nr 10 (212)
z dnia 20 maja 2008
powrót do wydania bieżącego
zapraszamy | przeglądy prasy | autorzy | archiwum
Jestem winny czytelnikom „Witryny”, a przede wszystkim samemu sobie, by napisać o najnowszym numerze „Lampy” i nie żałować, że o kolejnym wartościowym wydaniu warszawskiego miesięcznika nie zawiadomiłem na czas. Odżałować nie mogę zamykającego ubiegły rok numeru grudniowego, w którym to było zatrzęsienie świetnych lub przynajmniej interesujących materiałów – wywiad z Maurycym Gomulickim (przy okazji, wielki respekt za wystawioną na Miesiącu Fotografii „mandalę z cipek”!), wywiad z Jakubem Żulczykiem, duża rozmowa z Andrzejem Sosnowskim, a do tego takie smaczki, jak Rzecz o jebaniu policji Jasia Kapeli, nowa proza Mariana Pankowskiego czy tekst Małgorzaty Rejmer o filmowych karierach horrorów Iry Levina. Zdarzało mi się o „Lampie” pisać sporo słów krytycznych, choć zawsze robiłem to z sympatii, więc wybaczyć sobie nie mogłem, że laurki za grudniowy numer nie wyprodukowałem. Za numer 5/2008 całościowej laurki nie będzie na pewno, ale jest tu kilka miejsc godnych odnotowania, więc do dzieła.
Zwykły jubileusz
Na początek wstępniak naczelnego – z numeracji wynika, że mamy do czynienia z jubileuszową, bo pięćdziesiątą „Lampą”, więc wypadało, by Dunin-Wąsowicz poświęcił temu faktowi kilka zdań. Oczywiście, stali czytelnicy miesięcznika wiedzą, że niezupełnie jest to 50. numer, bo zdarzały się numery łączone, ale – oddajmy sprawiedliwość – zdarzały się one stosunkowo rzadko, a i poślizgi bywały raczej niewielkie i jak najbardziej do wybaczenia. Dunin skromnie przyznaje: „Nie strzelamy korkami od szampana. Nie zażeramy się tortem z bakaliami. Wydajemy kolejny normalny numer”. Właśnie, normalny, czyli taki, w którym obok tekstów bardzo dobrych odnajdziemy teksty żenujące i miałkie. I trochę szkoda, że tego świętowania jednak nie ma – przyjemniej wziąć do ręki odświętny numer, podwojoną liczbę tekstów, większą liczbę nowych nazwisk czy kilka tekstów przekazanych redakcji przez „lampowe” gwiazdy i twórców z miesięcznikiem zaprzyjaźnionych. We wstępniaku Dunin tłumaczy się też z tego, że po raz czwarty wystarał się o dotację ministerialną, że spada nakład „Lampy” (może kogoś pocieszy uwaga, że nakłady wszystkich pism literackich spadają, co Dunin odkrył, śledząc stopki tychże) oraz że naiwnością byłoby sądzić, iż „Lampa” pozostanie pismem zupełnie niezależnym finansowo. Dziękuje też stałym współpracownikom, którzy porządne pieniądze zarabiają w innych miejscach, a mimo tego wciąż ślą teksty Duninowi. Bezpośrednie podziękowania za współpracę otrzymała od naczelnego Dorota Masłowska, której Dunin wdzięczny jest też za to, że wciąż wydaje książki w jego wydawnictwie, dzięki czemu do „Lampy” można dopłacać.
Zanieczyszczony czakram Masłowskiej
A proza Masłowskiej, którą podesłała do pięćdziesiątego numeru, powiedzmy to od razu, świetna. New York I Love You But You’re Bringing Me Down, czyli listy pisane ze Stanów Zjednoczonych do Bijou (?) wciągają od samego początku i nie pozwalają odejść od lektury do zdania ostatniego. Zaczyna się wszystko od wizyty Doroty u wróżki, która przepowiedziała jej, że będzie miała 5 dzieci i za 3 lata będzie mieszkać w Kanadzie. Do tego ma zanieczyszczony piąty czakram, więc co rano powinna jeść jabłko, ale tylko dwa gryzy. Jak komentuje Masłowska: „Zero ściemy, same konkrety”. Trzytygodniowy pobyt w Ameryce kończy, oczywiście, Masłowska powrotem do Polski, co powoduje u niej coś w rodzaju szoku estetycznego, jakże wdzięcznie opisanego: „Strasznie krótko leciał samolot, ledwie zdążyłam odgryźć z czekolady pierwsze prince polo, poskładać papierek i ponadgryzać brzegi, a już za oknem był garb mazowiecki, a kobiety z zadowoleniem podkręcały wąsy”. I dalej: „Wszystko wydaje mi się jakby Nowy Jork, tylko wybuchła bomba nuklearna – zginęło 90% mieszkańców, a przerażone niedobitki w płaszczach maskujących nieśmiało przemykają pod ścianami w poszukiwaniu pożywienia”. Masłowska mniej lub bardziej świadomie wpisała się w trwającą obecnie modę na słanie listów z Ameryki – jakiś czas temu swoje listy wysyłał na przykład Krzysztof Pieczyński, czyli doktor Bruno z Na dobre i na złe, a obecnie w każdą sobotę w „Dzienniku” przeczytać możemy listy amerykańskie Cezarego Michalskiego, z których również można mieć sporo zabawy.
