Witryna Czasopism.pl

nr 19 (221)
z dnia 5 października 2008
powrót do wydania bieżącego

zapraszamy | przeglądy prasy | autorzy | archiwum

DLA GARŚCI OLŚNIEŃ

Nawet jeśli „Zeszyty Literackie” [3 (103) 2008] nużą monotonią swojej oferty, podobnie jak nużące dla mnie samego jest już natrząsanie się ze strategii (auto)promocyjnych stosowanych przez ten kwartalnik, a także z zamknięcia się redakcji w wieży z kości słoniowej wypełnionej wiecznymi dziełami kultury wysokiej, muszę jednak przyznać z pokorą, że po „ZL” warto sięgać. Choćby po to, by na przeszło 200 stronach znaleźć kilkadziesiąt stron olśnień lub ciekawostek, które pozwalają przetrwać w oczekiwaniu na takie wspaniałe numery, jak tegoroczny poświęcony Watowi, czy jeszcze starsze, np. numer petersburski. Dlatego też nie podejmę się tutaj zaprezentowania tego, co najnowsze „Zeszyty” mają do zaproponowania w całej rozciągłości, ale ograniczę się jedynie do subiektywnego rankingu rzeczy, które dla mnie na pewno z tego numeru się ostaną.


1.

Pierwszym takim fragmentem, najmniej chyba oczywistym, jest tekst Jana Zielińskiego pt. Kto był tak niesamowicie inteligentny?, który przyspieszy bieg krwi w żyłach każdego, kto potrafi dać się ponieść detektywistycznej pasji: warszawski historyk podążył tropem, jaki odnalazł w korespondencji Aleksandra Wata z Mieczysławem Grydzewskim, redaktorem naczelnym wydawanych przez londyńską emigrację „Wiadomości”. Wat w rzeczonych listach pytał Grydzewskiego – erudycyjnego i bibliograficznego autorytetu, o to, czy londyński redaktor nie wie może, kto mógłby być autorem wydanego w latach 80. XIX wieku politycznego traktatu Russkaja Imperija. Wiadomo o nim tylko tyle, że na pewno był Polakiem o pochodzeniu szlacheckim, a do tego − jak Wat zauważył − człowiekiem o nieprzeciętnej inteligencji i wiedzy.

Początkowo można odnieść wrażenie, że mamy do czynienia z jakimś apokryfem lub z literacką mistyfikacją: Wat pyta o autora sążnistego dzieła (400 stron), którego autor nawet po 80 latach od publikacji pozostaje dla historiografów nierozpoznany. Cud żaden tu jednak w grę nie wchodzi, podobnie jak niemożliwe jest współczesne fałszerstwo, ponieważ tekst został odnotowany w bibliografii Estreicherów, choć nawet oni nie byli w stanie ustalić jego autorstwa. Zieliński podejmuje jednak trop i ustala to, co przerastało możliwości Grydzewskiego, otwierając równocześnie interesujący rozdział z historii polskiej inteligencji XIX wieku.

W wyniku śledztwa okazuje się, że Cesarstwo rosyjskie napisane zostało po kryjomu i wydane nakładem własnym autora przez XIX-wiecznego historyka i etnografa, Zygmunta Glogera. Wskazuje na to szereg przesłanek: od pseudonimu, który w pewnym momencie śledztwa się pojawia (Z.G. wskazywać może − choć niekoniecznie − na Glogera właśnie), przez skłonność autora do tworzenia w samotności sążnistych opracowań, które w dzisiejszych czasach, kiedy rozrywani jesteśmy między tysiące drobnych zadań i interesów, mogłyby powstać tylko w ramach prac zespołu badawczego opłacanego solidnym grantem (czterotomowa Encyklopedia staropolska, liczące wiele setek stronic prace dokumentujące polskie pieśni i tradycje), aż po fragment z pochodzącego z 1882 roku poematu Marzenia samotnika, w którym Gloger − jakoby autobiograficznie − stwierdza, że „Za cal swego życia / obrał prace, o których z ludźmi mówił mało...”.

