nr 10 (188)
z dnia 20 maja 2007
powrót do wydania bieżącego
zapraszamy | przeglądy prasy | autorzy | archiwum
Redaktorzy wychodzącej raz na rok lub dwa lata „Rity Baum” (pismo niewątpliwie interesujące, poszczególne numery ciekawie składane i pomysłowo obmyślone – cóż z tego jednak, skoro kolejne „Rity” pojawiają się w Empikach z częstotliwością rzadszą nawet od „Krytyki Politycznej”) umilają czas oczekiwania na następne papierowe wydanie pisma, publikując w Internecie comiesięczne e-wydanie. Szkoda, że najczęściej w jednym numerze e-miesięcznika pojawiają się najwyżej dwa do czterech tekstów, wśród których z całą pewnością odnajdziemy publikowane w odcinkach wiersze autorów wyróżnionych w konkursie poetyckim „Jak liść” (Jawor 2006). Zdarza się jednak, że w numerach on-line pojawia się ciekawszy tekst czy recenzja z książki, warto więc zaglądać na strony „Rity”, tym bardziej że – dotyczy to zwłaszcza mieszkańców Wrocławia – znajdziemy tam liczne informacje o wszelakich imprezach kulturalnych. Wszystkie jednak dotychczas publikowane teksty czy to pochodzące z wydań internetowych, czy z papierowej „Rity Baum”, przebił zamieszczony niedawno na stronie, w kwietniowo-majowym numerze on-line (Rita Baum), szkic autorstwa Łukasza Andrzejewskiego. Autor zadziwia absurdalnością, alogicznością i zabawnością swego pokrętnego wywodu. I można by się gromko zaśmiewać i klepać po udach podczas lektury tekstu zatytułowanego Literatura to przede wszystkim czytelnicy, gdyby nie jedno małe „ale”. Andrzejewski w swoim tekście nie przyjmuje pozy krytycznoliterackiego błazna ani piszącego o młodej literaturze bawidamka. Andrzejewski, o zgrozo, jest w swoim tekście zabójczo poważny. Lub przynajmniej udaje, że to, co tym razem wyszło spod jego pióra, jest po-ważne i jako po-ważne winno być traktowane przez czytelników. Przyjrzyjmy się pomysłom autora bliżej.
Katarzyna Grochola, Paulo Coelho i Łukasz Andrzejewski
„Polemika – jak przeczytać możemy w Słowniku terminologii medialnej Walerego Pisarka (Wydawnictwo Universitas 2006) – jest wypowiedzią publicystyczną, stanowiącą krytyczną reakcję na opinię innego autora, zazwyczaj korzystającą z technik erystyki, co różni ją od głosu w rzeczowej dyskusji. Uczestnicy sporu nie tyle są w tym przypadku partnerami zamierzającymi zdefiniować sytuację i wypracować wspólne stanowisko, ile raczej rywalami, dążącymi do przekonania innych do swych racji oraz wykazania się kunsztem szermierki słownej”. Podług niniejszej definicji nie jest najistotniejsze to, co do powiedzenia ma przedmówca, lecz to, co do powiedzenia czytelnikowi ma każdy kolejny uczestnik sporu, który robi wszystko, by przekonać czytelnika do swojej Prawdy, odciągając jak najdalej od Prawdy wyznawanej przez przedmówcę. Takie podejście do sprawy otwiera spore pole do wszelkiego rodzaju manipulacji i retorycznych niegodziwości; chcąc jednak (nawet wbrew samemu sobie) nadać tej dyskusji możliwie rzeczowy i bezstronny charakter, postaram się odpierać argumentację Andrzejewskiego po uprzednim skrótowym przedstawieniu jego postulatów.
