nr 18 (196)
z dnia 20 września 2007
powrót do wydania bieżącego
zapraszamy | przeglądy prasy | autorzy | archiwum
Ten numer przypomina pokój pełen zabawek. Najpierw jest oszołomienie. Bogactwo przedmiotów cieszy oko, wabi nieodkrytą jeszcze tajemnicą, kryjącą się w każdym z nich. Kiedy minie pierwszy zachwyt, można zacząć poznawać to, co najbardziej przykuwa uwagę. Skojarzenie z dziecięcym królestwem beztroskiej zabawy nasuwa się w sposób naturalny: trzeci tegoroczny numer „Czasu Kultury” (3/2007) w przeważającej części poświęcony jest... no, właśnie, czemu? Dzieciństwu, dziecięctwu, dziecku w nas, infantylizacji, czasowi dzieciństwa? Pojawia się też anglojęzyczny termin: cuteness – w skądinąd wielce interesującym i pouczającym szkicu Mai Brzozowskiej-Brywczyńskiej pt. To, co urocze. Notatki o estetyce cuteness. Redaktorzy zdecydowali się jednak opieczętować temat przewodni hasłem: „niedorośli”. I chyba słusznie. Nie ma ono w sobie tego pejoratywnego wydźwięku, jaki kojarzy się z niedojrzałością, jest przeczeniem, a może po prostu punktem skrajnym, punktem wyznaczającym drugi biegun określenia „dorosły”. Słowo „niedorośli” w zależności od kontekstu może w zdaniu pełnić funkcję rzeczownika lub przymiotnika; pamiętajmy o tej ambiwalencji, definiując „niedorosłych” jako grupę osobników, które nie osiągnęły jeszcze pełnego rozwoju biologicznego, w przypadku ludzi – rozwoju umysłowego i psychicznego, lub po prostu nie osiągnęły stanu dorosłego.
Podwójność czy wręcz dwuznaczność tego wyrazu powinna być wystarczającą zachętą do lektury tekstów z „Czasu Kultury”. Nie tylko tych, które redakcyjnym gestem zostały przyporządkowane do działu niedorośli. Mam wrażenie, że kwestia ta poruszana jest – już nie w jawny, a zakamuflowany sposób – to tu, to tam, w innych tekstach. By się o tym przekonać, wystarczy zajrzeć do wierszy Piotra Sommera czy wywiadu z nim (Ucieczka w bok. Z Piotrem Sommerem rozmawiają Jerzy Borowczyk i Michał Larek), a także do rozmowy z Andrzejem Sobolem-Jurczykiem (Borges na całe życie).
Prócz notatek Mai Brzozowskiej-Brywczyńskiej, o których za chwilę trochę więcej, wyróżniłabym jeszcze Zabawki to my. Zabawki i dziecięcość w dzisiejszej sztuce Evy Forgacs i Dziecięce zalety aktywizmu Ewy Majewskiej, a także – przekornie, żeby się z nim pokłócić – tekst Justyny Knieć Animowany świat dla dorosłych. A na deser proponuję – albo, co przyjemniejsze, lepiej ten deser zjeść na początku – felieton Agaty Araszkiewicz Myślenie jest jak dzieciństwo… Początkowy fragment rozważań Araszkiewicz niech będzie otwarciem dla dalszej lektury całego, omawianego przeze mnie „Czasu Kultury”, a pisze w nim ona tak:
„Myślenie jest jak dzieciństwo, którego jeszcze nie mieliśmy. Myśleć to wracać na nowo do epoki niedokończonych słów i otwartych znaczeń, kiedy jeszcze nic nie wiadomo na pewno, to godzić się dobrowolnie na niepewność, która może być rozszarpująca. Dzieciństwo jest przecież rodzajem psychotycznego zawieszenia, które trzeba brać nie jako rzecz, która zagraża, lecz otwiera. Decydować się na tajemnicę, nie na oczywistość, na doznanie przed nazwaniem, nazywanie pierwszy raz. Na impulsy i znaczenia, które jeszcze nie są sobie przyporządkowane. Na rozumienie, które nie jest jeszcze »normą«, na »normy«, wśród których nie ma jeszcze stałej hierarchii. Na akceptację bez warunków tego, co przychodzi i daje się wyodrębnić. Na odkrywanie zasłony i trwanie w oszołomieniu odkrywania. W czasie, gdy przyjemność i prawda są czasem najbliżej siebie.”
