Witryna Czasopism.pl

nr 10 (163)
z dnia 5 maja 2006
powrót do wydania bieżącego

zapraszamy | wybrane artykuły | autorzy | archiwum

CENTRALA – REAKTYWACJA?


1.

Konflikt między centralizmem a regionalizmem od połowy ubiegłego wieku wyznaczał w dużej mierze w Polsce kierunki rozwoju kultury.

Kiedy centrum zostało w PRL-u zawłaszczone przez ideę monopolityczną, regiony stały się jego reprezentantami i na ogół uległymi przewodnikami tej idei. Poprzez rozległą, hierarchicznie uregulowaną sieć swoich przedstawicielstw, systemy cenzury i armie prowincjonalnych wasali od wysokich do najniższych szczebli centrum sprawowało lub, w trudniejszych dla siebie latach, usiłowało sprawować restrykcyjną kontrolę nad ludnością – także nad środowiskami twórczymi, nad literaturą i sztuką, a zwłaszcza nad ich upowszechnianiem, poczynając od poziomu szkół podstawowych, wiejskich bibliotek i gazetek gminnych. Żaden Piesek przydrożny Czesława Miłosza nie śmiał przedrzeć się przez pilnie strzeżone zasieki tej ideowej warty. Kultura poddawana była nakazom bezwarunkowego, aklamacyjnego uczestnictwa w krzewieniu monoidei i uprawianiu jedynie słusznej edukacji.

Oczywiście przez te zasieki przemykały się tu i ówdzie Spocone Myszy przymykające uszy na dźwięki gigantofonu, w których obrazie w latach odwilży październikowej Ludwik Flaszen werbalizował ambiwalentną sytuację dysydenta wschodniego reżimu. Nadto ten i ów region wychylały się śmielej poza strefę dyktatu centrali. Wskutek splotu różnych czynników administracyjno-personalnych, a może i kaprysu loterii dziejowej np. ówczesny Wrocław uznano za terytorium mniejszego zagrożenia dla centrum. Kiedy z Krakowa, a potem z Opola usunięto niebezpieczny, jak wszystko co awangardowe i niezrozumiałe, teatr Jerzego Grotowskiego – wylądował on we Wrocławiu. Realizowane na scenach wrocławskich premiery niepokornych reżyserów, Jarockiego, Grzegorzewskiego, Skuszanki, Brauna i innych przyciągały widzów z całego kraju. Wrocław przygarnął z mocno czerwonego wówczas Śląska Tadeusza Różewicza. W czasie Festiwali Teatru Otwartego organizowanych przez Teatr „Kalambur” występowały najgłośniejsze i najbardziej niezależne zespoły teatralne z USA i Europy Zachodniej, wzbudzając donośne protesty sojuszników z obozu socjalistycznego, zwłaszcza z NRD. „Odra” publikowała teksty autorów niechcianych lub wpisywanych na cenzuralne indeksy, dzięki czemu m.in. takimi powieściami jak Rozmowy z katem Kazimierza Moczarskiego czy Zdążyć przed Panem Bogiem Hanny Krall wyszła ponad dolnośląskie opłotki, w których chciano ją zamknąć. „Wy nie bądźcie tacy ogólnopolscy” – groził palcem redaktorom Towarzysz Sekretarz.

Wrocław był jednym z niewielu wyjątków ówczesnej regionalnej szarzyzny kulturalnej. Stał się mitem upokorzonych czasu panowania monoidei. Zapewne dlatego zaliczał się też do regionów niewdzięcznych, pomijanych w narodowych planach gospodarki i inwestycji. Może centrum uznało, że nie ma co wkładać pieniędzy w niepewne poniemieckie terytorium. Jeszcze dzisiaj dobrą szosą do stolicy można z Wrocławia dojechać tylko przez Katowice albo Poznań. Koleją do Warszawy podróżuje się z Gdańska czy z Krakowa dwie do trzech godzin, z Wrocławia pięć do ośmiu godzin.


2.