Zarówno w tytule swojego tekstu, jak i w dalszych jego częściach przypomina nam autor „Rity Baum”, że literatura to głównie czytelnicy, o czym, niestety, zapomniała zarówno współczesna krytyka literacka, jak i „przestraszona, brzydka, zakompleksiona” licealna polonistka Andrzejewskiego. Ci, którzy myśleli, że literatura to kombinat czytelników i literatów, bardzo się mylili! Pisarz? Poeta? Krytyk literacki? Gdzie tam! Wszystko to nic, wszystko to de facto produkty uboczne, przystawki do tego, co stanowi jądro literatury, istotę poezji i prozy; wszystko to dodatki do czytelnika. Przy okazji stara się Andrzejewski dowieść, iż większość tego, co pisze godna pożałowania „mieszczańska krytyka”, wymierzone jest przeciwko hołubionemu przez autora „Rity” prostemu, szaremu czytelnikowi, który rozkoszuje się lekturą, jeśli bohaterowie młodej prozy nie chcą dojrzewać i potrafią się jeszcze zakochiwać. O prozie jednego z faworyzowanych przez siebie prozaików pisze: „Żulczyk ma do opowiedzenia historię, więc sugestywnie szkicuje obraz pokolenia, którego jest naturalnym przedstawicielem, opowiada o czymś niepokojąco bliskim i realnym, specjalnie nie zastanawia się nad wydźwiękiem czy motywem przewodnim. Dawid po prostu nie chce dorastać i niestety się zakochał”. Na biegunie przeciwległym do prozy Marty Dzido, Jana Krasnowolskiego, Doroty Masłowskiej i Jakuba Żulczyka (autor artykułu preferuje tylko autorów Korporacji Ha!art oraz Lampy i Iskry Bożej) znajdują się pisarze tacy jak: Stefan Chwin, Wiesław Myśliwski, Jerzy Pilch czy Jacek Dehnel (Chwin tworzy „koszmarnie magiczne historie”, a przy okazji określany jest mianem „nieszczęsnego”, który nic innego, tylko chciałby nas pouczać; o Dehnelu Andrzejewski postanowił „z litości nie wspominać”). Konstatując więc: jeśli jest ktoś, kto naprawdę wie, czego oczekuje dzisiaj nowy, wspaniały czytelnik, jeśli istnieje ktoś, kto jak nikt inny zna gusta, oczekiwania i wymagania tegoż, to jest tym kimś Łukasz Andrzejewski. Na szczęście nie jest on jedynym, który posiadł tajemną wiedzę o marzeniach i tęsknotach domagającego się historii o „szarej, przemieszczającej się rzeczywistości” (sic!) czytelnika. Wiedzę tę posiedli również: Katarzyna Grochola, Janusz L. Wiśniewski i Paulo Coelho. Doborowe towarzystwo, które od dzisiaj winniśmy nazywać – jeśli tylko zgodzilibyśmy się z nomenklaturą proponowaną przez Andrzejewskiego – frakcją pisarzy antymieszczańskich. Frakcją pisarzy postępowych.
Nieświeży oddech polonistki przeżyciem egzystencjalnym
Andrzejewski postanowił swoim tekstem włączyć się w „ha!artowy dyskurs”, co nie jest niczym wyjątkowym (sam się do tego dyskursu wtrącam, chociażby recenzując książki Korporacji, chociażby polemizując z redakcją „Ha!artu” w najnowszym numerze „Red.” czy też pisząc niniejszą polemikę), ale włączył się w sposób niepozwalający na poważne potraktowanie jego wywodu. Zdaje się, że bardzo zachłysnął się ha!artowymi lekturami, zachłysnął się także lekturą różnorakich ha!artowych manifestów, wstępniaków, blurbów, wywiadów z Igorem Stokfiszewskim, Piotrem Mareckim czy Jankiem Sową (szczególnie zainspirował się chyba tekstami Stokfiszewskiego krytykującymi Dehnela czy głoszącymi odwrót od „estetycznego” czytania literatury) i, niestety, wziął wszystko, co przeczytał, za dobrą monetę, bez jakiegokolwiek krytycyzmu. Za Prawdę Objawioną. Bo też postawić Dzido wyżej od Myśliwskiego, to dopiero jest brawura! To jest odwaga! To jest zuchwałość! Pogratulować męstwa. Gratulując jednak, może warto byłoby autorowi przypomnieć, że krytykując pisarzy, dobrze byłoby uprzednio szczegółowo zapoznać się z literaturą przez nich stworzoną. Przyznają Państwo sami: co by to była za polemika z Andrzejewskim, gdybym przed podjęciem polemicznego wyzwania, nie przeczytał kilkakrotnie jego „antymieszczańskiego manifestu”? Tak się dziwnie złożyło, że argument Andrzejewskiego, którego spotkało w życiu nieszczęście w postaci nieświeżego oddechu polonistki, nie bardzo do mnie przemawia i nie bardzo mnie przekonuje. Oczywiście, to przykre, ale żeby ów zapach pozwalał od razu ogłuszonego nim przyszłemu krytykowi wyżej cenić źle napisaną, ale zaangażowaną społecznie prozę (bo w to przecież graj współczesnemu czytelnikowi!) niż prozę wyrafinowaną estetycznie, kunsztowną artystycznie? Współczuję autorowi zapachowych przeżyć i rozumiem, że śladem wielu prawicowych publicystów i historyków postanowił on w swoim wywodzie postawić wyżej Prawdę Świadectwa od faktów (a faktem chyba jest, że dezawuowanie „Traktatu o łuskaniu fasoli” względem dużo lepszego „Śladu po mamie”, jest jakby kontynuacją primaaprilisowego tekstu Marcina Bałczewskiego o „Ha!arcie”, zamieszczonego niedawno w „Witrynie” – ze szczególnym uwzględnieniem zdania o wracających do domu górnikach [tekst Bałczewskiego: tutaj]).
