nr 31 (148)
z dnia 2 listopada 2005
powrót do wydania bieżącego
zapraszamy | wybrane artykuły | autorzy | archiwum
Marzeniem naszej młodości było to, żeby była czekolada (najlepiej z orzechami) i szynka (albo banany). Dopiero lata dziewięćdziesiąte – te absurdalne lata, przez które rozglądaliśmy się dookoła z rosnącym niesmakiem, ale wciąż próbowaliśmy się dostosować, obdzielając otaczający nas świat coraz to malejącym zapasem zaufania – pokazały nam, jak naiwne były nasze marzenia.
Pojawili się oni; właściwie pojawiło się najpierw samo pojęcie, z wielkim entuzjazmem propagowane w gazetach: „manager”, za nim pojawiły się inne – również nienowe, ale dotychczas nienaznaczone jakimś propagandowym cieniem jak obecnie: „marketing”, „reklama” itd. Słowa jak słowa, znaczenia jak znaczenia – ale okazało się z miejsca, że ich funkcja semantyczna chowa się przy magicznej. Bo magia tych słów okazała się wielka.
Dowodem na jej moc było pojawienie się ich. Jak jacyś najeźdźcy z kosmosu czy wywołane duchy, które wyrwały się na wolność: goście w marynarkach i krawatach, najczęściej tak dobranych, że ich sam widok był grubym naruszeniem dobrego smaku. Przeważnie byli to duzi faceci o marsowych obliczach i histerycznie piskliwych, pełnych niepewności siebie, głosikach, albo cherlawi kurduple o twarzach zaszczutych cherlawych kurdupli, którzy tupetem nadrabiali szkolną traumę, kiedy to pewnie na każdej przerwie kumple nurzali im głowę w kiblu. W całości (wrzaskliwe krawaty, niedopasowane marynarki, buty – ech, lepiej już nie gadać) goście ci wyglądali zgoła fantastycznie. Nasza estetyka skierowana była przeciw sztampie garniturowo-turecko-konfekcyjnej, ale to, co ukazało się naszym oczom, przerastało najśmielsze wyobrażenia. Ci goście przywodzili na myśl opowieści o Armii Czerwonej przemierzającej Europę podczas drugiej wojny światowej, kiedy to widywało się sawieckich sałdatow z najrozmaiciej zaadaptowanymi elementami stroju cywilnego.
I ci kosmici – zaraz, jak tylko się pojawili – oświadczyli, że będą tu budować kapitalizm i demokrację.
My nadal patrzyliśmy na to z mieszaniną ironii i lekkiego niepokoju. Ironii – ponieważ do niej przywykliśmy; niepokoju – ponieważ zaczęliśmy odczuwać, że coś, co w gruncie rzeczy miało być dla nas przyjazne, zaczyna jawić się jako coś obcego, żyjącego własnym, niespodziewanym dla nas życiem i zmierzającym w nieznanym nam kierunku. Tak zaczęła się mdła dekada1 w naszym kraju.
* * *
Jednym z podstawowych nieporozumień, jakie napotykaliśmy raz za razem przez całą mdłą dekadę, było opisanie etosu buntu (m.in. naszego buntu – „dzieci rewolucji punkowej”) tylko w odniesieniu do walki z komunizmem. Przez sporą część lat osiemdziesiątych wydawało się, że nasz głos jest wystarczająco silny, a sposób wypowiadania się jasny, żeby ci, co nas otaczają, przy odrobinie dobrej woli i uwagi, mogli nas zrozumieć. Myliliśmy się. Głównie co do owej dobrej woli, ale – jak się po czasie okazało – również i co do jasności naszej wypowiedzi. Zapewne sami wiele zaniedbaliśmy: na tle zmagań antykomunistycznych konspiratorów z władzą ludową, wobec patriotycznej dewocji i ZMS-owskiego (jakże dzisiaj śmiesznego i niewinnego) hedonizmu, my zbijaliśmy się w grupkę i wyniośle odwracaliśmy plecami.
Nawzajem rozumieliśmy się dość dobrze. Ktoś może nam i dzisiaj zarzucać, iż nasz język był ubogi, ale my potrafiliśmy za jego pomocą wyrażać całkiem skomplikowane pojęcia. Był on dla nas tak oczywisty, że – w przypadku, gdy stykaliśmy się z ludźmi z zewnątrz, którzy nieudolnie usiłowali z nami nawiązać kontakt (zazwyczaj po to, aby sprzedać nam coś, czego z góry nie chcieliśmy kupować: jakąś ideologię, religię, dobra etc.), swobodnie dworowaliśmy sobie z nich, urządzając niejednokrotnie jakiś spontaniczny happening czy jakąkolwiek inną formę zgrywy (przypominam sobie akcję na jakimś peronie, gdy kilkunastu młodych ludzi wzięło się za ręce i tańczyło wokół stojącego pośrodku księdza śpiewając „Ojciec Wirgiliusz uczył dzieci swoje…”, a facet kompletnie nie wiedział, jak się zachować).
