nr 21 (174)
z dnia 20 października 2006
powrót do wydania bieżącego
zapraszamy | przeglądy prasy | autorzy | archiwum
Nie ma filmów stricte historycznych, są tylko takie, które przedstawiając jakieś wydarzenie z przeszłości, w istocie odzwierciedlają ówczesny stan wiedzy na jego temat czy obowiązującą interpretację. Stwierdzenie mało odkrywcze, niemniej słuszne, a pytania o związki kina z historią, o funkcję filmu jako nośnika pamięci historycznej, nasuwają się przy okazji sierpniowo-wrześniowych rocznic.
Jedną z pierwszych decyzji Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej było ogłoszenie konkursu na scenariusz filmu – dokumentalnego i fabularnego – o powstaniu warszawskim. Mamy oczywiście Kanał (1956) Andrzeja Wajdy i nowelę powstańczą z Eroiki (1957) Andrzeja Munka, ale przez pół wieku nie tylko udoskonalono technikę filmową, ale zaszły zmiany polityczne: nie ma już cenzury, więc nie trzeba uciekać się jak Wajda do języka ezopowego i zamiast wymownego spojrzenia na drugi brzeg Wisły można wprost pokazać Armię Czerwoną czekającą na klęskę powstańców. Nie obowiązują już propagandowe wersje, według których AK celowo chciała przegrać i doprowadzić do zniszczenia miasta, a choć spór o celowość powstania warszawskiego i odpowiedzialność dowództwa pozostaje żywy, to nikt nie kwestionuje bohaterstwa samych powstańców – ich postawa pozostaje symbolem czegoś czystego, poza polityką i papierowym patriotyzmem. I to im, zarówno tym poległym, jak i prześladowanym po wojnie przez UB, trzeba oddać sprawiedliwość, stąd – obok Muzeum Powstania Warszawskiego – pomysł na scenariusz. Honorowym patronem konkursu jest Andrzej Wajda, który podczas relacjonowanej przez Macieja Gila (Warszawa, sierpień 1944, „Kino”, 9/2006) dyskusji na temat potencjalnego filmu, wygłosił odważną tezę, że w gruncie rzeczy nie musi on powstać. Nie ma bowiem takiej potrzeby wśród publiczności, a sam pomysł jest koniunkturalny (trudno reżyserowi nie przyznać racji, biorąc pod uwagę tzw. politykę historyczną, wyznawaną także przez ministra kultury, której ofiarą padli jako pierwsi posłani na półki telewizyjnego archiwum czterej pancerni i kapitan Kloss). On i Munk, korzystając z październikowej odwilży, poruszali temat tabu, opierając się przy tym na scenariuszach uczestnika wydarzeń, Jerzego Stefana Stawińskiego, i realizowali filmy o porażkach, by wyciągnąć z nich wnioski. Kanał powstał 12 lat po powstaniu, gdy żyli jego uczestnicy i rodziny poległych – większości z nich ta tragiczna filmowa wizja, widok powstańców umierających nie na barykadach, a w ciemnych kanałach nie odpowiadała. Czy współczesny film o powstaniu powinien bardziej eksponować zwycięstwo – nie militarne rzecz jasna, ale moralne? To sugerował inny uczestnik dyskusji, Norman Davies, którego książka Powstanie’44 jak żadne inne opracowanie docenia rolę sierpniowego zrywu, gdzie kapitulacja nie była klęską powstańców, ale klęską sytuacji, na którą nie mieli wpływu. Kręcić więc czy nie kręcić? Konkurs na dokument jest już rozstrzygnięty: wygrał scenariusz Katarzyny Ostrowskiej i Tomasza Żylskiego Tacy jak my, którego bohaterami są młodzi wolontariusze pracujący w Muzeum Powstania Warszawskiego. Zgłoszono 62 projekty fabuł i jeśli ilość pójdzie w parze z jakością – jest z czego wybierać. Pamiętam olbrzymie wrażenie, jakie zrobił na mnie przed laty Kanał, dlatego nie wiem, czego oczekiwać po przyszłym powstańczym filmie, choć zgodziłabym się z puentą tej dyskusji: żeby pokazać człowieka i historię, a nie historię i człowieka.
