Nr 25 (107)
z dnia 12 września 2004
powrót do wydania bieżącego
zapraszamy | wybrane artykuły | autorzy | archiwum
Przystępuję do trudnego zadania, jakim jest refleksja nad stanem współczesnego czasopiśmiennictwa kulturalnego w naszej RP – w momencie kiedy świętujemy jubileusz jednego z najbardziej wartościowych tytułów prasowych, który dzięki woli, uporowi i zapobiegliwości redaktorów, a także zrozumieniu i życzliwej opiece kilku osób z samorządowych i ministerialnych kręgów „urągał prawu zanikania pism elitarnych” (jak je zdefiniował Czesław Miłosz w wydanym właśnie pięknym numerze jubileuszowym „Kwartalnika Artystycznego”) i przetrwał w niezmienionej, a nawet polepszającej się z czasem kondycji intelektualnej i randze estetycznej, podtrzymując rytmiczność swego cyklu wydawniczego. Jest to przecież jeden z nielicznych już dziś wyjątków wyłamujących się z zauważonego przez Miłosza prawa. Trud i niewdzięczność mojego zadania polega także na tym, że po pierwsze niełatwo obecnie objąć racjonalną myślą i statystycznymi przymiarkami jeszcze wcale bujny, ale dość żywiołowy, mało skoordynowany nurt czasopiśmiennictwa polskiego, a ponadto i na tym, że publicyści i krytycy wypowiadający się od pewnego czasu na łamach prasy codziennej (głównie „Rzeczpospolita”, „Gazeta Wyborcza”) prześcigają się, wychodząc zresztą na ogół ze słusznych przesłanek, w snuciu przygnębiających, wręcz kasandrycznych wizji dotyczących nie tylko przyszłości pism, ale ogólnie perspektyw polskiej kultury i kondycji naszych elit; wychodzą oni ze słusznych przesłanek, dochodząc (już nie zawsze) do słusznych wniosków, ale podporządkowanie niniejszej wypowiedzi prawu z kolei akceleracji utyskiwań, nie jest tym, co by mi odpowiadało.
Tylko jeden z dyskutantów biorących udział w ankiecie pt. Epitafium dla czasopism na łamach „Odry” odważnie zgromił chór (w jego ocenie) malkontentów, doliczając się liczby ponad pięćdziesięciu wychodzących w Polsce „tołstych żurnali” (w istocie jest ich znacznie więcej), nie dodając wszakże, że wiele z nich nie ze swojej winy wychodzi z półrocznym bądź rocznym opóźnieniem, w ograniczonym nakładzie, przy mizernej, przypadkowej dystrybucji i często łączy w opasłych okładkach jednego dwa lub trzy numery, proponując wówczas przy okazji czytelnikom również nie ze swojej inicjatywy przewyższającą ich praktyczną wyobraźnię cenę. Niektóre tytuły zasłużone w pobudzaniu dyskursu intelektualnego i inicjatyw artystycznych w odżywającym po ruinie kulturowej naszych lat osiemdziesiątych kraju, jak lubelskie „Kresy” czy katowicki „FA–art”, przygotowały już nas do niespodzianek numerów ukazujących się z zaskoczenia, w miarę dopływu dotacji. Wyżej cytowany dyskutant nie podał przy tym, że ostatni tygodnik kulturalny ukazał się w Polsce osiem lat temu, pieczętując los kilku podobnych efemeryd w RP, o dwutygodnikach cicho sza, a z miesięczników kulturalnych wychodzących stale i regularnie w sporym w miarę jeszcze nakładzie zostały bodaj tylko „Nowe Książki” i „Odra”. Nawet dożywiane na centralnym garnuszku warszawskie czasopisma, jak wciąż trzymająca niezawodny poziom „Literatura na Świecie”, są zmuszone do komasowania trzech