztą zbyt wielkiego sensu, bo po co nam centrum handlowe (na podobieństwo łódzkiej Manufaktury) czy kolonia loftów, skoro nie ma w okolicy aż tak licznej grupy docelowej o odpowiedniej sile nabywczej? Nie pojawiły się również na terenach „Sileny” praktyki alternatywne (i obawiam się, że również – jak w przypadku użycia komercyjnego − na ich zaistnienie nie ma co liczyć): nikt nie urządza tam paintballowych strzelanin (vide opisywany w tekście Oaza wypoczynku, mekka undergroundu Artura Wabika przypadek pozostałości ośrodka wypoczynkowego w Porąbce-Kozubniku), squattu też nikt nie zamierza tam założyć, bo to grożąca zawaleniem ruina, której puste okna straszą w panoramie miasta niczym wyrzut sumienia.
Jeśli obszary, takie jak squatty opisywane przez Jarosława Urbańskiego (Squatting jako swoboda i samowola) czy modernistyczne blokowiska zasiedlane w dużej mierze przez kolorowe mniejszości społeczne (tekst Wrażliwe miejsca Doroty Jędruch poświęcony przedmieściom paryskiej megalopolis), które nie mieszczą się w głównym nurcie kultury miejskiej, nie przynależą do jego głównego nurtu, są traktowane jako niczyje, to miejsca skazane na powolne umieranie, takie jak wspomniane tereny poprzemysłowe, są niczyje w stopniu jeszcze większym. Spycha się je na margines, wszyscy są wobec nich bezradni, nikt nie pozostawi na nich choćby najmniejszej i najbardziej ulotnej sygnatury, narracja tych miejsc jest narracją całkowitego wykluczenia.
Niczyjość niekoniecznie jednak musi być synonimem absolutnego marginesu tkanki urbanistycznej: okazuje się, że niczyja może być przestrzeń publiczna, że można w niektórych przypadkach postawić znak równości pomiędzy publicznością a brakiem przynależności do kogokolwiek, bowiem jeśli jakiś fragment miasta przynależy do wszystkich (jest publiczny, powszechny), to nie należy tak naprawdę do nikogo. Dlatego też stacje, przejścia podziemne, węzły komunikacyjne są takimi dziwnymi obszarami, które wymykają się podziałowi na to, co prywatne i komercyjne, oficjalne, użytkowe; stanowią jedynie pas transmisyjny, który umożliwia przemieszczanie się pomiędzy poszczególnymi znanymi sferami miasta i bycie przezroczystym. Doskonale to pokazuje szereg miejskich migawek z Tokio Doroty Wąsik (W szczelinach rzeczywistości), choć niekoniecznie trzeba wybierać się na Daleki Wschód, by dokonać takich obserwacji. Przykład Japonii pozwala jednak wyostrzyć nieco perspektywę, pokazać obojętność ludzi względem siebie, ich zawieszenie w społecznych funkcjach, brak interakcji w przestrzeniach masowego ruchu w różnych kierunkach. Dlatego też może tak ważne są interwencje w tego rodzaju miejscach, choćby w postaci graffiti, które może wyodrębnić jakieś „nie-miejsce”, odróżnić je od pozostałych stacji kolejki, wywołać jakieś skojarzenie wybijające z rutyny codziennej trasy dom−praca−dom.
Omawiając miejski numer „Res Publiki Nowej”, krytykowałem nieustanne przywoływanie w tekstach miejskich figury flâneura; tutaj szczęśliwie nie ma takich odwołań, autorzy poszukują własnych ścieżek w zgłębianiu problematyki miejskiej, choć w fenomenologicznym opisie kategorii „nie-miejsca”, jakiego dokonał Marc Augé, podobnie jak w konstrukcji Baudelaire’owskiej figury, istotną rolę odgrywa ulotność, tymczasowość. Tym, co jednak różni współczesnego człowieka miejskiego od Baudelaire’owskiego dandysa przechadzającego się niespiesznie po pasażach, jest właśnie pośpiech, „przesiadalność”. Jak pokazuje Augé (Nie-miejsca), jesteśmy w nieustannym „między”, wiecznie niezasiedzeni, niezadomowieni, tymczasowo oswajający przestrzeń. Przemieszczamy się tylko między nazwami, tempo i prędkość rządzące naszą cywilizacją sprawiają, że coraz większe połacie przestrzeni zepchnięte zostają poza granicę naszej uwagi; pociągi (nie w Polsce) jeżdżą tak szybko, że nawet nazw pomniejszych stacji niepodobna przeczytać, autostradami i obwodnicami omijamy historyczne centra miast (co nie zmienia faktu, że przestrzenie, które przemierzamy, kojarzą się nam głównie z historycznymi zabytkami), wszystko staje się wielkim drogowskazem, natomiast desygnat, czyli cel, do którego on odsyła, rzadko kiedy zostaje osiągnięty.
Tutaj chciałbym wrócić jeszcze do znaczeń uruchamianych za sprawą proponowanego przez redakcję eksperymentu z obwolutami: decyzja o użyciu takiej, a nie innej obwoluty, nie jest nieodwracalna; jak najbardziej możemy ją zmienić, dokonując kolejnego wyboru; ważny jest sam akt podjęcia decyzji, włączenia się do gry. Gra ta nie toczy się jednak tylko o prawo do indywidualistycznej ekspresji, ale przede wszystkim o to, by „publiczne” zaczęło znaczyć „wspólne”, a nie − „niczyje”. Że jest to możliwe, pokazuje choćby przypadek nowojorskich wspólnot dzielnicowych, przekształcających miejsca zdegradowane w oazy przestrzeni publicznej, umożliwiającej zaistnienie więzi społecznych, międzyludzkich interakcji − a to wszystko za pośrednictwem tworzenia przestrzeni zielonych. Walka o uczynienie marginalnego publicznym to walka o zmianę mentalności − z legalistycznej na leseferystyczną, walka o przejście od zasady „dozwolone jest to, co jest nakazane” do stanu, w którym obowiązująca będzie zasada: „to, co nie jest zakazane − jest dozwolone” (meandrom tej mentalności poświęca uwagę Paulina Borysewicz w tekście Miejsca trzecie, omawiając przypadek drzew sadzonych na warszawskich Kabatach mimo zakazu ze strony władz).
„Nie-miejsce” okazuje się być takim miejscem, które − choć zepchnięte na margines, istniejące gdzieś na obrzeżach − staje się warunkiem zaistnienia miejsc prawdziwych, napełnionych znaczeniami i życiem społecznym.
Omawiane pisma: „Autoportret”.
buduj Witrynę | © 2004 Fundacja Otwarty Kod Kultury | pytania? | kontakt