Witryna Czasopism.pl

nr 22 (224)
z dnia 20 listopada 2008
powrót do wydania bieżącego

zapraszamy | przeglądy prasy | autorzy | archiwum

O KULTACH KULTURY I ICH KAPŁANACH

Zawsze miałem kłopot ze sformułowaniem odpowiedzi na pytanie, która książka, film, komiks, płyta najbardziej wpłynęła na mój rozwój, światopogląd, wyobraźnię, wreszcie – na sposób, w jaki podchodzę do innych tekstów kultury. Wpadam wtedy w popłoch, rozpaczliwie próbuję sobie przypomnieć jakiś tytuł i bezradnie rozkładam ręce, kapitulując przed samym sobą, bo choć taka hierarchia i prywatny kanon gdzieś w mojej pamięci istnieje, to nie potrafi się wyrazić za pomocą kwestionariusza czy szybkiego odpytywania. Pytania takie zresztą są w dużej mierze pozbawione większego sensu, choćby z uwagi na to, że nie stoi za nimi ciekawość, jakimi wartościami kierujemy się, wybierając dane utwory, ale jedynie doraźna, chciałoby się powiedzieć − dziennikarska potrzeba uzyskania szybkiej riposty. Nasze prywatne kanony są płynne, zmieniają się z czasem, pod wpływem świeżych lektur, seansów, koncertów, odsłuchań; jedne teksty z nich wypadają, inne pozostaną na zawsze − otoczone małym, choć nabożnym, prywatnym kultem. Właśnie − kultem.


W najnowszym „Czasie Fantastyki” (4/2008) przedrukowano napisany na przełomie 1996 i 1997 roku esej Macieja Parowskiego Kulty kultury, który − jak mi się wydaje – można czytać na dwóch poziomach. Przede wszystkim próbuje Parowski zanalizować fenomen „kultowości” w szeroko pojętej kulturze, odwołując się do trudnej do ogarnięcia liczby tekstów i zjawisk, które mają moc rozpalania wyobraźni uczestników i odbiorców kultury. Parowski eksploruje różne aspekty tego fenomenu, poszukuje odpowiedzi na pytanie o czynniki, które decydować by miały o byciu lub niebyciu kultowym dziełem, wreszcie stawia pytanie o to, czy do kultu potrzebna jest zorganizowana wokół dzieła wspólnota odbiorców, czy też może kult dzieła musi się rozpoczynać w indywidualnych kapliczkach, a wtórnie dopiero − w kościołach wielbicieli. Skłonny jednak jestem dopatrywać się jeszcze drugiego poziomu tego tekstu − choć przed takim odczytaniem Parowski wzbrania się we wstępniaku, można Kulty potraktować jako rodzaj krytyczno-redaktorskiego credo. Rozumiem, że niektóre aspekty kultowości Parowski rozważa, choć nie przyjmuje ich jako mających się zadomowić na stałe w proponowanym przez niego modelu, tym bardziej że niektóre z nich wydają się ze sobą kłócić. Czy nie jest tak przypadkiem z jednocześnie przyjmowaną wielowykładalnością i alegorycznością? Wszak alegoria oparta jest na jedno-, a nie wieloznacznym przyporządkowaniu, jej zasadą jest proste ubieranie znaczonego w łatwe do rozszyfrowania znaczące.... Ja wyznania wiary Parowskiego upatrywałbym jednak nie w tych wyznacznikach kultowości, którym poświęcone są poszczególne części jego tekstu. W wypowiedzi redaktora naczelnego wydaje mi się najciekawsze to, że tekst ten jest nie tylko katalogiem ulubionych dzieł autora (skądinąd interesującym, bo mocno heterogenicznym i skłaniającym do porównań, może nawet sporów), nie jest też również wyłącznie analizą formalnych warunków dzieła kultowego (wybitnego), ale także czymś w rodzaju pieśni pochwalnej albo elegii dla warunków brzegowych, dzięki którym kultowość jest możliwa, a ściślej: dzięki którym kultowość była możliwa w Polsce mniej więcej do połowy lat 90. ubiegłego stulecia.


