nr 21 (223)
z dnia 5 listopada 2008
powrót do wydania bieżącego
zapraszamy | przeglądy prasy | autorzy | archiwum
Na początku października Stanisław Mancewicz, krakowski felietonista „Gazety Wyborczej”, opublikował tekst, w którym demaskował nieuczciwych jego zdaniem recenzentów Łaskawych Jonathana Littella. Według niego nie przeczytali książki, a jedynie ustawili się w łańcuchu pokarmowym, na początku którego były materiały prasowe dostarczone przez polskiego wydawcę; kolejne ogniwa łańcucha przekazywały sobie nawzajem tylko wytworzoną przez siebie recenzencką papkę. Trudno ocenić, na ile zarzuty postawione przez Mancewicza są prawdziwe, użył on jednak bardzo ciekawego argumentu, odwołując się do powszechnych zachwytów nad ambiwalencją bohatera powieści Littella – byłego oficera SS, Maximiliana Aue. Otóż z jednej strony jest on wielkim erudytą i koneserem europejskiego dziedzictwa kulturowego, a z drugiej − zimnokrwistą bestią w nazistowskim mundurze. Przykłady przywoływane przez recenzentów (jak choćby fakt, że Aue zaczytuje się dialogami Platona) nazwał Mancewicz erudycją rodem z Wikipedii, co pozwala czytelnikom wyciągnąć stosowny wniosek i zawiązać kokardkę, której sam autor nie zawiązał: uznać, że jak Wiki-erudytą jest Littell i jego bohater, tak kimś w rodzaju Wiki-erudytów są krytycy, którzy nie zadają sobie trudu, by przeczytać tę sążnistą powieść, bo wolą poprzestać na powierzchownych uwagach oraz informacjach, które podał im wydawca.
Przyznać w tym miejscu muszę, że sam powieści Littella do tej pory nie czytałem (choć mam ją w planach), więc nie czuję się w żadnej mierze kompetentny, by spór Mancewicza z krytykami rozstrzygać; nie jestem też gotów, by ocenić wagę materiałów poświęconych Łaskawym, zgromadzonych w „Przeglądzie Politycznym” [nr 90 (2008)]. Ich lektura (myślę zwłaszcza o tekście Łukasza Musiała Unde malum?) pozwala mi jednak przypuszczać, iż nie mamy do czynienia z internetową quasi-erudycją, a konteksty wskazywane przez poznańskiego germanistę warte są rozważenia i pośrednio pokazują, że i sam Littell quasi-erudytą nie jest. Można to stwierdzić choćby po lekturze wywiadów przeprowadzonych przez Pierre’a Nora (O historii i o powieści) oraz André Müllera, przedrukowanych w „Przeglądzie” z „Le Débat” i „Frankfurter Rundschau”.
Dlaczego jednak zadaję sobie trud, by pisać o książce, której nie czytałem, a nawet się do tego przyznaję? Oprócz kilkudziesięciu stron na temat Łaskawych oraz bloku traktującego o myśli Petera Sloterdijka znaleźć możemy w „Przeglądzie” wyśmienicie skomponowany zestaw tekstów poświęconych Raymondowi Aronowi. Wydawać by się mogło, że Aron jest postacią naturalną dla „Przeglądu” − jako jeden z ostatnich wielkich europejskich myślicieli liberalnych patronuje przecież niejako pismu gdańskich liberałów i dalsze uzasadnianie jego obecności na łamach kwartalnika nie ma większego sensu. W przypadku tego numeru jednak ów sens jest i to o wiele głębszy, aniżeli pokrewieństwo duchowe między francuskim intelektualistą a redaktorami pisma. Rzekomy czy prawdziwy arystokratyzm ducha Auego, fikcyjnego nazistowskiego zbrodniarza, oświetlony tekstami Arona i esejami mu poświęconymi, może być potraktowany jako radykalna, a przy tym − bezpieczna, bo tylko literacka − egzemplifikacja szerszego zagadnienia: jak to się dzieje, że subtelny intelektualista przechodzi ze sfery precyzyjnych konstrukcji myślowych w dziedzinę (czasami, choć nie zawsze – brutalnej) praktyki politycznej. Problem to nie nowy, wszak cała historia ostatniego wieku stanowi wystarczający impuls, by zastanawiać się, jak daleko może się posunąć filozof w drodze do Syrakuz. Na polskim podwórku również znajdziemy przykłady ludzi otwarcie wyznających etos inteligencki, którzy nagle, wkroczywszy w sferę polityki, zaczęli hołdować „myśleniu topornemu”. Określenie to zapożyczam z opublikowanego w tym roku pięknego eseju Hannah Arendt o Walterze Benjaminie: używał go Brecht, a za nim sam autor Pasaży, jako etykiety dla sposobu myślenia, pozwalającego odnieść się intelektualiście do sfery rzeczywistości (właśnie brak teoretycznych subtelności pozwala przerzucać idee bezpośrednio w sferę politycznej praxis). Tak było w przypadku myślenia dialektycznego, które obserwatorzy z zewnątrz podejrzewali właśnie o wysoki stopień wysublimowania, tak jest też − jak się wydaje − z wszystkimi konstrukcjami, które intelektualiści próbują wcielać w życie. Piękny, cyzelowany detal ginie w obliczu rzeczywistości, a teoria zostaje w gabinecie pomiędzy notatkami i fiszkami. Praktyka zaś domaga się szybkich recept i objaśnień.