Przewrót w relacjach centralizmu i regionalizmu nastąpił po roku 1989. Polska rewolucja intelektualno-kulturalna będąca następstwem przełomu ustrojowego zaczęła się w regionach, promieniując z wolna ku centrum. Postępowała oczywiście naprzód od zmobilizowanego nie tylko politycznie, ale i kulturalnie Gdańska – i objęła wkrótce kolejne oddalone od metropolii miasta. Centrum podlegało lawinowemu procesowi dezintegracji i destrukcji, zaskoczone błyskawicznym rozwojem społecznego przebudzenia; z dnia na dzień ucichły propagandowe tuby, światła jupiterów skierowały się ku innym niż do tej pory obiektom i obliczom. Kończyły byt kolejne zarządzane z Warszawy tygodniki i dwutygodniki kulturalne, często o długotrwałej tradycji w PRL-u – na ogół bezpowrotnie, czego dzisiaj można żałować, bo niektóre trzymały jak to się mówi poziom i nie poddawały się ulegle dyrektywom centrum. To, że rozprzestrzenia się u nas obecnie coraz szerzej kulturalna mizeria, zawdzięczamy także tej smutnej prawdzie, że nie istnieje w kraju już ani jeden wartościowy tygodnik lub dwutygodnik literacki bądź kulturalny. Trzymający wciąż poziom „Tygodnik Powszechny” ma szerzej zakrojony profil i określony program. Nie mamy swojego „Frankfurter Allgemaine Zeitung” z dodatkiem literackim, „Die Zeit”, „Die Welt” itd., nie mamy odpowiedników np. francuskich „Le Nouvel Observateur”, „Magazine Littéraire”, „Le Point” itd. i podobnych zachodnich tytułów, takich, które by nie ogłupiały i tak leniwych polskich umysłów i nie zaśmiecały zbiorowej wyobraźni komercyjną sieczką. Wartościowe kiedyś periodyki lokalne, jak poznański „Wprost”, przeobraziły się w skandalizujące tabloidy, poświęcające kulturze kilka ostatnich stroniczek na poziomie ustępującym nawet rzeczywistemu Springerowskiemu tabloidowi, dziennikowi „Fakt”. W ruinach centrum pogrzebane zostały w zarzewiu protestu społecznego niestety również wartościowe zjawiska i dzieła przeszłości, przyfastrygowane wraz z całym spadkiem komuny do niechlubnej peerelowskiej „czarnej dziury” (do tego wątku wrócę później).

Doniosłego dzieła reformy kulturalno-intelektualnej, przeorientowania polskiej świadomości zbiorowej dokonywały w początkach lat 90. przede wszystkim przebudzone z PRL-owskiego uśpienia, ujawniające nadzwyczajne a ukryte do tej pory możliwości, środowiska lokalne. Inspirowały ich mobilność m.in. regionalne miesięczniki bądź kwartalniki, niektóre wychodzące z konspiracji, inne nowe – gromadzące wokół siebie kręgi miejscowych pisarzy, publicystów, artystów, dziennikarzy, kibiców. Spełniały kapitalną rolę. Jedno z najbardziej mobilnych i znaczących w kraju środowisk literackich kreowało na mało obecnym wcześniej w życiu kulturalnym (nie licząc jego państwowotwórczej fasady) Śląsku powstanie czasopism takich jak „FA-art” czy „Opcje”; oczywiście wiele dokonał tu awans Uniwersytetu Śląskiego. Redakcje czasopism z gromadzącymi się wokół nich elitami stawały się katalizatorami przemian kulturowych w swoich ośrodkach, wywierając przy okazji swej podstawowej działalności wydawniczej kulturotwórczą presję na decydentów w samorządach, a także zmieniając hierarchie wartości artystycznych i rankingi literackie w kraju. W Lublinie były to „Kresy”, w Poznaniu „Nowy Nurt”, „Arkusz” i „Czas Kultury”, w Bydgoszczy „Kwartalnik Artystyczny”, w Rzeszowie „Fraza” i „Nowa Okolica Poetów”, w Białymstoku „Krasnogruda” i „Kartki”, w Olsztynie „Borussia” i „Portret”, w Gdańsku „Tytuł”, w Sopocie „Topos”, w Szczecinie „Pogranicza”, we Wrocławiu najstarsza z wszystkich „Odra” ze swoimi suplementami dla młodych autorów; później dochodziły do tej grupy tytuły takie jak „Tygiel Kultury” w Łodzi i zyskujące coraz większy prestiż krakowskie „Studium” wraz z dłużej już wychodzącą w Krakowie „Dekadą Literacką” i najmłodszym „Ha!artem”. I sporo innych. Z większymi bądź mniejszymi przerwami, kolizjami, wbrew ograniczanemu strumykowi dotacji, wiele z tych czasopism kontynuuje swą działalność. W czasie kiedy książka staje się produktem rynkowym, a jej sukces efektem zabiegów marketingowych, pochodną wyczarterowanych przez wydawców recenzji w mediach, głównie czasopisma regionalne – choć przecież wymieniające się doświadczeniami i dbające o zachowanie niezależnych hierarchii kryteriów estetycznych – podtrzymują poziom debaty kulturalnej, promują młodych twórców. Niestety ich rolę doceniają dziś już tylko niektóre samorządy (takie jak Gdańsk, Sopot, Bydgoszcz, Toruń – choć w tym mieście straciły dawną świetność i zasięg Festiwale Książki).