Nie oznacza to, że jesteśmy narodem wybranym, jeśli chodzi o prawo do wielbienia konkretnych tekstów kultury, że w innych społeczeństwach taki fenomen radykalnego pozytywnego odbioru szeroko pojętych tekstów nie jest możliwy. Przeczy przecież temu ruch fanowski kwitnący na Zachodzie, przeczy fakt istnienia takich ludzi jak japońscy otaku (wschodnia wariacja na temat ruchu fanowskiego − choć to tylko przybliżona charakterystyka) − jeśli oni nie uznają konkretnego filmu, książki, mangi za kultowe, to nasza kategoria stanie się zbyt wąska, zbyt mało operacyjna. Chodzi tutaj o szczególny rodzaj doświadczenia, który stał się udziałem Parowskiego i z którego zdaje relację w swoim tekście: kultowość jakiegoś dzieła była możliwa w Polsce Ludowej i w Polsce okresu transformacji ustrojowej w dużej mierze dzięki niedoborowi wielu znanych tylko ze słyszenia tekstów i długiemu trwaniu etosu inteligenckiego. Niedostępność zachodnich filmów, przekładów zachodniej literatury i komiksów połączona z (mimo rzekomego socjalizmu panującego w naszym kraju) elitarnym odbiorem kultury najwyższej próby sprawiła, że dzieła potencjalnie wybitne nie ginęły w natłoku innych impulsów marketingowych, bo od razu wybijały się na pierwszy plan. Z drugiej strony − z uwagi na mniejszy odsetek ludzi z wyższym wykształceniem − mogły znaleźć sobie pewne nisze koneserów, którzy posługiwaliby się nimi jak rodzajem kodu, skrótu myślowego. Umyślnie stawiam tekst Parowskiego na głowie, czyniąc te uwagi, bowiem intencją autora nie było skoncentrowanie się na społecznym wymiarze kultowości, choć tak na prawdę fenomen ten jest kwestią odbioru konkretnych dzieł w konkretnych okolicznościach. O ile bowiem można przyjąć, że takie czynniki, jak wielowykładalność dzieła, jego metaforyczność, symboliczność, otwieranie nowych światów, kwestionowanie zastanych sądów o nas samych i otaczającej nas rzeczywistości oraz powszechność niesionego przesłania mogą być gwarancją powstania czegoś wyjątkowego i wielowymiarowego, o tyle zjawisko kultowości w takiej postaci, w jakiej przedstawia to Parowski, jest możliwe chyba tylko w określonej sytuacji społecznej (może nawet: w określonym ustroju politycznym).


W związku z tym jestem ogromnie ciekaw, jak sam redaktor ustosunkowałby się do tego, co się działo z kulturą (ściślej: z odbiorem nowych i ważnych tekstów) po roku 1997, tj. czy dostrzega jakieś istotne zmiany, czy widzi szanse na kontynuowanie tego modelu odbioru? Jeśli przyjąć, że mamy do czynienia z ponowoczesnym modelem recepcji dzieł, że mamy głowy napchane różnymi skojarzeniami, pozwalającymi nam coraz lepiej wychwytywać klisze, że odbiorem rządzi w tej chwili powierzchowność, powierzchniowość oraz szybkie tempo, to może należałoby spytać o warunki zaistnienia fenomenu kultowości tu i teraz. Niektóre dzieła zawsze będą elitarne, po niektóre książki, filmy, płyty zawsze będą sięgali nieliczni (choć zgromadzeni w jednym miejscu, np. na festiwalu, nie będą tak bardzo nieliczni, jak by się mogło wydawać), ale w gnającym w konsumpcyjnym pędzie społeczeństwie ich elitaryzm przepadnie niezauważony lub w wersji zubożonej zostanie wchłonięty przez rynek. Na jakich zasadach możliwy jest kult w takiej sytuacji? Mam nadzieję, że odpowiedź Parowskiego na jego własne rozważania właśnie się pisze.