Pytanie, które pojawiało się w prasie w kontekście książki Littella (czyli: jak to możliwe, że arystokrata ducha, tj. Aue, stał się zwierzęciem w mundurze?), na gruncie recepcji myśli Arona należy przeformułować, zadać je w innym trybie. Aron nie przekroczył nigdy granicy polityki, a nawet − w porównaniu z innymi paryskimi luminarzami lat 60. i 70. – nigdy nie błyszczał na akademickim, intelektualnym firmamencie, co nie powinno dziwić, skoro francuskie życie intelektualne zdominowane zostało przez polimorficzną nową lewicę i jej pochodne. Siła jego intelektualnego oddziaływania była raczej skierowana na zewnątrz (o czym świadczy choćby krótki esej Allana Blooma, Raymond Aron − ostatni liberał, będący pożegnaniem amerykańskiego ucznia Arona z jednym ze swoich mistrzów). Jednak brak mody na Arona nie oznacza, że pytania przez niego zadawane nie były pytaniami istotnymi, niegodnymi uwagi gabinetowych myślicieli politycznych, którzy z pary theoria−praxis wybrali drugą opcję i nie zaprzątają sobie głowy metarefleksją.
Aron, zwłaszcza w zderzeniu z Sartrem, swoim intelektualnym adwersarzem, a do pewnego czasu − współpracownikiem, wydaje się zupełnie innym typem umysłowości, zainteresowanej raczej mnożeniem pytań i wątpliwości niż jak najszybszym generowaniem gotowych odpowiedzi i hipotez powstających ad hoc. Pięknie tę różnicę między Aronem i Sartrem pokazał Jan Tokarski (Sartre contra Aron), odwołując się do młodzieńczych wspomnień autora Opium intelektualistów. Współpraca tych dwóch polegała głównie na tym, że Sartre dostarczał teorii aspirujących do objęcia wszystkiego, natomiast Aron był dyżurnym wykrywaczem sprzeczności; jego próby sfalsyfikowania Sartrowskich pomysłów kończyły się na tym, że Sartre w swojej rzutkości po prostu tworzył kolejne koncepcje..., nadal chcąc ogarnąć myślą całość, daleki od koncentrowania się na istotnych przecież detalach.
Kluczowe dla postawionego tutaj problemu, jak również dla zrozumienia życiowych postaw obu myślicieli, jest to, w jaki sposób doświadczali oni Niemiec w dobie rodzącego się hitleryzmu; wszak obaj przebywali na wyjazdach naukowych za wschodnią granicą Francji. Aron miał lepszy zmysł obserwacji, dostrzegł rodzące się niebezpieczeństwo rasistowskiej ideologii rasy panującej, widział zaczątki procesów, które miały osiągnąć swój punkt kulminacyjny w czasie drugiej wojny światowej. Przewidywał, w jakim kierunku wydarzenia, które obserwował, mogą się potoczyć oraz jak wpłyną na historię Europy. Sartre tymczasem oddał się studiowaniu fenomenologii i myśli Heideggera (sic!). Był zupełnie ślepy na to, co się działo za oknami uniwersyteckich gabinetów i bibliotek; chyba nawet nie zauważył, jak mocno zaangażował się w nazistowski system autor Bycia i czasu – myśliciel, którego filozofią się zajmował.