W owym nadzwyczajnie bujnym i obfitym okresie „wiosny regionów” wiele tego, co ważne i twórcze w nowej literaturze, powstawało i działo się w oddalonych od centrum dzielnicach; spośród nowych pisarzy albo takich, którzy wcześniej w PRL-u często uciekali w azyle twórczości „unikowej”, kompensacyjnej, na początku poprzedniej dekady dali o sobie znać: Stefan Chwin, Paweł Huelle, Aleksander Jurewicz w Gdańsku, Andrzej Stasiuk w górach Beskidu, Olga Tokarczuk i Karol Maliszewski pod Kłodzkiem, Mariusz Grzebalski i Dariusz Sośnicki w Poznaniu, Krzysztof Myszkowski w Bydgoszczy, Kazimierz Brakoniecki i Włodzimierz Kowalewski w Olsztynie, Feliks Netz i grupa młodych krytyków w Katowicach, Artur Liskowacki i Inga Iwasiów w Szczecinie, Tomek Tryzna w Świdnicy i wielu innych.


3.

Wszakże każdy dobry okres ma to do siebie, że się kończy.

Centrum kontratakuje.

Dysponuje teraz bronią wirtualną epoki elektronicznej, eskadrami masowego rażenia świadomości, armią zakontraktowanych pracowników zbiorowej wyobraźni, zajmujących pozycje strategiczne w odpowiednich instytucjach i środkach przekazu.

Zamiast podtrzymywać przy życiu wiele rokujący dla życia literackiego w całym kraju wymieniony wyżej poznański tygodnik „Nowy Nurt”, neocentrum włożyło po roku 1995 olbrzymie pieniądze w reaktywowane widmo PRL-owskiej czasopiśmienniczej mierności i ZLP-owskiej solidarności pt. „Wiadomości Kulturalne”, które w sposób naturalny zostało po paru latach zmiecione z rynku. Przysporzyło to przeciwników pomysłu odtworzenia w ogóle jakiegokolwiek dotowanego apolitycznego tygodnika. Przecież niezbędnego. Dziś w wielu regionach górę zaczyna brać monopol prasowy, i to w najgorszym, dorobkiewiczowskim wydaniu. Po dwie-trzy konkurujące wcześniej z sobą gazety lokalne, wykupywane głównie przez niemieckich wydawców (np. w Gdańsku, Katowicach, Wrocławiu), łączy się w jeden tytuł, którego głównym celem jest rywalizowanie o lokalny rynek odbiorców z centralnym, Springerowskim „Faktem”. W związku z walką o czytelnika, którego poziom dorównuje z wolna aspiracjom produktu medialnego, z zestawu ich rubryk prawie znika w ogóle pozycja „kultura” i eliminowane są wszelkie teksty „elitarne” (w tym i fachowe recenzje z przedstawień teatralnych czy książek miejscowych autorów, jakakolwiek głębsza publicystyka kulturalna, już nie mówiąc o literaturze); wszystko, co przekracza rozmiarami jedną szpaltę, trafia do kosza. Liczy się to, co zapewnia sprzedaż, a więc oglądalność i „czytalność”. A to, co zapewnia sprzedaż, wymaga dziś jak najstrawniejszej papki myślowej, obliczone jest na maksymalną pasywność intelektualną i minimalną wrażliwość estetyczną odbiorcy. Tak dochodzi do postępującego procesu samozwrotności: redaktorzy pragnąc zapewnić sobie jak najszerszy krąg czytelników (bądź widzów w TV), obniżają ile się da poprzeczkę wymagań intelektualnych i cenzusu wrażliwości estetycznej, co w naturalny sposób powoduje powiększanie się legionów leniwych odbiorców o zaniżonych wymaganiach i potrzebach.

Producenci książek, których niewielu aspiruje już do zobowiązującego etycznie i merytorycznie miana wydawcy, poprzez swoje umocowanie w centrum, w coraz większym stopniu decydują o smaku i poziomie wrażliwości czytelników. Sprzyjają im, oczywiście nie bezinteresownie, recenzenci skąpych rubryk kulturalnych wysokonakładowych gazet (albo często ewidentnie współredagowanych przez wydawców dodatków w rodzaju „Gazety o Książkach” czy „Rzeczy o Książkach”), nierzadko wcześniej zakontraktowani przez producentów książek jako tzw. „recenzenci wewnętrzni”. A trudno, by ktoś podpisujący umowę z pryncypałem ganił potem w czytanych szeroko recenzjach owoce jego trudu.

