nr 16 (194)
z dnia 20 sierpnia 2007
powrót do wydania bieżącego
zapraszamy | teraz o… | autorzy | archiwum
Propozycja udziału w dyskusji na temat Tekstyliów spadła na mnie dość nagle i na tyle niefortunnie, biorąc pod uwagę mój dramatycznie napięty wakacyjny (nawiasem mówiąc, czy ktoś mógłby mnie w końcu poinstruować, co to takiego – wakacje?...) kalendarz, że już, już miałam zrezygnować z symbolicznego prawa głosu na jeszcze bardziej symbolicznym forum, na rzecz realizacji zobowiązań pilniejszych i mniej, rzekłabym, wirtualnych.
I nagle uświadomiłam sobie, że przecież ta znikoma ilość czasu, jaką mogę poświęcić na redakcję – w dość szalonym tempie – jakiejś w miarę spójnej wypowiedzi na temat Tekstyliów bis i własnego udziału w ich redagowaniu, dokładnie odzwierciedla tamtą sytuację i tamto szalone tempo, w jakich wspomniane Tekstylia bis były, przynajmniej przeze mnie, redagowane. Redagowane równolegle z pracą zawodową, uczelnianą, dziennikarską, translatorską. Kosztem każdej chwili, każdego strzępu czasu zwanego wolnym. Z głębokim przekonaniem, że działem fotograficznym powinny zająć się przynajmniej trzy osoby – jedna do zbierania danych, druga do ich redakcji, a trzecia do korekty – a nie jedna. I ze świadomością, że co nagle, to po diable, bo argusowe oczy korektora nie wybaczą mi żadnego błędu czy przejęzyczenia, a Piotr Marecki ostatecznie i tak nas wszystkich obedrze ze skóry za przekroczenie wszelkich najbardziej ostatecznych i terminalnych terminów.
Dlatego dyskusja czysto teoretyczna nad kształtem Tekstyliów wydaje mi się osobiście bardzo trudna, gdy w uszach wciąż świszczą pociski, a powietrze pachnie prochem. Mogę wyrazić tylko własne, subiektywne przekonanie na temat sensu istnienia tego grubego tomiszcza, które byłoby ozdobą mojej domowej biblioteczki, gdyby nie było ode mnie bez przerwy wypożyczane przez obecnych w nim i nie Krewnych i Znajomych Królika (ostatnio, nie do wiary, przez reżyserkę Agnieszkę Olsten). Patrzę przy tym na oba tomy Tekstyliów z prywatnej perspektywy, czyli po niemal dekadzie spędzonej we Francji. A wydaje mi się, że akurat francuskie roczniki siedemdziesiąte i osiemdziesiąte wiele by dały za taki kulturotwórczy ferment, jak ten towarzyszący Korporacji Ha!art, wydawcy Tekstyliów. Dlatego mimo wad, które – oczywiście – dostrzegam, wolę skupić się na zaletach z tym fermentem związanych.
Bo chociaż Tekstylia bis powstawały w szalonym tempie i w ogromnym napięciu, bez dostatecznie sprawnej komunikacji pomiędzy koordynatorami działów, jak o tym świadczą rozmaite ciekawostki biograficzne osób udzielających się na więcej niż jednej niwie – to już sam rwetes wywołany tym faktem wystarczy, żeby przyjrzeć się bliżej nieznośnemu fenomenowi szufladkowania osób i zjawisk. Z kolei problematyczna „lista obecności” w poszczególnych działach słownika młodej polskiej kultury powinna stać się punktem wyjścia do dyskusji nad nieprawdopodobnym stopniem skłócenia ze sobą polskich ośrodków twórczych, których poszczególni przedstawiciele najchętniej i najsprawniej ignorują się nawzajem. Zapominają przy tym, że w ostatecznym rozrachunku i z szerszej perspektywy reprezentują wartości wykraczające dużo dalej niż indywidualny charakter czy pospolity egocentryzm. Natomiast dla żądnej zemsty rzeszy młodych, utalentowanych i inspirujących twórców płci obojga, dla których z rozmaitych przyczyn zabrakło miejsca na stronach słownika, fakt ten mógłby stać się być może impulsem do… większej aktywności, aktualizowania własnych stron internetowych, łączenia się w kolektywy twórcze, szukania udziału w takich projektach, które docierają do przytomnego odbiorcy – zamiast bezpiecznego „lansowania się” w zaciszu kółek wzajemnej adoracji, w głębokiej pogardzie dla reszty świata.
Piszę to wszystko jednym tchem, jednocześnie dyskutując przez telefon na temat innego tekstu z młodym, wybitnym polskim fotografem dokumentalistą (rocznik '81), którego biografii na próżno szukać w dziale „Sztuka”. Dlaczego? Ano, ponieważ jego przesłany mi biogram zawierał… fałszywą datę urodzenia (rocznik '68), której w nawale pracy nie zdążyłam zweryfikować osobiście, czyli towarzysko. Tymczasem kryterium pokoleniowe było w naszym dziale respektowane dużo bardziej rygorystycznie, niż choćby w dziale „Teatr”. Całe szczęście, poczucie humoru Przemka Krzakiewicza (bo o nim mowa) nie opuściło i nie pozwoliło mu się na mnie obrazić! Za to być może obraziła się Anna Bedyńska, która miała na mojej „liście obecności” pewne miejsce, ale nie zareagowała na żadną moją próbę kontaktu. To samo dotyczy absencji m.in. Alberta Zawady czy Damiana Ziobrowskiego, że rzucę okiem na sam koniec listy – podjęłam bowiem mocne postanowienie, by wszystkie szczątkowe i nieścisłe informacje, które każdy przecież może sobie ściągnąć z netu, zawsze konsultować z „ofiarami”, a więc bohaterami biogramów. A w niektórych przypadkach do tego kontaktu po prostu nie doszło.
Tyle impresji dotyczących Tekstyliów bis. Reasumując – była to mrówcza praca wykonana w tempie Strusia Pędziwiatra. I już wiem, że nie wezmę udziału w kolejnej edycji słownika młodej polskiej kultury bez armii aniołów stróżów, asystentek i stażystów. A niechaj do czasu ewentualnej następnej edycji ta młoda polska kultura rozwija jak najszerzej swoje skrzydła, niezależnie od frakcji, opcji i dotacji na wysokie loty.
buduj Witrynę | © 2004 Fundacja Otwarty Kod Kultury | pytania? | kontakt