nr 16 (194)
z dnia 20 sierpnia 2007
powrót do wydania bieżącego
zapraszamy | przeglądy prasy | autorzy | archiwum
W połowie lat 70., w martwym pejzażu socrealistycznej Warszawy pojawił się nagle zwiastun wiosny – spowita w pelerynę z kiełkującej rzeżuchy Teresa Murak przeszła ulicami miasta w jednoosobowej, cichej Procesji, budząc stolicę z zimowego otępienia. Kiedy po trzydziestu latach z tętniącej życiem Świętokrzyskiej skręcimy w maleńką ulicę Bagno, miniemy zafajdane trawniki i chaotycznie zaparkowane taksówki, na małym skwerku na Placu Grzybowskim czekać nas będzie podobny cud. Mały staw z nenufarami, nad którym unosi się mgiełka nasyconego tlenem powietrza, to nowy projekt Joanny Rajkowskiej, znanej już warszawiakom dzięki palmie ustawionej w 2002 roku na rondzie de Gaulle’a. Właśnie o Dotleniaczu, jak również o innych pracach Rajkowskiej, rozmawia z artystką w wywiadzie dla sieciowego „Obiegu” (wpis z dn. 05.08.2007) kurator projektu, Kaja Pawełek.
O nowym pomyśle Rajkowskiej pisano już wielokrotnie. Krótkie artykuły zazwyczaj akcentują wybrane przez nią miejsce – przesiąknięte historią, wspomnieniami, ociężałe bałaganem, jaki zostawiły po sobie kolejne fazy budowy stolicy. „Myśląc o placu Grzybowskim” – pisze w tym samym „Obiegu” Magda Pustoła (Więcej tlenu!, dział Prezentacje) – „(...) wyobrażam go sobie jako wielki bąbel i kitwaszące się w jego wnętrzu, skonfliktowane ze sobą narracje. Albo jako zapyziałe, duszne archiwum, pełne pajęczyn niepostrzeżenie oblepiających twarz i ręce.” W wywiadzie Kai Pawełek, zatytułowanym Wzlot z kulą u nogi, jedynie tytuł i kilka odosobnionych zdań wypowiedzianych przez Rajkowską podkreślają to, co było. Przeszłość jest dla tej lokalizacji rzeczywiście ważna, ale znacznie większą wagę przykłada artystka do tego, co jest. Tu i teraz.
Największym sukcesem projektów Rajkowskiej jest ich wpisywanie się w codzienność. „Ten projekt jest na tyle prosty, że nawet mieszkańcy, którzy tu przychodzą, (...) nie pytają, po co to jest” – stwierdza z zadowoleniem pomysłodawczyni. Może to rzeczywiście „jest super”. Babcie z pieskami, zamiast odbywać procesyjnym krokiem spacery wokół skweru, obsiadły wszystkie okalające Dotleniacz ławki. Pijaczkowie, najwyraźniej odstraszeni obecnością strażnika z CSW, zmienili lokum. Taksówkarze podchodzą czasem do stawu z zapalonym papierosem, by chwilę popatrzeć na to curiosum. K.myki Michała Kwasieborskiego świecą jednak pustkami, bo poza krótkim wernisażem, projekt młodzieży raczej nie zwabił. A może przychodzę po prostu o złych porach.
Samo powstanie Dotleniacza zdaje się niewielu z jego „użytkowników” skłaniać do refleksji. W wywiadzie z Kają Pawełek Rajkowska przyznaje, że „każdy człowiek (...) zobaczy tyle, ile chce i może zobaczyć, nie ma sensu wymagać więcej.” Jestem pełna uznania dla pokory i dojrzałości artystki, do jej pogodzenia się z powolnością przemian, jakie mogą wyniknąć z jej projektu. Przyznaję – ja bym tak nie potrafiła. Chciałoby się, by każdy udany projekt stawał się katalizatorem przemian, żeby pobudzał innych do działania, żeby babcie, zamiast siedzieć w milczeniu na ławkach, zabrały się chociażby za sadzenie wokół kwiatów. Cokolwiek. Doświadczenie Rajkowskiej przy tworzeniu projektów publicznych pozwala jej zdobyć się na więcej cierpliwości i dystansu. Taki projekt „to jak relacja z byłym chłopakiem – to jest wciąż mocne, ale jakby już jednak nie twoje”. Ludziom „wystarczy (...) tylko coś dać. Stworzyć płaszczyznę, miejsce, sytuację. I zostawić to.” Tylko ile czasu potrzeba, by coś z tym zrobili?