Ile lat musi upłynąć od ważnego, dramatycznego wydarzenia, by móc o nim zrobić film, nie narażając się przy tym na zarzuty o koniunkturalizm, stronniczość czy szarganie pamięci ofiar? To pytanie często pada w kontekście piątej rocznicy 11 września – upadek nowojorskich Twin Towers był symbolicznym początkiem XXI wieku, czy zatem w to nowe stulecie weszło też kino? W naszych kinach możemy jeszcze oglądać Lot 93 Paula Greengrassa i World Trade Center Olivera Stone’a – tylko czy aż dwa filmy? Andrzej Zwaniecki w swoim tekście Rozdrapywanie ran („Film”, 9/2006) podkreśla śladową obecność 11 września w kinie (czy szerzej popkulturze) – rzeczywiście poza głośnym dokumentem Michaela Moore’a Fahrenheit 9/11 przeciętnemu widzowi trudno wymienić jakiś tytuł. Tragedia WTC pozostaje bowiem nie tylko ciągle świeżym, ale i bezprecedensowym wydarzeniem amerykańskiej historii – szokujący był zarówno sam atak, jak i fakt, iż wszystko rozegrało się na żywo, na oczach milionów telewidzów. Być może rzeczywiście jeszcze za wcześnie na katharsis, choć nie musi to oznaczać – choć są i takie głosy – że 11 września pozostanie tematem tabu. Te dwie premiery, jak zauważa Zwaniecki, doskonale wpisują się w pewien schemat, dotyczący realizacji filmów opowiadających o wydarzeniach przełomowych: na początku zazwyczaj powstają obrazy realizowane według zasady „nie szargać świętości”. I oddające sprawiedliwość bohaterom. Nic więc dziwnego, że Paul Greengrass – w swoim stylu, czyli poruszająco, ale bez patosu – zdecydował się na próbę rekonstrukcji tego, co działo się na pokładzie samolotu United Airlines, którego pasażerowie pokrzyżowali plany zamachowców (miał prawdopodobnie trafić w Biały Dom). To jeden z nich, dzwoniąc po raz ostatni do żony, wypowiedział słynne „Let’s roll”. Heroiczna – mimo świadomości nieuniknionej śmierci – walka, solidarność pasażerów samolotu, to jeden z fundamentów, na jakich budowana jest pamięć o wydarzeniach 11 września. Podobnie jak postawa strażaków i policjantów – ci ostatni są bohaterami filmu Stone’a. Tutaj również, co istotne, mamy do czynienia z prawdziwą historią policjantów, Willa Jimeno i Johna McLoughlina, uwięzionych pod gruzami południowej wieży. Zastanawiająca jest właśnie osoba reżysera, bo to po nim, twórcy Plutonu i JFK, wyznawcy spiskowej teorii dziejów, spodziewalibyśmy się filmu kontrowersyjnego, rozrachunkowego, wytykającego np. nieudolność FBI. Sam Stone uznał jednak, że ta rana jest zbyt świeża i zrealizował film pozbawiony politycznych podtekstów – o ludziach, ich odwadze i poświęceniu. Zapewne jednak doczekamy się obrazu bardziej krytycznego, będącego zapewne wyrazem odwagi twórców, ale i widzów, gotowych na przyjęcie gorzkiej części prawdy. Eksponowanie wyłącznie jasnej, chwalebnej strony wydarzeń na dłuższą metę prowadzi bowiem do nadmiernej idealizacji, zniekształcenia i banalizacji. A taka półprawda ekranu nie pomoże zrozumieć, nie oczyści, nie ocali. Prawdziwi bohaterowie – ci z Warszawy i Nowego Jorku – i tak sami się obronią.
Omawiane pisma: „Kino”, „Film”.
buduj Witrynę | © 2004 Fundacja Otwarty Kod Kultury | pytania? | kontakt