I właśnie w ten sposób trzeba patrzeć na pozostałe teksty tego numeru. Nie są one peanem na cześć dzieciństwa – czasu utraconego, czasu zamkniętego, który możemy dziś już tylko z tęsknotą rozpamiętywać. Z owej mityczności, jaką przypisuje się dzieciństwu, trzeba wydobyć siłę odnawiania znaczeń, cyklicznego powtarzania gestów, siłę sprawczą i twórczą.
Ewa Majewska pisze, że w każdym buncie kryje się dziecinność. Bez dziecinnej wiary, że się uda, że trzeba koniecznie, bez względu na koszty, których zresztą nikt nie kalkuluje, nie byłoby aktywistów społecznych, takich jak alterglobaliści czy feministki. Autorka zadaje m.in. pytanie, czy osiągnięcie przez wspomniane ruchy społeczne wieku dojrzałego, nie tylko w sensie metrykalnym, ale przede wszystkim mentalnym, nie stanie się ich końcem. Nie udziela konkretnej odpowiedzi; stawia raczej kolejne pytania niż formułuje (hipo)tezy, na pewno zaś potwierdza jedno: tkanką ruchów społecznych jest dzieciństwo, czyli marzycielstwo, nieskrępowane kwestionowanie istniejących zasad oraz wiara w to, że garstka ludzi może zbawić świat.
Z 27 notatek Mai Brzozowskiej-Brywczyńskiej wynika, że pojęcie cuteness – które nie ma polskiego odpowiednika, bo w oryginale zawiera w sobie tyle znaczeń, że trudno jest znaleźć dla niego w polszczyźnie odpowiedni ekwiwalent – jest więcej niż niejednoznaczne. Autorka z pojęciem rozprawia się w pierwszym przypisie (angielskiemu słowu przyporządkowuje wszelkie polskie znaczenia), a w notatkach skupia się na tytułowej estetyce. Szczególnie cenne – z uwagi na osobiste zainteresowania – wydały mi się te notatki, w których bezpośrednio, chociaż nie tylko, mowa jest o kreskówkach, wykorzystujących estetykę cuteness. Dzięki nim (począwszy od notatki nr 11) zyskujemy narzędzia przydatne w analizie animacji, które wyzyskują zwodniczy, ambiwalentny charakter cuteness – pod przykrywką urokliwości i słodyczy skrywają się przebiegłość i okrucieństwo. Chętnie przeczytałabym w „Czasie Kultury” osobny artykuł poświęcony animacjom, ale pisany z perspektywy estetyki cuteness właśnie. Bo przyznam z żalem, że tekst Justyny Knieć rozczarował mnie. Po pierwsze, zbyt wiele w nim oczywistości, ot, choćby takiej, że duże studia typu DreamWorks czy Pixar zwęszyły koniunkturę na podwójne kodowanie animacji, pierwotnie przeznaczonych dla dzieci, do kina przychodzących w asyście rodziców. Filmy takie jak Shrek są w stanie zebrać również dorosłą widownię, bo wplata się w nie albo „dorosłe” dialogi, albo zapożyczenia z innych realizacji filmowych, znanych tylko dorosłym. Nie wydaje mi się też, by dobrym pomysłem było wrzucanie do jednego worka Shreka, Mrówki Z, Epoki lodowcowej i węgierskiej Dzielnicy (Nyócker!) czy Miasteczka South Park. Jeśli autorka chciała opisać rodzący się – jej zdaniem – nowy gatunek filmowy, „animowaną baśń dla dużego dziecka”, może trzeba było pozostać przy węższej grupie tytułów i skupić się tylko na tych filmach, które – jak pisze: „Cechują odniesienia do otaczającego świata i nietuzinkowych, choć z wyglądu zupełnie sympatycznych postaci…”, a dalszą część definicji, czyli „…obecność ironii i absurdu oraz polityczny czy kulturowy ostry dowcip”, zarezerwować na potrzeby innego rodzącego się gatunku. Jaki to miałby być gatunek, to – oczywiście – sprawa otwarta.
Omawiane pisma: „Czas Kultury”.
buduj Witrynę | © 2004 Fundacja Otwarty Kod Kultury | pytania? | kontakt