nr 19 (221)
z dnia 5 października 2008
powrót do wydania bieżącego
zapraszamy | przeglądy prasy | autorzy | archiwum
Pracowałem kiedyś w hotelu (dla zainteresowanych organów ścigania: na czarno, żadnych papierów, nie do namierzenia), gdzie jeden z pracowników miał tzw. dobre źródło, codziennie coś przynosił: raz tablety, raz amfę, innym razem hasz, dużo rzadziej herę i nigdy kwasu. Ludzie zarzucali coś, podlewali tym, co akurat było pod ręką, najlepiej wódką, ale jak jej zabrakło, to i spirytus albo winno kuchenne się nadało, i tak jechali na spidzie cały bożo-roboczy dzień, żeby jakoś wytrzymać do wieczora, do końca zmiany. A potem wsiadali nawaleni w samochody i jechali, jedni do żon i dzieci, inni do mam, jeszcze inni do miasta na imprezę, żeby się dorżnąć – zwykle wtedy, gdy następnego dnia mieli wolne. Zalani od rana do wieczora, dzień w dzień, tydzień w tydzień, rok w rok. Jeden nawet siedział w czeskim pierdlu za przemyt pervitinu. Bestie, opętani „notorycy”, w porównaniu z którymi wszyscy nihiliści, dekadenci i hippisi razem wzięci to szkółka leśna, a de Quincey, Verlaine czy Bukowski to zwykli dyletanci. To, co proletariat wyrabia z dragami i alkoholem, przechodzi najśmielsze wyobrażenia „kulturalnych eksperymentatorów”, to ultimate hardcore, czysty pęd ku samozagładzie, nihilizm przeniesiony z salonów do praktyki. Ich ciała są chodzącymi tablicami Mendelejewa, przenośnymi magazynami składników farmakologicznych. Ich mózgi to falujące skrzepy o konsystencji zużytej gąbki.
Coś się zmieniło przez ostatnie sto lat, narkotyk przestał być delikatesem zarezerwowanym dla niemytych, ale na ogół wykształconych i dobrze urodzonych dusz, stał się używką tak samo powszechną jak alkohol czy papierosy. Może dlatego słowo „absynt” brzmi dzisiaj tak magicznie, tak pociągająco. Bo absyntu jak dotąd nie przyswoiły ani masy, ani bohemy. Absynt pozostaje dziwnym, niezrozumiałym wyjątkiem. Tak zwany ogół zapytany o niego wybałusza bezmyślnie oczy, a tak zwana bohema płonie rumieńcem uzasadnionego wstydu, świadoma wyrwy w swojej edukacji. Dlaczego absynt się nie rozpowszechnił? Czy zakaz jego sprzedaży jest wystarczającym wytłumaczeniem? Dragi też są zakazane, a mimo to ich spożycie szerzy się w zawrotnym tempie. Może jest za drogi? Ale heroina jest jeszcze droższa! Esej Absynt: zielona bogini Alesteira Crowleya, którego przekład opublikowało szczecińskie pismo „[fo:pa]” [nr 16 (2008)], może pomóc w udzieleniu na to pytanie odpowiedzi.
Najpierw parę słów o samym Crowleyu, w Polsce zawsze zaniedbywanym ze zrozumiałych względów. W kraju na wskroś bogobojnym biseksualny okultysta i mistyk nie mógł mieć większego wzięcia. Ten najbardziej zdeprawowany człowiek świata, jak wyraził się o nim pewien biskup katolicki, był jednocześnie bezkompromisowym krytykiem burżuazyjnego kołtuństwa, obdarzonym niezwykle ciętym i sugestywnym piórem. Jego teksty, mimo niewygodnej metryki autora, w końcu zaczynają do nas docierać (wydawnictwo Okultura proponuję za to wybitne osiągnięcie na polu naszej papistycznej kultury nominować do nagrody ministra kultury), poszerzając skromną dotąd, bo ograniczającą się do Magiji, wiedzę na temat tego wspaniałego dziwaka. Oto parę próbek stylu Crowleya ze wspomnianego tekstu: „Prohibicjonistą może być tylko osoba pozbawiona cech moralnych, ponieważ nie jest w stanie zrozumieć, że człowiek jest w stanie oprzeć się pokusie”. Albo: „Co się zaś tyczy spraw seksu, trudno nam znaleźć takiego geniusza, który posiadałby dobrą żonę lub kochankę. A jeśli nawet, to i tak wcześniej czy później rzuci ją dla jakiejś jędzy lub wampirzycy”. Albo: „ślubowanie małżeńskie jest porozumieniem przerażająco poważnym, sojuszem dwóch dusz przeciwko światu i losowi”.