Trzeba przyznać, że argumenty gromadzone przez Zielińskiego wzięte osobno mogą się wydawać zbyt słabe, by przypisać autorstwo Glogerowi właśnie, tym bardziej że bazujemy tutaj na uchwyconej tendencji do pisania dużej ilości stron, zachodzi też zbieżność inicjałów; mamy również fragment poetycki, który nie pozwala do końca na odczytywanie go jako przyznanie się wprost do autorstwa Russkoj Imperiji. Całość jednak zaczyna działać jako całkiem sprawny mechanizm, zważywszy i na to, że Gloger dysponował wiedzą, która mogła być przydatna przy pisaniu tego dzieła oraz że żył on myślą o Słowiańszczyźnie − a braterstwu Słowian i możliwości zreformowania imperium rosyjskiego przez Polaków tekst ten jest poświęcony.

Zieliński − już w bardziej eseistycznym tonie − domyka swój protokół ze śledztwa, dostrzega bowiem pewną paralelę, mogącą się wydawać na pierwszy rzut oka mocno naciąganą lub wręcz pretensjonalną, między Glogerem i samym Watem. Podobieństwo jest zbudowane przede wszystkim na fakcie, że w obu przypadkach mamy do czynienia z poetami (Zieliński: „Zapewne Wat wcale by się nie zdziwił, widząc, że autor tajemniczej księgi bywał też poetą...”), ale przecież − w oparciu o wiedzę o Wacie, choćby mocno powierzchowną, jak również o informacje zebrane przez warszawskiego historyka − widać, że podobieństwo zachodzi na głębszych poziomach. Są to przecież dwaj polscy intelektualiści, którzy na własny rachunek próbowali rozprawić się z kwestią rosyjską (Rosja carska, Rosja sowiecka), odnaleźć przez to jakiś model relacji Polska−Rosja, a obaj mieli do podjęcia tego zagadnienia ogromne predyspozycje intelektualne i obaj w dużej mierze działali niejako pod włos panujących w ich czasach ogólnych tendencji.

Zieliński otworzył więc przed nami interesujący rozdział historii polskiej myśli politycznej, być może wart szerszego przedstawienia przez któreś z akademickich wydawnictw, tymczasem mamy tylko dwustronicowy przekład fragmentu V rozdziału Cesarstwa rosyjskiego podany w przekładzie Piotra Mitznera.


2.

Drugie olśnienie z nowych „Zeszytów” stanowią dwa teksty poświęcone Schulzowi. Pierwszy z nich, Franz Kafka i Bruno Schulz: karaluchy i krokodyle pióra Ewy Kuryluk nie wnosi − jak mi się wydaje − niczego nowego dla polskiej schulzologii, nie taki zresztą był jego cel, miał on za zadanie towarzyszyć kolejnemu wydaniu opowiadań Schulza nakładem Penguin Classics i ukazał się na łamach magazynu „Moment” (amerykańskiego pisma poświęconego żydowskiej kulturze, założonego w latach 70. przez Eliego Wiesela i będącego nawiązaniem do wydanego przed drugą wojną światową w Warszawie żydowskiego pisma „Der Moment”). Kuryluk koncentruje się na paralelach zachodzących między pisarstwem Kafki i Schulza, wagą figur Ojca i Syna dla ich twórczości, specyfiką ich doświadczenia bycia Żydem w Europie Środkowej, wreszcie − swoistym związkiem między nimi, do jakiego doszło dzięki temu, że Schulz przełożył Kafkowski Proces. To wszystko już wiemy lub przeczuwamy − cenne jest niewątpliwie to, że Kuryluk podejmuje się popularyzacji dzieła Schulza wśród czytelników amerykańskich. To, co najcenniejsze, przychodzi jednak po jej własnym tekście.