numerów w jednym, a osiągająca niebotyczne jak na ten dział nakłady trzydziestu, czterdziestu tysięcy egzemplarzy piętnaście lat temu (po przeniesieniu ze stanu konspiracyjnego) „Res Publica”, potem, po przejęciu przez koncern „Polityki”, przemianowana na „Nową Res Publikę”, ostatnio została kwartalnikiem, a rozchodziły się już pogłoski o jej likwidacji – co wzbudziło dyskusję o „stanie elit” na łamach „Rzeczpospolitej” i rozsierdziło m.in. zastępcę redaktora naczelnego nowego dziennika „Fakt” (krytykowanego wcześniej za masowość i populizm przez redaktora „Polityki” Wiesława Władykę) Roberta Krasowskiego do tego stopnia, iż stwierdził on w artykule Dobry smak czy kastowy interes („Rzeczpospolita”, 12 XII 2003), że to m.in. „Polityka” ze swą polityką kulturalną ma udział w tym, iż kultura wysoka w Polsce ledwo dyszy, bo likwiduje ona „Res Publikę”, a np. o muzyce pisze w niej niejaki Mirosław Pęczak itp., i że w ogóle: „Rzeczywisty nurt procesu upadku kultury jest – jak zwykle – skutkiem obojętności elit”. Więc bijmy się – jak zwykle – my w piersi, a „Fakt” i „Polityka” niech rosną w siłę nakładów, przy czym wymieniając jednym tchem obok tabloidu rzeczywiście zasłużony niegdyś i dla kultury tygodnik, nie popełniam wielkiego faux pas. „Fakt” dziwi się „Polityce”, że do pisania o muzyce zatrudnia kwalifikowanego w zupełnie innej dziedzinie niż muzykologia redaktora Pęczaka, ale my nie dziwimy się, skoro np. o literaturze recenzje, szkice i komentarze pisze tam kwalifikowany w zupełnie innej dziedzinie niż literatura redaktor Zdzisław Pietrasik, i akurat to nas może martwić, bo redaktor Pęczak nie odbierze słuchaczy filharmonii, gdyż pisze już post factum, natomiast redaktor Pietrasik w czasie kiedy książka trafia do księgarń, swoją literaturą może na dobre zniechęcić każdego jeszcze ciekawego lektur do czytania na przykład współczesnych opowiadań. Akurat mówię o opowiadaniach, gdyż zniechęcanie Pietrasikiem jest być może po skrytej myśli redakcji, która zauważyła, że po co czyjeś opowiadania dziś czytać, skoro można z większym pożytkiem dla siebie samemu je pisać i przysyłać na nieustający konkurs do kolegi Pietrasika, redaktora Jerzego Pilcha, pragnącego zapobiec deficytowi opowiadań w naszym kraju (deficytowi powieści jak wiadomo sam redaktor potrafi sprostać przy godziwej zapłacie). Jak się z jego kolejnych sprawozdań w „Polityce” dowiadujemy, apel kierowany do wszystkich, którym leży na sercu dobro polskiego opowiadania poskutkował, a nawet przeszedł wszelkie oczekiwania: ludzie piszą i piszą, ślą do redakcji, a ta zbiera co napłynie zaraz w pęczki, selekcjonuje, opublikuje na łamach, a potem wyda w oprawie, zapewniającej sukces. „Polskie elity uważają, że robią to, co do nich należy. Nic podobnego – komentuje w swojej filipice redaktor «Faktu» Krasowski – bezmyślnie kopiują obyczaje rosyjskiej inteligencji”. Jest to krzywdząca nieprawda, redaktor Jerzy Pilch jeśli coś kopiuje, to z pełnym namysłem, i jeśli czyjeś obyczaje, to raczej zachodniego inteligenta Paula Austera, który podobną antologią opowiadań próbował rozerwać zachodnią publikę, kiedy nie radził sobie już z własną twórczością.
