nr 12 (190)
z dnia 20 czerwca 2007
powrót do wydania bieżącego
zapraszamy | przeglądy prasy | autorzy | archiwum
Chyba wszyscy „kulturalni” ubolewają nad faktem, że decyzja obejrzenia filmu w kinie wiąże się ze zgodą na towarzystwo konsumentów prażonej kukurydzy i ekstra porcji coli. Sama w miarę możliwości siadam jak najdalej od praktykujących zwyczaj podjadania w trakcie seansu – zapach popcornu jest dla mnie przykry, dekoncentruję się, słysząc charakterystyczne przełykanie brązowego płynu, a moje pozytywne nastawienie do świata zostaje wystawione na ciężką próbę (wzmocnioną świadomością kosztu biletu).
Artykuł Wiesława Godzica Film – między dziełem a towarem. Nadchodzi koniec mediów? w czerwcowym „Kinie” (6/2007) przypomniał mi, że nie mam z czym walczyć: najwyraźniej należę do grupy nieprzystosowanych. Ożywiona konsumpcja, przerwy na dodatkowe atrakcje w czasie seansu oraz promocyjne ceny biletów w poniedziałki i wtorki, kiedy notuje się szczególnie niską frekwencję na widowni, mają swoje uzasadnienie rynkowe i wieloletnią historię, sięgającą lat 30. ubiegłego wieku. Nie podpiszę się obiema rękami pod tłumaczącą te praktyki tezą, że chodzimy do kina „zarówno po rozrywkę, śmiech i zabawę, jak i po to, żeby obejrzeć zdarzenia nobilitowane społecznie i estetycznie”. Staram się nie poddawać rozbudzanej w mediach i przez „sieć społeczną” (czyli, jak pisze Wiesław Godzic, grupy niszowe, zespoły fanów, kultowe społeczności) presji, że coś koniecznie należy zobaczyć, żeby nie być uznanym za nudziarza; efekt osiągany dzięki dobrej promocji i wielokanałowemu przepływowi informacji nie działa na mnie, bo znam go od kuchni. Zgadzam się jednak, że „historia filmu nie powinna być wyłącznie historią sztuki filmowej – często kontekst oglądania w zasadniczy sposób buduje znaczenie danego filmu”, choć myślę, że mniej dotyczy to seansu kinowego (w ogólnym zarysie od początku kinematografii przebiega on podobnie, choć dziś ma to miejsce w udoskonalonych warunkach), a bardziej kina domowego oraz seansu internetowego i telewizyjnego. Zamknięci w przestrzeni pokoju, przed szklanym ekranem telewizora, samotni lub w gronie rodziny i przyjaciół, rozpraszani przez dzwoniące telefony i komentarze uczestników spotkania, między robieniem herbaty i obiadu, przeżywamy film inaczej – bez dwóch zdań. O co więc chodzi?
Dyskusja na temat „kontekstu” oglądania ożywiła się w epoce nadmiaru informacji, w której zdaniem socjologów i medioznawców żyjemy. Przed polskim widzem jeszcze (pozornie?) długa droga do całkowitej rezygnacji z kina na rzecz szklanego ekranu jako głównego medium, które kształtuje obraz świata; najwyższy czas jednak zabrać się za poważną edukację medialną i dyskusję nad zakresem mediokracji – rzeczywistej kontroli mediów nad przepływem i tworzeniem informacji (jak proponuje autor artykułu). Statystyki dowodzą, że na tle społeczności europejskich wyróżnia nas szczególna podatność – czasowa i umysłowa – na przekaz telewizyjny, zapominamy jednak, że działa on według określonych zasad i posługuje się własnym językiem, którego warto się nauczyć.
Sprawa nie jest prosta: reguły znane są głównie wtajemniczonym, którzy niechętnie dzielą się wiedzą na temat swojego warsztatu (doświadczam tego w praktyce, próbując pozyskać materiały do pisanej pracy), a naród w przytłaczającej większości wydaje się ociężały umysłowo i niechętny do zgłębiania nowych obszarów nauki. Kochamy, ale nie słuchamy (co podobno logicznie się wyklucza) – mówiło się o Polakach po śmierci papieża, podsumowując typ relacji między Janem Pawłem II i jego rodakami. Oglądamy, ale mamy „w głębokim poważaniu”, jak to działa, przekonani, że i tak wiemy tyle, ile pokaże nam telewizja – zdanie to bardzo trafnie ujmuje polską słabość do odbiornika telewizyjnego.
„Kino”, otwarte na teksty z obszarów wykraczających poza główny obszar swoich zainteresowań, czyli szeroko pojętą kulturę filmową, zamieściło w czerwcowym numerze relację Magdaleny Lebeckiej (Kronika zapowiadanej śmierci) z planu dokumentu Marcina Koszałki pt. Istnienie, niestety, bez powodzenia typowanego do nagród tegorocznego Krakowskiego Festiwalu Filmowego. W samym projekcie i w artykule byłoby może niewiele zaskakującego, gdyby nie podjęta tematyka: rozszerzona o problemy współczesnej medycyny sztuka dobrego umierania, zwana ars bene moriendi. Przypomnę, że dokument pokazuje zaawansowanego wiekiem aktora Jerzego Nowaka, mężczyznę „chorującego na śmierć” – nieuleczalną chorobę, sprzyjającą pogłębionej refleksji o sensie egzystencji oraz strukturze świata doczesnego i wiecznego. Aktor zdecydował się przekazać swoje martwe ciało na potrzeby nauki. Przyjmie ono postać preparatu, służącego do ćwiczeń w krakowskim Zakładzie Anatomii UJ.
Pomysł Koszałki na film dla wielu ludzi, zwłaszcza malkontentów, okazał się wyzwaniem, ponieważ zburzył – jak każda oczekiwana lub faktyczna śmierć – ład i porządek rzeczywistości, rezerwującej niewiele miejsca na to nieuniknione doświadczenie. Istnienie akcentuje, że na co dzień zapominamy o dwu ważnych wymiarach ars bene moriendi – kulturowym, związanym dziś z medycznym aspektem umierania i możliwości istnienia „po” (jako dawca organów lub ciała do badań), oraz społecznym – śmierć wbrew pozorom nie jest wydarzeniem jednostkowym, ale rodzinnym i środowiskowym. Na mieście mówią, że w kolejnym numerze „Kina” jeszcze o tym poczytamy.
Medialnie, egzystencjalnie czy filmowo spędźmy zatem czerwiec przy lekturze „Kina”.
Omawiane pisma: „Kino”.
buduj Witrynę | © 2004 Fundacja Otwarty Kod Kultury | pytania? | kontakt