Zmagania z komuną były dla nas stałym elementem pejzażu. Rodziliśmy się gdzieś między zawieruchą marca ’68 a grudniową strzelaniną ’70. Gdy w Radomiu znowu jedni i drudzy spotkali się na zadymę, my szykowaliśmy się do podstawówek; kiedy my dzieliliśmy się na zwolenników Bolka i Lolka, Misia Uszatka i Rozbójnika Rumcajsa, nasi tatusiowie dzielili się na słuchaczy Radia Wolna Europa, BBC Sekcja Polska lub Głosu Ameryki. Dowcip o dniu bez Teleranka ma dla nas jak najbardziej realny wymiar. Bo go, cholera jasna, nie było. Za to był pięknie rozpisany świat: lewo-prawo, czerwone-czarne, sowieckie-zachodnie. Ten ciąg opozycji generował wszystkie formy życia społecznego, wszystkie poziomy komunikacji tamtych lat, jak w jakimś strukturalistycznym koszmarze.
* * *
Nie znaliśmy pojęcia transgresji, więc nie mieliśmy pojęcia, że jej dokonujemy. Gdybyśmy wiedzieli, może zrobilibyśmy sobie z niej jakiś ideologiczny totem, wokół którego moglibyśmy zewrzeć szyki zaraz po przełomie – zamiast dać się rozproszyć przez coraz bardziej chaotyczny i niejasny, a zarazem coraz bardziej butny, dyskurs władzy. Uwierzyliśmy w to, że teraz jest wolność, a więc nie musimy się już wysilać i kombinować. Że teraz wszystko pójdzie jak po maśle. I tu daliśmy się nabrać. To nie komuna wpuściła nas w maliny – wtedy wiedzieliśmy, że trzeba być czujnym i organizować wszystko samemu: od cukru na bimber, po muzykę, literaturę i teatr.
Tu należy zauważyć, że w latach osiemdziesiątych nasza generacja nie miała tak naprawdę ani własnej literatury, ani teatru. Ci spośród nas, którzy mieli zacięcie do takich spraw, wpisywali się w działania zastane, tzn. w krąg kultury zwanej alternatywną (drugi obieg), ale z tą doświadczaną przez nas alternatywą (np. punk rock) nie mającą w gruncie rzeczy wiele wspólnego. Bardziej aktywni byli posthippisi czyli heye, którzy z większym zaangażowaniem niż punki zaludniali imprezy, takie jak np. Festiwal Teatrów Ulicznych w Zielonej Górze itp.2 Terminy typu „literatura punkowa” czy „teatr punkowy” przyniosły ze sobą lata dziewięćdziesiąte – i to w dużej mierze do auli wykładowych kulturoznawstwa, przy okazji zajęć z kultury postmodernizmu, aniżeli w zakres (tu bardzo udatny termin Grotowskiego) kultury czynnej. Skąd ta nasza opieszałość? Z lenistwa? Nie. My kontestowaliśmy ów „rozpisany świat”, ów „strukturalistyczny koszmar” – o którym nie mieliśmy pojęcia (choć istniały przesłanki po temu), lecz czuliśmy go swoim zwierzęcym instynktem – a w który owa „wyższa” kultura alternatywna była wpisana (i która na dobrą sprawę do dziś nie otrząsnęła się w pełni ze swej – jak się z naszej perspektywy widziało – pozornie historycznej roli). Choć, z drugiej strony, nikt nie wie o zapoznanych poematach czy tekstach prozatorskich, które poszły gdzieś kiedyś do pieca jako wybryki młodości czy tym podobne fanaberie. Z kolei całe nasze życie wtedy było teatrem, jakimś happeningiem, w którym liczyły się i stroje, i zachowania, i sceneria. Po cóż więc było umieszczać to wszystko na sztucznie wyizolowanej przestrzeni, której granice pozostają zachowane nawet wtedy, gdy w konwencję spektaklu jest wpisane przełamanie barier między aktorem i widzem? Obracaliśmy się w Theatrum Mundi i to z pełną swobodą i dezynwolturą. Nasz teatr nie był teatrem ulicznym czy innym teatrem alternatywnym. Nasz teatr był teatrem jurodiwego.