Trudno powiedzieć, by poprawiał nastroje obserwatora rynku naszej prasy kulturalnej fakt, że ten spór o elity toczy się całkowicie poza uwagą i troską tych, którzy powinni być nim najbardziej zainteresowani, czyli samych elit, i że w tej dyspucie między „Faktem” a „Polityką” przyganiał kocioł garnkowi. Oto – wracając do czasopism – kończy obecnie na manowcach mądra i szlachetna idea „mapy drogowej” (by zastosować modny dziś termin), wykoncypowanej i opracowanej wraz z zespołem doradców (w tym Mirosławem Chojeckim) dla czasopiśmiennictwa przed czterema laty przez nieżyjącego już ministra kultury Zakrzewskiego, który dostrzegał doniosłą, niezastąpioną współcześnie rolę czasopism w ożywianiu obumierającej kultury literackiej spychanej dziś do wstydliwych podziemi naszej mocno zwirtualizowanej ojczyzny. W czasie kiedy książka staje się produktem rynkowym, a jej sukces efektem zbiorowych zabiegów systemu marketingu, reklamy, komercyjnych nagród literackich, „wyczarterowanych” przez wydawców recenzji w gazetach itd. i kiedy o pozycji autora w tej rynkowej grze w literaturę i o literaturę decyduje skala jego, mówiąc najogólniej, atrakcyjności i przydatności medialnej (najlepiej, żeby to była aktorka, sportowiec, ewentualnie kontrowersyjny polityk czy wzięty felietonista), głównie czasopisma kulturalne podtrzymują hierarchie wartości, strzegą kodeksu kryteriów i zasad estetycznych, jakie od wieków obowiązywały we wszelkiej nietuzinkowej i niedoraźnej sztuce, oraz, co bardzo istotne – promują lekceważone dziś środowiska młodych twórców, pomagając najlepszym z nich w wyjściu poza regionalne opłotki itd. Ich zasięg realny, gdy się popatrzy na nakłady i dystrybucję, nie jest duży, czasem bardzo skromny, ale zakres oddziaływania w kręgach twórców i odbiorców współczesnej sztuki słowa i obrazu – spory i niekiedy nie do przecenienia. Redakcje niemal wszystkich wychodzących w kraju periodyków wchodzą w kontakt, oceniają się i recenzują wzajemnie, wymieniają się kolejnymi numerami i swoimi doświadczeniami; ich współpracownicy i wszelacy „satelici” spotykają się na różnego rodzaju, często improwizowanych, konwektyklach i zajęciach swoistych uniwersytetów literackich, warsztatów twórczych dla młodzieży akademickiej i licealnej. Redakcje stają się inspiratorem i katalizatorem przemian kulturowych w swoich środowiskach, często to one przypominają regionalnym władzom o potrzebach tych środowisk; wywierają – mówiąc najogólniej – presję kulturotwórczą na decydentów itd. Można powiedzieć: dzięki trwaniu i formule czasopism prowincjusze kultury dziś łączą się, stanowiąc istotną przeciwwagę dla podporządkowanej w coraz większej mierze prawom rynku zbiorowej rozrywki „centrali”.
„Ile osób kupuje dziś współczesne powieści? Kto dziś spiera się o jakiś esej, wystawę, przedstawienie?” – pyta jeden z autorów powyżej wzmiankowanej dyskusji o elitach i myśli, że to jest pytanie retoryczne, a nie jest. Otóż spiera się o to czasopismo, w wielu ośrodkach niestety tylko czasopismo (miejmy nadzieję, że kiedyś w Polsce dojrzejemy do przyzwoitego tygodnika, dwutygodnika, albo dodatku kulturalnego czy literackiego do prasy codziennej, takiego, jakim przez jakiś czas był „Plus Minus” czy „Gazeta o Książkach”) i na nasze szczęście, jeszcze