Artystka i pisarka odnalazła bowiem w papierach po swoim ojcu, Karolu Kuryluku, wspomnienie autorstwa Izabelli Czermak o Schulzu. Właściwie nie ma w tym kilkustronicowym tekście jakichś rewelacji dotyczących Schulza, nie jest też on przykładem prozy tej klasy, co Schulzowskie opowiadania, niemniej jednak urzekła mnie atmosfera tego wspomnienia. Możemy dzięki niemu wejść w świat, który został już bezpowrotnie utracony: Lwów dwudziestolecia i zamieszkującej go inteligencji, salon prowadzony przez Czermak i jej męża, do którego pewnego dnia został wprowadzony Schulz. Dostajemy wreszcie migawkowy portret samego prozaika: raz jeszcze kreowanego na drohobyckiego pustelnika, dręczonego przez agorafobię twórcy osobnego, cierpiącego − jak powiedział do Czermak − z tego powodu, że inni ludzie rosną wszerz, a on tylko w głąb. Jest to też portret Schulza – przewodnika po prywatnym świecie literackim, odczytującego fragmenty Sanatorium pod Klepsydrą, wprowadzającego słuchaczy w świat swojej poetyckiej wizji. Nad całością wspomnienia lwowskiej intelektualistki unosi się aura przejmującej melancholii, możliwej do uzyskania tylko dzięki temu, że pisząc o wydarzeniach z lat 30., znała już ich tragiczny finał i mogła niektóre wypowiedzi Schulza, formułowane przez niego przeczucia, zinterpretować przez pryzmat jego dramatycznej śmierci na drohobyckiej ulicy: Schulz miał kiedyś do niej powiedzieć „Nie umiem żyć gdzie indziej. I tutaj zginę”. Czermak podkreśliła, że autor Ulicy Krokodyli powiedział właśnie „zginę”, nie − „umrę”, co pozwala nam odczuć, że widmo zagłady − tak poszczególnych ludzi, jak i całego galicyjskiego świata, migotało już na horyzoncie i nie pozwalało żyć w zupełnym spokoju; pisane w latach 50. wspomnienia przypominają tym samym przeczucie zagłady pojawiające się na przykład w prozie Aharona Appelfelda, zwłaszcza w Badenheim 1939.

Na koniec, już na marginesie: sama Czermak, choćby na podstawie przypisu towarzyszącego jej tekstowi, wydaje się niezwykle barwną postacią lwowskiej kultury, organizatorką wspomnianego salonu, tłumaczką z kilku języków (w tym z fińskiego) − chciałoby się przeczytać jakieś wspomnienie o niej, choćby maleńki odprysk cudzej pamięci. Może taki okruch znalazłby się w nieistniejącej książce, w materiałach do której Kuryluk znalazła wspomnienie o Schulzu: ojciec jej pracował bowiem nad tomem wspomnień o, jakże odległym od nas, inteligenckim Lwowie lat 30., i jakże niepodobnym do naszego toczącym się tam życiu literacko-artystycznym.


3.

Nowe „Zeszyty” przynoszą również kolejny wyśmienity tekst Tomasza Cyza − poświęcony postaci Gesualda da Venosa, XVI-wiecznego włoskiego księcia i jednego z najwybitniejszych w historii muzyki kompozytorów madrygałów (Niewierność według Gesualda i Sciarrina). Cyz za każdym razem wciąga mnie do swojego świata, choć muzycznie jestem w pełnym tego słowa znaczeniu profanem i eklektykiem, z wielką przyjemnością daję się mu prowadzić za rękę, chcę podążać za wskazywanymi przez niego tropami, odgrzebywać wskazywane przez niego nagrania. Mógłbym podać kilka nazwisk osób obecnie piszących o muzyce, którym zawdzięczam wiele w rozwoju mojego prywatnego słuchania − i Cyz się zdecydowanie do nich zalicza, nie tylko dzięki temu, że sam nie będąc muzykologiem, na pewne utwory, tytuły, postaci mógłbym nigdy nie trafić, a dzięki niemu dostaję je na srebrnej tacy podane, ale także dzięki temu, że potrafi rozpalić on w czytelniku prawdziwą pasję rozumiejącego słuchania.