Wspominając wyżej o skorym grzebaniu wartościowych przejawów kultury PRL-u w ruinach centrum, miałem na myśli także dramatycznie dające i sobie znać zjawisko przerwanej ciągłości „pamięci kultury”. Przecież głównie temu, co było w owej przypomnianej słynnej „czarnej dziurze” (choć oczywiście nie w jej propagandowej fasadzie), polska literatura wciąż zawdzięcza swoje miejsce w światowym podziale literackiej chwały. Jednak nie rodzimym bestsellerom, proklamowanym co roku na łamach „Gazety Wyborczej” i „Rzeczpospolitej”, o których na ogół po dwu latach w Polsce się nie pamięta, a cóż dopiero za granicami, kiedy po przetłumaczeniu (często za nasze, polskie dotacje) wchodzą one do międzynarodowej konkurencji. Podobnie jak w wiadomościach o naszych coraz rzadszych sportowych sukcesach za granicą czytamy, że Marta Domachowska weszła znowu (!) do drugiej rundy turnieju wielkoszlemowego w Paryżu (z której już nie wyszła), dowiadujemy się z wysokonakładowych dzienników, że powieść Doroty Masłowskiej (która oczywiście ma swoje zalety, lecz nie o to tu chodzi) ukazała się już po francusku... Tyle że na osłodę wątpliwych i coraz bardziej lokalnych sukcesów Polaków w sporcie pokazuje się nam po raz setny w TVP bramkę zdobytą przez polską drużynę w 1974 roku na Wembley (pomijając dziesięć strzelonych nam przez Anglików w ostatnich trzech latach); a tym, że Lem w tym czasie był wydawany w milionowych nakładach nie tylko po francusku czy też że utwory np. Tadeusza Różewicza ukazały się od 1974 roku w ponad czterdziestu krajach i w ostatnich trzech latach wydano kilkanaście jego pozycji za granicą, prasa i telewizja w ogóle się nie interesuje. Cóż, Różewicz nie daje się fotografować spod grzywki i nie spodziewa się dziecka jak Masłowska, a nadto w odróżnieniu od niej ma wątpliwą przeszłość. Obywatela PRL-u.

W 2 programie TVP, uważanym chyba już tylko przez samą dyrekcję TVP, za „misyjny” w dziedzinie kultury, w porze największej oglądalności dwie osóbki, aktorka urodziwa i sławna i redaktorka z pisma „Wprost”, do niedawna zalecały widzom, co należy kupować w księgarniach. Przed rokiem oba programy TVP zaangażowały się w reklamę powieści Nic, której zawartość spełnia wymogi tytułu. Teraz w nic się oba nie angażują, bo TVP1 pozbyła się wreszcie całkowicie swojego garbu „misji”, spychając wszystko co nie służy kieszeniom redaktorów do uruchomionego specjalistycznego kanału „Kultura”, oglądanego mało chętnie, także z powodów technicznych, przez nieznaczny promil widowni.

Jak kiedyś politycznymi, tak teraz medialnymi sieciami przesyłu dekretuje się zestawy zalecanych dla publiczności lektur i widowisk. Nad katalogami pracują już nie biura polityczne Towarzyszy Sekretarzy, ale korporacje wydawców, redaktorów prasy, urzędników średniego szczebla i pośredników – amatorów głównie zarobku. Administracyjna reforma kraju doprowadziła niemal do kulturalnej zagłady wiele znakomicie kiedyś prosperujących ośrodków regionalnych, mających znaczenie ogólnopolskie. Ze zreformowanej mapy poznikały ożywiające kiedyś publiczną rutynę kulturalną festiwale, zjazdy literackie, wszelkie Wiosny i Jesienie Poezji, Dekady Prozy, Konfrontacje Młodych Autorów itp. – we Wrocławiu, Poznaniu, Kłodzku, Łomży, Lublinie, Gliwicach, Szczecinie itd. Na samym Dolnym Śląsku w Wałbrzychu, Jeleniej Górze, Świdnicy, Kłodzku jeszcze przed 10 laty kultywowano tradycje świąt słowa artystycznego, działały kluby literackie, wychodziły gazetki literackie, serie wydawnicze. Dziś jak głoszą słowa piosenki, cicho-sza. Mało Mickiewicza, niewiele Miłosza i ani Śliwki (to jeden z poetów dolnośląskich). A krakowski Instytut Książki z państwowych subwencji organizuje kolejne dni poezji miłosnej, i zaraz po nich książki kryminalnej, bo i jest powód, jak się dowiadujemy: przecież wielki nam się narodził polski Agat Christie tropiący trupy w Breslau. Ciekawe, kiedy przełożą go na francuski.