czasopismo. Nawet lokalne, małe, oczywiście te redagowane na poziomie, kulturalne periodyki spełniają dziś w swoim kręgu oddziaływania nieocenioną funkcję strażnika pieczęci wartości estetycznych, promotora tej literatury i sztuki, która jest paradoksalnie zbyt wybitna, by się obecnie bez dopingu z zewnątrz wybić, a bez której nie sposób myśleć o tym miejscu w Europie, jakie nam pozwoliły – oczywiście obok dzieł Wajdy, Kieślowskiego, Lutosławskiego czy Abakanowicz i in. – zająć książki Miłosza, Herberta, Różewicza, Szymborskiej, Lema, Konwickiego i wielu innych pisarzy lokujących się ze swoją twórczością na coraz mocniej zakurzonych półkach księgarskich i bibliotecznych. Popatrzmy, jak urosło w siłę stanowiące piętnaście lat wcześniej prawie białą plamę na literackiej mapie Polski środowisko młodych śląskich pisarzy i krytyków (Siwczyk, Melecki, Podgórnik, Nowacki, Uniłowski, Ostaszewski, Kęder, Kuczok, i iluż to jeszcze innych) – którzy zaistnieli naprzód i doskonalili swe warsztaty twórcze oraz temperamenty krytyczne w „FA–arcie”, „Opcjach”, „kursywie” czy zaprzyjaźnionym krakowskim „Studium”; i przyjrzyjmy się, jak równocześnie traci na znaczeniu najbardziej prężne w początkach lat 90. młode środowisko poznaniaków, którego pozbawiono „Nowego Nurtu”, „Czasu Kultury” (w dawnej formule), także innych mniejszych periodyków, a ostatnio m.in. „Arkusza”: świecą tu dalej na firmamencie nadal gwiazdy poetyckie „Nowego Nurtu”, Grzebalski i Sośnicki, ale kto jest za nimi, obok nich, nie wiadomo. Patrząc od północy Polski, zauważmy, jak bardzo „Topos” w Sopocie, „Krasnogruda” w Sejnach, „Kartki” w Białymstoku, „Pogranicza” w Szczecinie, niestety nieistniejąca już z powodu tragicznej śmierci Wojciecha Woźniaka „Pracownia” w Ostrołęce, „Borussia”, rzadziej pojawiający się olsztyński „Portret”, „Tygiel Kultury” w Łodzi, „Fraza” i „Nowa Okolica Poetów” w Rzeszowie, „Kresy” w Lublinie, wymienione wyżej pisma śląskie, „Dekada Literacka” oraz wspomniane „Studium” w Krakowie i pomniejsze różne periodyki rozbudziły, ożywiły grupy twórców i popularyzatorów kultury tych ośrodków, wyniosły je ponad region; ilu nie tylko autorów, ale i dziennikarzy, reżyserów, plastyków itd. zdobywało w nich pierwsze ostrogi. Sam wiem, ile w tej dziedzinie zrobiła i robi „Odra”. „Kwartalnik Artystyczny” nie zapomina o swej promocyjnej misji, zapraszając na swe łamy wybijających się niedawnych debiutantów, ale pełni równocześnie może najbardziej nie do przecenienia dla piszących rolę: podstawowego, uniwersalnego polskiego pisma literackiego, wyręczającego powołaną kiedyś z tą myślą, a dziś delikatnie mówiąc kuriozalną i prawie nieczytaną „Twórczość”, łączącego pomostem dobrej sztuki literackiej stare i nowe pokolenia, ujawniającego na bieżąco to, co – jak się kolokwialnie mówi – w „trawie literackiej piszczy”, nie tylko prezentując najnowsze utwory znamienitych autorów i ich następców, ale i poświęcając wiele uwagi procesom, zjawiskom, nastrojom i kłopotom czy resentymentom środowiska literackiego na swych eseistycznych i publicystycznych kolumnach, a także w kolejnych kierowanych do pisarzy i specjalistów ankietach: Po co piszę?, Trzy najważniejsze wiersze poezji polskiej XX wieku, Jaki jest teraźniejszy stan literatury polskiej?.