Masłowska vs. Michalski
Jedno nie ulega wątpliwości – swoich „konkurentów” pobiła Masłowska we wszystkim możliwych kategoriach, takich jak: talent, poczucie humoru, dystans do samej siebie, celność i ostrość obserwacji, atrakcyjność fabuły itd. Mimo że te amerykańskie zapiski są, jak mniemam, sporządzane nieco na kolanie, w pośpiechu, to i tak jest to proza rytmiczna (chociażby powtarzająca się fraza, że ktoś tam istnieje; tym sposobem dowiadujemy się od autorki, że istnieje Gwen Stefani, Barack Obama czy sam Nowy Jork), pomysłowa i nawet jeśli niezobowiązująca, to nie waham się przed nazwaniem tych notatek literaturą. W takim razie jeszcze jeden kawałek, stworzony jakby w kontrze do Michalskiego, który w swoich listach również (a właściwie głównie) para się prezydenckimi wyborami, Clintonami i Obamami: „No i tak stałam, i podchodziło coraz więcej ludzi, pytając mnie, po co tu stoję, ja już pokątnie dowiedziawszy się, że będzie wychodził Barack Obama, szastałam tą informacją na prawo i lewo, z coraz swobodniejszym akcentem a to z Oklahomy, a to z Północnej Karoliny [...]. Wreszcie Barack wyszedł i mimo że byłam b. blisko, trudno mi ten widok jakoś bliżej zrelacjonować, bo szybko zasłoniła go szczelnie ściana telefonów komórkowych i aparatów. Zastanawiam się, cóż za perwersyjna przyjemność musi być w posiadaniu filmu z takiego zdarzenia, minutowego trzęsącego się filmu bez dźwięku 20 pikseli, takiego samego, który zrobiło sobie 200 innych osób? [...] Po tym wszystkim tylko to mogę powiedzieć: Barack Obama istnieje”.
Malinowskiego stosunki z DJ Adolfem
Po tych zachwytach dla równowagi chciałbym przejść do wywiadu ze Schmaltzem (Droga chrześcijanina), punkiem, który wydał sporo płyt własnym sumptem, blisko mu do środowiska „Frondy” i nie znosi poprawności politycznej, o której mówi w wywiadzie często i gęsto. Do Schmaltza się raczej przyczepiać nie chcę, wywiad jak wywiad, kilka banałów, kilka myśli głębszych, do tego powtykane w rozmowę spore fragmenty piosenek jego autorstwa, które dopowiadają i komentują jego wypowiedzi „prozą”. To, co mnie podrażniło i doprowadziło do niewyobrażalnej wprost irytacji, to pytania, zwyczaje językowe i odzywki prowadzącego rozmowę Kazika Malinowskiego, o którym, jeśli mnie pamięć nie myli, w „Witrynie” już pisałem i wtedy również nie były to peany. Gdybym sam był naczelnym pisma, twórcę takiego jak Malinowski zatrudniłbym tam chyba tylko po to, by chwalić się znajomym, że jestem tolerancyjny, bo nawet takim indywiduom daję na chleb i puszczam ich teksty do druku. Być może istnieją fani topornego, koślawego i zabawnego inaczej stylu, ale do mnie ta pokraczna słowna ekwilibrystyka nijak trafić nie może. Szpanowanie w wywiadzie rażącymi błędami ortograficznymi (Kazik Malinowski nie „rozumie” – on mówi: „rozumię”; Kazik Malinowski nie „marzy” – on „maży”! itd.), że o stylistycznych, składniowych i interpunkcyjnych już nie wspomnę, do najbardziej przeze mnie cenionych praktyk dziennikarskich nie należy. A już o fragmentach wywiadu, w których Malinowski postanowił sobie pogawędzić o Adolfie Hitlerze (czy, jak woli sam zainteresowany, „DJu AH”, „Firerze” lub też „Dolfim” – najwyraźniej Dolfi Hilter żyje i ukrywa się u Malinowskiego na chacie, gdzie mogą pielęgnować swoją szlachetną przyjaźń), naprawdę gadać nie warto. Durniom uznającym Hitlera za męża stanu i człowieka myślącego racjonalnie dziękuję. A, podkreślam, poprawność polityczna to jedna z tych rzeczy, których i ja nie znoszę. Należy jednak odróżnić poprawność polityczną od zwyczajnej głupoty, a tego Kazimierz Malinowski najwyraźniej nie potrafi.