Jurodstwo – kolejny termin, o którym nie mieliśmy pojęcia. Jurodiwy: święty-łajdak, niemoralny asceta, który swoim zachowaniem powoduje, że maski, przywdziewane na co dzień przez ogół społeczeństwa w ramach rozmaitych umów czy konfliktów społecznych, okazują się niekształtne, uwierające – po prostu bzdurne. Właściwie w tym kontekście „punkowy teatr świata”, rozumiany według potocznie przyjmowanej teatralnej konwencji, byłby po prostu absurdalny.
Dopiero myśląc kategoriami Drugiej Reformy Teatru, można przyjąć, że punk w całym swym wymiarze, jaki mu przypadł w udziale w PRL, był bardzo dobrym spełnieniem całości jej założeń i postulatów. A tak naprawdę tych spośród nich, które torowały drogę do „wyjścia z teatru” (znowu udatny termin Grotowskiego). Bez żadnych mecyi „punkowy teatr świata” znalazł się poza przestrzenią teatralną (ponieważ nigdy do niej nie wchodził), zanegował podział na widza i aktora (ponieważ aktorstwo sensu stricto nigdy nie zaistniało w obszarze tej subkultury w Polsce lat osiemdziesiątych i po większej części lat dziewięćdziesiątych3); połączył aktorstwo z życiem codziennym (ponieważ nigdy nie wprowadzał na serio do swojego działania pojęcia aktorstwa). Co więcej: wedle powyższych postulatów zreorganizował przestrzeń sceniczną (tzn. społeczną) swoich działań, ponieważ w codziennym życiu nie zasiadamy w osławionych pluszowych fotelach dla kontemplacji postrzeganych przez nas zdarzeń, ponieważ zaskakują nas one w biegu codziennej krzątaniny – a ta właśnie przestrzeń była żerowiskiem „punkowego teatru świata”.
Poprzez swe aktywne nie-działanie punk pozostał na tle taniego blichtru „mdłej dekady” zgoła bezpretensjonalny i niezinstytucjonalizowany. A to spowodowało, iż poprzez buńczucznie samokreujące się czynniki – powiedzmy to z ironią: opiniotwórcze – został całkowicie pominięty. Jako spełniający zbyt dosłownie, a zarazem nieświadomie, postulaty Drugiej Reformy, nie mógł on zostać faktem medialnym, a przez to został wyrugowany z potocznej świadomości. A także, po trosze, z pamięci społecznej.
* * *
W latach dziewięćdziesiątych, gdy „ważna była prywatność i wartość posiadanych akcji”4, nie było miejsca na takie działania. Co więcej: nie było miejsca na mentalność, która opierała się na braterstwie, choć nie wynikało ono z naiwnej akceptacji wszystkiego, co nas otacza (nowa „mdła” mentalność również tego nie zakładała, opierała się raczej na pogardzie dla tego, co zastane i niezachodnie). Lecz również nie było miejsca dla zdrowo pojmowanej „konfliktowości” (każdy, kto był w pogo, wie o czym mówię). Nigdy nie postrzegaliśmy świata jako miejsca dla powszechnej miłości, wszechogarniającej przyjaźni i nieustannego pokoju. Świat był i jest skażony, trzeba się pilnować, aby nie dać wcisnąć sobie jego syfu, niezależnie jak piękne i kuszące formy będzie przybierał. Nie oznacza to, że trzeba unikać pepsi-coli, nie jeść mięsa itp. Co za różnica dla twego śmiertelnego ciała, czy zatrują je jakieś domniemane toksyny czy zagłodzi je ustawiczny brak jakichś składników? Ekologia, owszem, jest w porządku, ale w przesadnej dawce sama staje się globalnym kitem, z którego i tak ktoś ulepi jakiś swój biznes. A śmierć jest nieodłączną towarzyszką życia.