Sartre w późniejszych latach przeszedł pewną przemianę, włączył się w życie polityczne, zaczął wydawać „Les Temps modernes” oraz wieść życie public intelectual, a więc zajmować stanowisko w każdej mniej lub bardziej istotnej sprawie życia publicznego. Wystawił się tym samym na ryzyko bycia śmiesznym – nie można być skuteczną wyrocznią w kwestiach, na których dostatecznie się nie znamy (taką ośmieszającą się wyrocznią bywa w naszych czasach Noam Chomsky). Tymczasem Aron nie zmienił stanowiska, coraz bardziej oddalając się od Sartre’a, próbującego pożenić indywidualistyczny egzystencjalizm z koniecznością dziejową oferowaną przez marksizm. Nie był jednak Aron myślicielem ukształtowanym na wzór figury ironistki proponowanej przez Richarda Rorty’ego w książce Przygodność, ironia, solidarność: postaci nieufnej wobec któregokolwiek z danych nam języków finalnych, kuszących obietnicą wyjaśnienia wszystkiego, a przez to − niedecydującej się na wybór któregokolwiek z nich. Wybrał jeden z takich języków myślenia o polityce, dzięki któremu można wyrazić wolnościowe dążenia jednostki ludzkiej i w który immanentnie wpisane jest prawo do egzystencji języków zwracających się radykalnie przeciwko niemu samemu − takim językiem jest język liberalizmu, takim też poniekąd jest lub może być język lewicy optującej za wydobywaniem różnic światopoglądowych i tożsamościowych i postulującej żywy zatarg między nosicielami tych różnic.
Nie jest łatwo przyznać, że umysł tej klasy, co Sartre, mylił się − zapewne nie wszystkie jego wybory były słuszne, nie wszystkie opinie trafne, nie wszystkie diagnozy sprawdzone. Żeby to stwierdzić, potrzebny był przeciwny mu umysł − Aron. Autorowi Eseju o wolnościach rzesza intelektualistów antytotalitarnych zawdzięcza wielką szkołę myślenia przeciwstawiającego się ideologiom i oferowanym przez nie mitom, które tak łatwo wyjaśniają rzeczywistość i dają poczucie sakralizacji świeckiej historii ludzkości dzięki zastosowaniu kategorii konieczności dziejowej oraz zbawienia osiąganego przez wyzwolenie polityczne za wszelką cenę. Aron czytany razem z Karlem Mannheimem, kolejnym, również dogłębnie zaznajomionym z marksizmem demaskatorem mitów politycznych, autorem niezwykle ważnego i głębokiego studium Ideologia i utopia, pozwala się z takich mrzonek wyzwolić i zamieszkać w świecie równoprawnych idei, będących propozycjami niewartymi tego, by realizować je z pełnym zaangażowaniem − bo mogłoby to przynieść ludziom tylko cierpienie. Gdy próbujemy wcielać nasze idee w życie, myśl − by wymaganiom tego życia sprostać − musi nabrać ciężaru, co sprawia, że myśl ta przestaje być do siebie podobna, zamienia się w swoje przeciwieństwo, w diaboliczną karykaturę.
Gdy w 1956 r. nakładem Biblioteki „Kultury” ukazał się polski przekład L’Opium des intellectuels − notabene autorstwa Czesława Miłosza − redaktorzy opatrzyli go tytułem Koniec wieku ideologii. Była w tym tytule niewątpliwie pewna moc orzekania, a książkę Arona można było dzięki temu traktować jako stanowcze obwieszczenie kresu ideologii − skoro te zostały z niej przeanalizowane i zdemaskowane. Następne pięć, sześć dekad pokazało jednak, że sprawa zdecydowanie jednak tak prosta nie jest i że ideologizacja ma się dobrze. Wydanie II przekładu, z przywróconym oryginalnym tytułem (Opium intelektualistów) odzyskuje charakter analizy, która jest ważna w każdym momencie i nie bierze na siebie odpowiedzialności zamykania jakiegoś rozdziału historii.
Droga do Syrakuz nigdy nie była udziałem Arona − nie zasiadł u podnóża książęcego tronu ani tym bardziej na tronie. Takiej lekcji udziela nam − za Bloomem − „ostatni liberał”: by myśl nasza nigdy toporną się nie stała, a jeśli już taką stać się musi, niech nigdy nie będzie nam dane uwierzyć w jej ostateczną moc wyjaśnienia wszystkiego.
Omawiane pisma: „Przegląd Polityczny”.
buduj Witrynę | © 2004 Fundacja Otwarty Kod Kultury | pytania? | kontakt