W przetłumaczonej i właśnie wydanej książce Czytanie wzbronione Dubravka Ugrešić pisze bez ogródek o podbijającym wyobraźnię masową świecie literatury sterowanej przez „producentów książek”, dla których wartość intelektualna i artystyczna książki plasuje się na samym końcu jej zalet. Pomijając zachodnie przykłady triumfów dzieł np. Madonny, przyjrzyjmy się, jak u nas informacje powielane przez ogólnopolską prasę codzienną, takie na przykład, że w pierwszym tygodniu sprzedano 30 tys. egzemplarzy jakiejś książki, powodują, że za tydzień liczba jej amatorów (co nie znaczy, że czytelników) wzrasta do 60 tys., trudno ocenić, jaki wynik osiągnie Masłowska ze swoją Wojną polsko–ruską..., skoro „Gazeta Wyborcza” odnotowuje z entuzjazmem co jakiś czas, jaka cyfra wybiła na liczniku zysków jej wydawcy: po roku doszło już do niemal 70 tys., więc za trzy lata będzie ze 300 tys., a jak ktoś sprzedał już więcej sztuk książki niż Terlecki, Kuśniewicz, Buczkowski i Newerly razem wzięci, to chyba ma prawo uznać, że osiągnął wystarczający sukces literacki. A przecież z Masłowską do Europy nie wejdziemy. Literatura umiera – martwi się Dubravka Ugrešić. Jednak w Polsce jeszcze żyje czy raczej pokątnie dyszy, w dużej mierze – ta nowa i młoda – dzięki czasopismom. Zwraca uwagę na tę istotną ich funkcję w jubileuszowym numerze „Kwartalnika Artystycznego” Julia Hartwig: „To nie książki, ale właśnie periodyki literackie wskazują na tętno tego organizmu, jakim jest literatura”.
Jak już nadmieniałem, przed czterema laty minister Zakrzewski pragnął wypracować ową „mapę drogową”, racjonalny i trwały system dotacji wydawniczych dla czasopism kulturalnych, oparty zresztą na rzetelnych badaniach potrzeb i korzyści, w tym na przeprowadzonym w gronie wybitnych twórców, przedstawicielach bibliotek i innych instytucji kulturalnych odpowiednim sondażu. Na usprawiedliwienie narastających zakłóceń w realizacji tej „mapy drogowej” należy dodać, że po śmierci ministra lista – która zawierała jedenaście najwyżej ocenionych tytułów (wśród nich „Odrę” i „Kwartalnik Artystyczny”) – szybko zaczęła puchnąć, przybywały na niej pisma faworyzowane przez różne związki przyjaciół królika, aż sięgnęła poziomu około 40, a w 2002 roku... 70 pozycji, co aktualnie Ministerstwo Kultury, jak wiem, koryguje, zwiększając równocześnie poziom dotacji dzięki wpływom z funduszu specjalnego, czyli Toto-Lotka; należy cenić te podjęte w ministerstwie działania, licząc, że zostaną one zrealizowane według projektów i zapowiedzi również byłego ministra kultury Andrzeja Celińskiego (choć przy stanie debat nad budżetem wiosną 2004 takie pewne to już nie jest). Dotacje dwóch minionych lat nie nadwerężyły jednak zbytnio kwoty odżałowanej na kulturę w budżecie, gdyż dla wszystkich objętych planem pomocy Zakrzewskiego czasopism nie przewyższyły one w ubiegłym roku niecałego jednego miliona złotych, czyli pięć, sześć razy mniej niż ma na przykład jeden teatr (dający np. we Wrocławiu przy PRL–owskiej obsadzie kadrowej trzy mierne premiery w roku), nie wyliczę, ile razy mniej niż jedna opera bądź festiwal piosenki.
Podkreślając dotkliwy i rażący brak ogólnokrajowych trybun wymiany myśli artystycznej i promocji twórczości – w tym zwłaszcza tygodników kulturalnych (nie zastąpi tej luki jeden, poświęcający się też innym celom i problemom „Tygodnik Powszechny”) – trzeba prostować pojawiającą się często u nas w dyskusjach nad stanem „wysokiej” kultury myśl, że jest to nieuchronny koszt zmiany ustrojowej, że w ten sposób płacimy frycowe naszego zbliżania się do Zachodu. Życzyłbym nam nawet jednej trzeciej tego procenta budżetu, jakie kraje europejskie przeznaczają na kulturę, życzyłbym nam takiego jak tam rynku książki (czy raczej jego zawsze subwencjonowanej literackiej niszy), takich bibliotek, festiwali poezji i sztuki, teatrów, estetyzującego kina francuskiego, które dzięki wspomaganiu odpowiednich departamentów rzuca dziś wyzwanie Hollywoodowi itd. U nas nie ma wciąż analogicznych nisz kultury wysokiej, u nas są głównie „szczeliny” budżetowe dla menedżerów organizujących wolny czas pasywnie i rozrywkowo nastawionej ludności.