Celem Rajkowskiej nie są wielkie zmiany, tylko „otwieranie przestrzeni publicznej na działania wspólnotowe, choćby tak proste, jak uświadomienie sobie, że oddychamy tym samym powietrzem.” Nie jest to łatwe w Warszawie, gdzie ludzka fala sunie od punktu do punktu, nie ma zwyczaju wałęsania się, przystawania na chwilę w codziennym zabieganiu. Dlatego artystka tak bardzo docenia moment suspensu, stara się odnaleźć i prowokować innych do szukania go w otaczającej nas rzeczywistości. „Zbyszek Rogalski powiedział kiedyś taką piękną rzecz: »kiedy ludzie jadą przez most, to łapią kompletną manianę«. (...) Minutowy suspens, kiedy cały tramwaj lewituje, przejeżdżając przez most Poniatowskiego (...) – grupowy stan, w którym każdy jest wciąż oddzielny, każdy w swojej kapsule, bo przecież ludzie nie łączą się we wspólnym zachwycie, ale jest im przez moment dobrze, bo widzą rzekę.”
Prowokowanie do prostego bycia razem, spękania tych „kapsuł” i powstawania przypadkowej, ulotnej wspólnoty w wielkich metropoliach ma duże znaczenie dla projektu Rajkowskiej. Dzięki pracy z profesorem Nowosielskim, zmaganiom z własną twórczą niemocą, artystce udało się „przenieść abstrakcyjną relację ja – miasto na konkretne relacje z innymi”. Brak takiej transpozycji powoduje, że Warszawa jest częstokroć odbierana jako niedostępna, obca. A ona „potrzebuje cię bardzo, bo jest ułomna, chaotyczna, zniszczona, brzydka po prostu”, mówi Rajkowska. Dopóki miasto pozostaje abstrakcyjną ideą, dopóty nikt nie odczuwa potrzeby działania, zmian. „Arterie są poprzecinane, powstały ślepe ulice, niedomknięte albo sztuczne trakty – to sprawia, że siłą wyobraźni próbujesz je sobie domknąć albo otworzyć”, ale robisz to z wielkim dystansem, bo miasto jako idea nie jest namacalne, jest poza tobą i nie czujesz, że możesz mieć na nie jakikolwiek wpływ.
Tym właśnie różni się projekt Rajkowskiej od przywołanej przeze mnie na początku Procesji Teresy Murak. Artystka w płaszczu z rzeżuchy wystąpiła wobec idei – wobec idei miasta, jego szarości, może również wobec idei socrealizmu, który tę szarość i otępienie poniekąd wywołał. Joanna Rajkowska wychodzi ze swoim projektem nie do miasta, a do ludzi. Każe nam szukać wzajemnych relacji, roztapiać kapsuły, w których tkwimy, przygotowuje miejsce, w którym będziemy mogli odnaleźć chwilę wytchnienia. „Dotleniacz ma za zadanie wytworzyć osobną grawitację, która przyciągnie (...) ludzi nie mających żadnych wspólnych interesów, podążających różnymi ścieżkami, posiadających różne wizje świata. Tylko po to, aby uświadomić im, że to miejsce jest dla nich, że wspólnota oparta na przypadkowej obecności jest możliwa.”
Czy Dotleniacz, tak jak palma na rondzie de Gaulle’a, wpisze się na stałe w krajobraz Warszawy – nie wiadomo. Dlatego gorąco zachęcam, by przed 20 września wybrać się na Plac Grzybowski i zaczerpnąć do płuc natlenionego powietrza – a najlepiej przeczytać również wywiad z Joanną Rajkowską, tak bardzo odświeżający spojrzenie na miasto i sztukę dziejącą się w jego przestrzeni.
Omawiane pisma: „Obieg”.
buduj Witrynę | © 2004 Fundacja Otwarty Kod Kultury | pytania? | kontakt