Czy Marta Dzido jest lepsza od Williama Faulknera?
Chcąc być szczerym i kontynuując chlubną tradycję Prawdy Świadectwa, muszę dodać, że i w mojej głowie czasem rodzą się myśli podobne do tych powstałych w głowie Andrzejewskiego. Zapytuję więc siebie o kryteria oceniania i nie tylko: „a dlaczego to Rachmaninow jest lepszy od »Ich Troje« niby? A dlaczego to Faulkner jest lepszy od Marty Dzido?” Przy całej swojej przekorze (i kontynuując odwieczny spór obiektywność vs. subiektywność) wiem jednak dobrze, że zadaję sobie te pytania godne przedszkolaka dla zwykłej zabawy.
Najzabawniejsze jednak jest to, że polemizując z tekstami takimi jak ten Andrzejewskiego, podobno staję po stronie konserwatystów [zainteresowanych tą kwestią odsyłam do interesującego, aczkolwiek prowokującego do polemiki, eseju Wojciecha Rusinka, poświęconemu strategii medialnej i krytycznej Korporacji Ha!art: „FA-art” nr 3/2006]. Staję zatem po stronie krytyków konserwatywnych czy – jak pisze Andrzejewski – krytyków mieszczańskich. Dlaczego? Bo wybieram estetykę (której śmierć przecież już ogłoszono! państwo nie wiedzieli? estetyka umarła!) zamiast postępowości. Znaczy to ni mniej, ni więcej, że estetyka równa się wsteczności. A postępowość to jest byle jak napisana literatura odarta zupełnie z wartości artystycznej.
Podziały
Żeby była jasność: wcale nie twierdzę, że proza Żulczyka jest bezwartościowa, a Dzido nie potrafi pisać. Nic podobnego; Żulczyka uważam za utalentowanego prozaika, a „Ślad po mamie” to książka potrzebna i ważna. Ale nie zgadzam się z próbą podziału (zantagonizowania? znowuż owoce lektury Andrzejewskiego, tym razem ostatniego numeru „Krytyki Politycznej”?) na literaturę postępową i estetyczną. Nie zgadzam się też na to, że krytycy mieszczańscy (przez cały tekst czekałem na nazwiska tychże krytyków; doczekałem się w ostatnim akapicie) czytają to, co – zdaniem Andrzejewskiego – nie jest godne uwagi, a tym bardziej pisania pochwalnych recenzji ku czci tych książek. Nie zgadzam się też z tym, że to czytelnicy na bieżąco decydują, co jest najbardziej wartościowe i artystycznie dojrzałe w polskiej prozie. Gdyby tak rzeczywiście było (a więc gdyby czytelnicy, a nie mieszczańscy krytycy decydowali), to nagrodę Nike, nagrodę miasta Gdyni oraz paszport Polityki zgarnąć powinni – jak już wspomniałem – Janusz L. Wiśniewski z Katarzyną Grocholą na spółę. Czy o to właśnie chodzi Andrzejewskiemu?
Skoro nie zgadzam się z Andrzejewskim, to z kim lub z czym się zgadzam? Po pierwsze: jeśli istnieją jakieś podziały, to na pewno jeden – na literaturę dobrą i złą, mądrą i głupią. Po drugie: jeśli literatura nazywana postępową nie jest zarazem literaturą nazywaną estetyczną, to ja bladego pojęcia nie mam, w czym miałaby się objawiać postępowość tej postępowej literatury. Gdybym chciał takiego postępu, poczytałbym sobie napisy na murach.
Najważniejsza jest przecież wolność wyboru. Niech więc sobie każdy lubi to, co chce. Jeden stwierdzi, że jednak woli Dzido od Faulknera. I chwała mu! Niech sobie lubi! Inny powie (a nazywać się będzie Andrzejewski), że nie Chwin jest wart lektury, lecz Żulczyk. I dobrze – niech i tak będzie! Lecz na miejscu Żulczyka czy Masłowskiej obraziłbym się na Andrzejewskiego. Choć – co niezmiernie istotne! – wcześniej przeczytałbym uważnie ów manifest na stronie „Rity Baum”, do czego i Państwa serdecznie zachęcam.
Omawiane pisma: „Rita Baum”.
buduj Witrynę | © 2004 Fundacja Otwarty Kod Kultury | pytania? | kontakt