Warto tutaj zahaczyć o jeszcze jeden problem, dotyczący również socjologii literatury i poniekąd osobiście dotykający osoby Parowskiego. Jednym z warunków zaistnienia konkretnego autora w szerszym obiegu jest zgoda redaktora. Krótką historię redaktorów czasopism poświęconych fantastyce kreśli Michał Cetnarowski (Wyjście z cienia. Szare eminencje fantastyki), który pokazuje drugie oblicze tej gałęzi literatury, tłumaczy swoiste mechanizmy rynkowe, rządzące narodzinami mniej lub bardziej ambitnych zachodnich pism, wreszcie − odwołuje się również do naszego rodzimego poletka, zaczynając od pojawienia się opowiadań fantastycznonaukowych na łamach „Młodego Technika” (patronował temu zjawisku Zbigniew Przyrowski), a sięgając do narodzin w 1982 roku „Fantastyki” kierowanej przez Adama Hollanka, potem w latach 90. przez Lecha Jęczmyka i Macieja Parowskiego. Parowski parokrotnie wchodził w spór ze środowiskiem, jego polityka redaktorska nie zawsze wywoływała pozytywny odzew, a echa tych sporów do dziś wydają się pobrzmiewać, również w tekście Cetnarowskiego, który wypomina Parowskiemu, iż podejmując takie, a nie inne decyzje, kształtuje tak, a nie inaczej konwencję, obraz gatunku, próbuje formować kanony współczesnej polskiej fantastyki. Zarzuty te wydają się poniekąd chybione, bo można je bardzo łatwo sprowadzić do absurdu, oskarżając jakiegokolwiek redaktora, niekoniecznie Parowskiego, o to, że nie publikuje wszystkich tekstów, które są obiektywnie dobre (czy taka miara istnieje? − chciałbym naiwnie spytać), ba, nie publikuje wszystkich tekstów nadsyłanych do redakcji. Termin „polityka redaktorska” nie padł tu przypadkowo. Przyjęcie konkretnego tekstu, choć może być wynikiem decyzji całej redakcji, a nie jednego redaktora, jest wypadkową pewnej określonej wizji, założeń przyjmowanych odnośnie fantastyki (i nie tylko fantastyki − mechanizm nie stosuje się przecież tylko do fandomu). To jest tak, jakby obwiniać kogokolwiek za to, że ma poglądy, że stosuje wyraźne kryteria wobec tekstów, biorąc przecież za te decyzje odpowiedzialność. Znów okrężną drogą wracamy do ponowoczesnego modelu kultury: na smutki Cetnarowskiego jedyną odpowiedzią jest sytuacja, w której ośrodków decyzyjnych, realizujących swoje kulturowe polityki, jest tak wiele, że wszystkie partykularne gusta mogą znaleźć zaspokojenie, a gusta nieuformowane mogą się kształtować nie pod wpływem jednego redaktorskiego głosu, ale co najmniej kilku. W tej sytuacji trzeba się jednak liczyć z ryzykiem, że ważne opowiadania mogą się nie przebić w momencie publikacji do większego grona odbiorców, zepchnięte w cień przez nadmiar impulsów płynących z różnych redaktorskich ośrodków.


Nie poświęcę tutaj uwagi dwugłosowi Łukasza Orbitowskiego i Pawła Matuszka (Fantastyka dla głównego nurtu i vice versa kontra Porozumienia nie będzie!), poświęconemu po raz kolejny potrzebie znalezienia kanału przepływu idei między fantastycznym gettem a literackim głównym nurtem. Chciałbym znaleźć salomonowe wyjście z tej sytuacji, wówczas może otrzymałbym dożywotnią emeryturę ufundowaną przez wszystkich poszukujących odpowiedzi, a niemogących jej znaleźć. Odpowiedź musi się jednak znaleźć sama, choć niezbędna jest na drodze ku temu refleksja po obu stronach. Po stronie reprezentantów fandomu od dawna takie rozważania się pojawiają; pora już, by pojawiły się na szerszą skalę w innych czasopismach. By odwołać się do przykładu używanego przez Orbitowskiego, może kiedyś „Dekada Literacka” zamieści wreszcie recenzję nowej powieści − coraz bardziej przysłowiowego już − Dukaja...

Michał Choptiany

Omawiane pisma: „Czas Fantastyki”.

zobacz w najnowszym wydaniu Witryny:
KOMEDIA NIE JEST (POLSKĄ) KOBIETĄ
PASOLINI – REAKTYWACJA
PLANETA PRL
felieton__PiSarz i POeta
...O CZASOPISMACH KULTURALNYCH
O CZASOPISMACH OTWARTYCH I ZAMKNIĘTYCH, CZYLI O TYM, DLACZEGO KAPELUSZ MIAŁBY PRZERAŻAĆ
zobacz w poprzednich wydaniach Witryny:
SZTUKA WIELKOFORMATOWA
ABY POLIGON STAŁ SIĘ POLIS
MIĘDZY FRAGMENTEM A CAŁOŚCIĄ

buduj Witrynę | © 2004 Fundacja Otwarty Kod Kultury | pytania? | kontakt