Optymista dowodzący przewagi polskiego rynku „tołstych żurnali” nad angielskim czy francuskim rynkiem prasy zapomina o fakcie, że tam czasopisma są zbyteczne, bo nawet gazety codzienne rywalizują między sobą fachowością i atrakcyjnością swej oferty, również kulturalnej; dobra, „wysoka” literatura znajduje tam odpowiedni pakiet recenzji, informacji, esejów czy wywiadów, i to nie z np. Whartonem, a z Haroldem Bloomem w dodatkach kulturalnych nawet takich dzienników jak „Financial Times”, „Guardian”. Codzienne wydania wielu gazet niemieckich, włoskich, nie mówiąc o całych wkładkach w rodzaju „Le Figaro litteraire”, „Le Monde de la Lettre” (pomijając stałe odpowiednie kolumny w tych dziennikach) bądź odrębnych tytułach jak „The Times Literary Suplement”, dostarczają nie tylko komentarzy i informacji o wartościowych nowościach wydawniczych, ale i eseistyki pisanej przez specjalistów. Fachowej recenzji literackiej o np. książce Kapuścińskiego nie znajdziemy w polskim „Newsweeku”, właściwie już komiksowej podróbce amerykańskiego tytułu, tylko w jego amerykańskim pierwowzorze (w polskim pod koniec numeru znajdziemy zachwyty, że Beata Tyszkiewicz na liście bestsellerów wyprzedziła Dorotę Masłowską). Polską katastrofę w tej dziedzinie, już zupełnie niepiękną, pogłębia ostatnio inwazja na nasz rynek prasowy niemieckich grup kapitałowych, i to nie tych, jakich można by oczekiwać (a są takie w Niemczech) – tylko liczących na najszybszy dochód najtańszym kosztem, jak np. wykupujący coraz więcej polskich gazet wydawca regionalnej i bulwarowej niemieckiej prasy Verlagspresse Passau. Wykupione i połączone dziś w jeden tytuł przez tego potentata trzy rywalizujące z sobą kiedyś dzienniki wrocławskie „Gazeta Wrocławska”, „Słowo Polskie” i „Wieczór Wrocławia” (podobnie jak „Dziennik Bałtycki” w Gdańsku) odżałowują po dwie, trzy stroniczki pod koniec wydania tematowi uznawanemu przez wydawcę za „kulturę” (bo więcej, jak w polskiej TV, może obniżyć „oglądalność” gazety i zniechęcić reklamodawców), gdy cała reszta tej kupy papieru chaotycznie i na łapu-capu próbuje konkurować z „Super Expressem”, „Faktem”, „Poradnikiem Domowym” i „Playboyem”.
Może nadużywam tu słowa „katastrofa”, ale proszę przeczytać sprawozdania z polskiej teraźniejszości edukacyjnej, stanu i poziomu naszych szkół wyższych i średnich, naszej humanistyki – np. raport Jana Tomkowskiego Kryzys filologii w nieodnotowanym jeszcze przeze mnie świetnym gdańskim kwartalniku „Przegląd Polityczny” albo odpowiedź Grzegorza Musiała na ankietę Jaki jest teraźniejszy stan literatury polskiej?, który w końcowej dygresji notuje bez ogródek: „W zgiełku giną głosy zatroskane zbliżającą się katastrofą kulturalną Polski: upadkiem szkół, kompromitującym wskaźnikiem czytelnictwa, rozpadem sieci terenowych bibliotek, zamykaniem księgarń. Ten lawinowy proces chamienia Polaków coraz jaskrawiej odcina się od świetnej edukacji, znakomitej sieci bibliotek i wciąż nieźle mającego się rynku książki np. maleńkiej Holandii, nie mówiąc o Wielkiej Brytanii, Francji, Włoszech. Kultura, a już szczególnie literatura (...) nie może bezkarnie brać udziału w tym wyścigu bawolim...”. Niestety od czasu kiedy Musiał pisał swoje słowa (dwa lata temu), bawoły przyspieszyły.
Artykuł pochodzi z pisma „Kwartalnik Artystyczny” 2004, 2.
buduj Witrynę | © 2004 Fundacja Otwarty Kod Kultury | pytania? | kontakt