Przejdźmy jednak do tematu absyntu. Crowley pisze, że samo słowo wywodzi się z greckiego apsinthon, czyli „nienadające się do picia”. Nazwano go tak ze względu na główny składnik, ziele piołunu, tak diabelnie gorzkie, że w czystej postaci nie do spożycia. W absyncie piołun łagodzi się, dodając melisę, ale też miętę czy koper. Podanie składu, krótka etymologia, kilka wzmianek o znanych absynterach to w zasadzie wszystko, co Crowley mówi o samym trunku. Reszta, jak wynika z jego tekstu, jest już sprawą bardzo intymną. Crowley nie obiektywizuje, lecz subiektywizuje absynt, opisuje nam własne przeżycia związane z jego spożyciem. Dobrze wie, że absynt nie ma ustalonego, uniwersalnego działania, takiego samego dla każdego z nas. Napój ten przypomina dżina uwolnionego z butelki – zrobi tylko tyle, na ile pozwoli magiczna siła tego, kto go wywołał. Jeśli będzie ona równa zeru, dżin powyciera nim podłogi jak szmacianą kukłą. Jeśli dżina przywoła doświadczony mag o wielkiej mocy, odsłonięte zostaną przed nim tajemnice świata. Bardzo ważne jest nastawienie, doświadczenie, oczekiwania, nastrój, wiedza, nawet coś tak psychologicznie nieuchwytnego, jak gotowość na poddanie się działaniu absyntu. Kto szuka w absyncie boga – spotka go, kto lśnienia, cudowności świata – zachwyci się. Absynt oczyszcza umysł i wzmacnia duszę, jak pisze Crowley. Może sprawić, że podniesie się zasłona i ujrzymy ukryty sens rzeczywistości, w której na co dzień mozolimy się jak ślepe chrabąszcze. Umysł zanurzony w odpowiedniej ilości szmaragdowej cieczy zawiśnie gdzieś między niebem a ziemią, w miejscu, z którego dobro i zło, piękno i brzydota, mądrość i głupota okażą się przejawami jednakiej, powszechnej, wyższej formy doskonałości. Musimy jednak tego wszystkiego chcieć…
Pamiętając więc o typowym działaniu absyntu, dodajmy do niego ducha dzisiejszych czasów. Otrzymamy równanie, w którym po zsumowaniu wartość końcowa pozostaje niezmieniona. Absynt nie może być napojem dla świata, który oparty jest na kulcie pośpiechu, zapomnienia i rozproszenia (szybki strzał, przez strzykawkę do żyły i od razu w mózg, przez nos do krwi i do mózgu; błyskawicznie rozpuszczalne, łatwo przyswajalne związki chemiczne, natychmiastowy efekt, gwarantowane zapomnienie i totalne rozproszenie). Przykładu takiej konsumpcji używek w stylu instant dostarcza Hunter S. Thompson we fragmencie prozy Lęk i odraza w Las Vegas, który znajduje się kilkanaście stron dalej w tym samym numerze „[fo:pa]”: „O jednego macha za daleko, słodki Jezu… o jednego macha za daleko. Panika. Pełzła wzdłuż kręgosłupa niczym pierwsze sygnały kwasowego odjazdu. Stopniowo docierał do mnie koszmar rzeczywistości: siedzę sam w Las Vegas, w zajebiście drogim wozie, totalnie rozwalony od ćpania, bez adwokata, bez kasy i bez tekstu dla gazety…”. Co może dać absynt komuś takiemu?
Absynt to zielona bogini wyciszenia i spokoju, nie przyjmuje do swojego kościoła wyznawców kultury plagendplej. Nie udziela schronienia zestresowanym wyrobnikom kapitału. Dla nich może być co najwyżej kolejną odmianą alkoholu, trochę mocniejszą wódką i tyle. Jest jak kapryśna, bardzo wybredna kobieta, skrywająca swoje wdzięki przed tymi, którzy nie są ich godni. Brakuje więc w naszej epoce czegoś istotnego, co sprawia, że absynt jest pożądany, niezbędny, najbardziej stosowny. Brakuje być może zwykłej woli poznania świata, osiągnięcia stanu oświecenia, stanu wyższej świadomości (jak zwał, tak zwał). Jakby gdzieś w trakcie tego całego biegu ku lepszemu, nowocześniejszemu życiu zaginęło przeczucie niesamowitości świata. Przeczucie, że widzenie, jakie nam dano, jest zaledwie krecim mrugnięciem i że trzeba się trochę potrudzić, żeby doznać czystego, nieuwarunkowanego wglądu w istotę rzeczy.
Zgoda na to, że tak zwane masy nigdy nie szukały poznawczych przygód, ale co z bohemą, czy ona też zatraciła tę zdolność? Tak należałoby sądzić, skoro ją również opuścił duch absyntu… Ale dlaczego? Kto bardziej od pisarza czy malarza potrzebuje stanu zawieszenia między niebem a ziemią? Tego dotyku świętości? Dlaczego zatem nie piją absyntu, trunku jakby stworzonego na te potrzeby? Może za bardzo serou se s životem, jak pisał kiedyś Egon Bondy? Boją się, że absynt ich zniszczy. A przecież ciało musi iść do grobu zużyte, jak pisał Hrabal (nieprzypadkowo w Czechach absynt jest w pełni legalny). Może jednak prawda jest taka, że nie potrzebują tego stanu widzenia, bo postmodernizm beatyfikował cytat jako zadowalające narzędzie pracy? Jeśli rzeczywiście tak jest, to chyba czas najwyższy wrócić do Crowleya…
Omawiane pisma: „[fo:pa]”.
buduj Witrynę | © 2004 Fundacja Otwarty Kod Kultury | pytania? | kontakt