Regiony umierają.

W regionach buduje się multikina, aquaparki, pomniki nowoczesnej kultury medialnej, usuwając z centrów księgarnie z mniej kolorowymi wystawami, zapominając o stanie bibliotek. Niektóre przypominają już archiwa.

Droga do regionów wiedzie znowu przez centrum. Przeniesienie z Warszawy do Krakowa dysponującego według swojej woli państwowymi dotacjami na książkę ww. Instytutu było akcją z rozdziału „zamienił stryjek”; nowy stryjek oczywiście wszedł do gry ze swoją familią. W Poznaniu władze samorządowe przymknęły oko na likwidację tutejszych czasopism i zamierzają zamknąć nadzwyczaj pożyteczny, organizujący dzięki samorządowej pomocy udane ogólnopolskie festiwale poezji i wychowujący młodych autorów Klub Literacki w „Zamku”. Od czasu zniknięcia „Nowego Nurtu” i „Arkusza” najbardziej bujne po roku 1990 życie literackie, poza owym świętem festiwalowym, weszło w tym mieście w stadium przypominające słynną treść zarośniętego rzęsą stawu. Z Legnicy przeniesiono do Wrocławia spełniający tam ważną rolę Port Literacki, a dziś goszczący i wydający za pieniądze samorządu książki głównie pisarzy z centrum (czasem ekskluzywne dwutomowe wydania ich wierszy wybranych, zebranych, przebranych i dobranych), którzy mogliby swoje tomiki opublikować w każdym liczącym się wydawnictwie w kraju, i nieświadomie odbierają dotacje samorządowe młodym autorom z Dolnego Śląska. Powyższy Port przemianowany na Biuro Literackie otrzymuje rocznie sto kilkadziesiąt tysięcy od miasta Wrocław, wrocławska Biblioteka SPP parę tysięcy rocznie na dwa-trzy tomiki (w 2004 na kilkadziesiąt propozycji – wydano jeden). Wydawnictwo Dolnośląskie liczy się już tylko w kronikach minionego 15-lecia. A miasto nie skąpi setek tysięcy na poczynania dyrektora Przeglądu Piosenki Aktorskiej, który zachęcony honorariami sam zabrał się za pisanie tekstów, scenariuszy widowisk, sztuk i w ogóle czego trzeba i założył Teatr Piosenki za astronomiczną jak na możliwości samorządu dotację.

Regiony – które przez jakiś czas były bastionami wskrzeszonej polskiej kultury – umierają. Ich ambicje skupiają się coraz bardziej na rywalizacji z Disneylandami i Festiwalami Piosenki w Sopocie. Drogi do kas samorządów prowadzą przez centrum. Liczy się to, co zapewnia oglądalność, słuchalność, „czytalność”, to, co radni zobaczą rano na stronach gazet, i o czym ewentualnie po południu usłyszą w Teleekspressie. Co lokalni potentaci przemysłu i bankowości zechcą wspomóc. A że o tym decyduje na przykład głośna aktorka czy dziennikarka z działu zdrowej żywności tygodnika, mało kogo już obchodzi.

Mieczysław Orski

Czytaj też: Mieczysław Orski, JAKI JEST TERAŹNIEJSZY STAN CZASOPISM POLSKICH?

Artykuł pochodzi z kwartalnika „Kwartalnik Artystyczny” nr 1 (49) 2006

zobacz w najnowszym wydaniu Witryny:
KOMEDIA NIE JEST (POLSKĄ) KOBIETĄ
PASOLINI – REAKTYWACJA
PLANETA PRL
felieton__PiSarz i POeta
...O CZASOPISMACH KULTURALNYCH
O CZASOPISMACH OTWARTYCH I ZAMKNIĘTYCH, CZYLI O TYM, DLACZEGO KAPELUSZ MIAŁBY PRZERAŻAĆ
zobacz w poprzednich wydaniach Witryny:
STARY NOWY BOND, CZYLI JAK NADCZŁOWIEK SCHODZI NA ZIEMIĘ
DLA KAŻDEGO COŚ DOBREGO
O TZW. WSZYSTKIM – W „POZYTYWNYM” ŚWIETLE

buduj Witrynę | © 2004 Fundacja Otwarty Kod Kultury | pytania? | kontakt