Dramat księcia Venosy przypomina Szekspirowskie tragedie, jest jakby połączeniem motywów Otella i Macbetha, pełen zazdrości, brutalności, zabójstw w afekcie, intryg, a jednocześnie wypełniony domniemanym poczuciem winy, wyrzutami sumienia, które miałyby, mogłyby pobrzmiewać w komponowanych przez niego utworach. Cyz z wielkim temperamentem kreśli teatr emocji, jaki rozgrywa się wokół historycznego Gesualda, ale także − w imię przedziwnej ciągłości historii − przerzuca pomost do XX wieku, gdzie w zaskakująco żywotny sposób objawiła się postać włoskiego madrygalisty. Jedno z opowiadań poświęcił mu Herling-Grudziński, interesujący film (Śmierć na pięć głosów) nakręcił w latach 90. Werner Herzog, muzyczne hołdy złożyli Igor Strawiński i Alfred Schnittke, a także − drugi z głównych bohaterów tekstu Cyza − Salvatore Sciarrino.

Cyz w mistrzowski sposób miesza ze sobą trzy plany, tworzy coś w rodzaju palimpsestu, w którym różne teksty przebijają się i są w różnym stopniu widoczne albo − jeszcze lepiej – w formie partytury, w której wszystkie głosy podporządkowane są jednej idei. Dramat rozgrywa się zarówno w czasie historycznym, kiedy prawdziwy Gesualdo morduje złapaną in flagranti żonę wraz z kochankiem, kiedy robi to samo − tyle że w operze Sciarrina, całość zaś domknięta zostaje narracją historyczną, pokazującą pokrętne i wielotorowe dzieje XX-wiecznej muzyki.

Można mieć, oczywiście, uwagi krytyczne pod adresem stylu Cyza: momentami wydaje się on pisać ze zbyt krótkim oddechem, bazuje na pojedynczych zdaniach, trzyma się mocno poetyki sugestii i impulsu, nie zaś szeroko zakrojonej narracji, ale niewątpliwie warto go czytać – potrafi być fantastycznym przewodnikiem.


***

Oto mój eklektyczny zestaw olśnień − historia, muzyka, literatura wraz z jej socjologiczną otoczką. Coś jednak można w „Zeszytach” dla siebie znaleźć, mimo że początkowo może nas najść rozczarowanie wywołane konstatacją, że zamieszczone na okładce zdjęcie z Wenecji nie znajduje uzasadnienia wewnątrz numeru. Zawartość Wenecji w − wydawać by się mogło − weneckim numerze to tylko 5 stron nieukończonego tekstu von Hoffmansthala (List ostatniego z Contarinich), który nijak równać się nie może z jego Listem lorda Chandosa.

Michał Choptiany

Omawiane pisma: „Zeszyty Literackie”.

zobacz w najnowszym wydaniu Witryny:
KOMEDIA NIE JEST (POLSKĄ) KOBIETĄ
PASOLINI – REAKTYWACJA
PLANETA PRL
felieton__PiSarz i POeta
...O CZASOPISMACH KULTURALNYCH
O CZASOPISMACH OTWARTYCH I ZAMKNIĘTYCH, CZYLI O TYM, DLACZEGO KAPELUSZ MIAŁBY PRZERAŻAĆ
zobacz w poprzednich wydaniach Witryny:
WKŁAD W PRZEKŁAD
CZACHA DYMI...
GDZIE JEST WYJŚCIE Z PASAŻY?

buduj Witrynę | © 2004 Fundacja Otwarty Kod Kultury | pytania? | kontakt