Szachy dla seniorów
Nie rozumiem również zachwytów nad Kieszonkowym atlasem kobiet Sylwii Chutnik, nad którym w superlatywach rozwodzą się wszelkiej maści krytycy i recenzenci we wszelkiego rodzaju gazetach. Osobiście wydała mi się ta książka raczej słaba, pełna stereotypów i nie mówiąca właściwie niczego, czego do tej pory byśmy nie wiedzieli lub czego byśmy się przynajmniej nie domyślali, ale być może jest tak, że jeśli tylko ktoś napisze w Polsce XXI wieku, że kobiecie, która odkurza mieszkanie i czyści kible, jest ciężko, to nie wypada jej już skrytykować. Oczywiście, że kobiecie czyszczącej kible jest ciężko, ale nie wiem, czy są to tezy na tyle odkrywcze, by układać z nich książkę. Chutnik została bohaterką okładki majowej „Lampy”, a w numerze odnajdziemy rozmowę, którą przeprowadził z nią sam naczelny. Chutnik opowiada dość zajmująco o tym, jak pracuje jako przewodniczka po Warszawie, o swojej pracy w Fundacji MaMa oraz o inspiracjach, które pomogły w napisaniu debiutanckiej powieści, ale czy tym samym przekonała mnie do książki, nie jestem pewien. Brawa jednak należą się za poglądy: „Elektorat Radia Maryja to jest słuszna kara dla takiego społeczeństwa. Miejsce starego człowieka w społeczeństwie i to że się o tym nie mówi... chyba że w pismach typu »Naj«. To nie tylko trauma wojenna, ale cały bagaż społeczny, ekonomiczny, polityczny. Co mogą zaproponować władze lokalne starszym ludziom? Szachy dla seniorów w domu kultury – to jest wszystko”.
Pokoleniowe dramaty
A prócz tego w numerze jeszcze kilka atrakcji, takich jak na przykład proza Tarasa Prochaśki i Małgorzaty Rejmer. Jest wywiad z Robertem Brylewskim i członkami 52um (tutaj chociażby zabawna, a właściwie smutna, historia o wizycie Roberta w 4fun TV, gdzie nie chcieli jego teledysków, ale zaprosili go do zapowiedzenia Leszka Pieska). Alina Świeściak analizuje dwa najskuteczniejsze przykłady poetyckiego lansu roczników 80., czyli Jasia Kapeli i Jacka Dehnela, zbierając w jednym miejscu najistotniejsze elementy tychże autokreacji, a przy okazji punktując ich strategie wizerunkowe za pewne niekonsekwencje. Poza tym Piotr Marecki udaje, że recenzuje nową powieść Zbigniewa Masternaka, ale o samym Scyzoryku w recenzji dwa zdania, Krzysztof Fiołek krytykuje (wydaje mi się, że niesłusznie) Andrzeja Szpindlera, a Paweł Dunin-Wąsowicz krytykuje (również wydaje mi się, że niesłusznie) najnowszą płytę Cool Kids Of Death. Ostatnia płyta Kulek świetna jest już tylko z tego powodu, że znalazła się tam moim zdaniem pieśń pokoleniowa, zatytułowana Mamo, mój komputer jest zepsuty. Niżej podpisany niniejsze omówienie sporządził na laptopie pożyczonym od swojej jedynej i niepowtarzalnej, więc tym bardziej wie, o czym mówi. Zepsuty komputer to jeden z największych dramatów i koszmarnych snów, jaki przytrafić może się przedstawicielowi pokolenia, dla którego śpiewa CKOD, a do którego, jak się zdaje, niżej podpisany również się zalicza.
Omawiane pisma: „Lampa”.
buduj Witrynę | © 2004 Fundacja Otwarty Kod Kultury | pytania? | kontakt