W latach osiemdziesiątych obecność tej budzącej lęk towarzyszki nasz zwierzęcy, wilkołaczy nos wietrzył nieustannie. Co nas w niej przerażało, to fakt, że w czasach, w jakich przyszło nam żyć, ta ponura Przyjaciółka przebrała się w uniform urzędasa i zamiast biegać z kosą po polach, lasach i ulicach, ugrzęzła w buchalterii. W wieku, pod koniec którego pokoleniu Misiów Puszystych przyszło wyrosnąć, okrzepnąć i uwiędnąć, Śmierć nagle wydoroślała: wyrzuciła z głowy romantyczne fanaberie, przestała postrzegać świat jako nieustającą imprezę wydaną na Jej cześć i poszła do pracy, aby odpowiedzialnie i sumiennie pełnić swoje obowiązki. I ta Jej odpowiedzialność i sumienność budziła w nas najgłębszy strach i obrzydzenie. Instynkt się nie myli, a mówił on: „żyjesz w czasach, w których jesteś tylko ułamkiem wielkiego Planu Zagłady”. Tak naprawdę nie było istotne, czy ów Plan miał się rychło zrealizować (wiarę w to czasami sugerować mogły niektóre teksty punkowych piosenek) czy ugrząźć w biurokratycznej machinie Wszechświatowego Departamentu ds. Ostatecznego Rozwiązania Wszystkich Kwestii. Czas to mały pikuś.
Ekologia w latach osiemdziesiątych to była całkiem inna para kaloszy. Mówimy tu o czasach, kiedy nikt poza młodzieżowymi subkulturami się tym nie przejmował. Ekologia nie była modą ani – jak nam się wtedy wydawało – polityczną ściemą. Faktycznie baliśmy się, że Żarnowiec okaże się polskim Czarnobylem, jak tylko ruszy. Wściekaliśmy się na komunistyczną Czechosłowację, że nam wpuszcza mazut do Odry, i obawialiśmy się, że zalew w Czorsztynie podmyje tamtejszy zamek. Te dymiące wszędzie kominy, samochody bez katalizatorów, jeżdżące na niebieskiej benzynie, wydawały się jedną z metod wdrażania Planu skostniałej Urzędniczki. A my ze wszystkich sił chcieliśmy dać Jej w mordę.
Nie myśleliśmy, że dym z tych cholernych kominów oznacza pracę dla naszych starych. Do nich też zresztą mieliśmy żal za tę ich robociarską gburowatą obojętność, pazerność na stanie w kolejkach, pekaesy na zapijaczonych mordach, które były bezbłędnym symbolem bezmyślności, braku nie tylko jakichkolwiek ideałów, ale nawet braku naszego wilkołaczego instynktu. A to już stawiało ich w pozycji nieprzyjaciół.
Bezrobocia nie było. Nie pracował, kto nie chciał. I nie przychodziło nam do głowy, że zmiany mogą pójść w takim kierunku, że na własnej skórze odczujemy sens tego ponurego słowa – „bezrobocie”. Tak naprawdę też przeżerała nas ta nieuświadomiona intuicja, która, niezauważana przez nikogo, wyłaziła jak robal, jak czerw z padliny, ze wszystkich rozmów toczonych przez wszystkich obywateli PRL, w których porównywało się ów PRL z Zachodem. Przeżerała nas wiara w stabilność zachodniego systemu; w mistyczną równowagę, która poprzez opłacalność i sens wszystkich jego ruchów daje naturalne bezpieczeństwo biorącym w nim udział jednostkom.
Przeciwstawialiśmy tę stabilność naszej peerelowskiej stabilności, opartej na SKOT-ach ZOMO; podtrzymywanej sztucznie kolejnymi dyrektywami zjazdów PZPR i KPZR. Razem z innymi: pekaesami w kufajkach, złotą młodzieżą z liceów, „liberalnymi” działaczami ZSMP, prywaciarzami, cinkciarzami spod Pewexu, heyami, opozycyjonistami z uniwerków, emerytami i rencistami etc. śniliśmy mistyczny, egzaltowany sen o krainie szczęśliwości, w której jest miejsce dla każdego i każdy ma to, co chce mieć. Ten nieuświadomiony pseudoliberalny mit, sen na jawie, był w rzeczywistości trucizną, która zaczęła działać już w 1989 roku. Można wręcz przyjąć, że to nie skomplikowane ekonomiczne analizy ani smithsoniańskie tradycje (których tu wszak nie było) miały tak wielki wpływ na bajania o „niewidzialnej ręce rynku”, a właśnie ta utopijna mitologia, pod dyktando której musiały zaistnieć rozwiązania mające dążyć do spełnienia owej rzekomej wizji szczęśliwości. Zapał naszych nowo doszłych do głosu ekonomistów w warunkach Polski doby przełomu był tak samo żarliwy, jak zapał uczonych teologów-renegatów z XIV-XV wieku, którzy w ramach heretyckich sekt opanowywali miasta, by ustanowić tam raj na ziemi, zalążek przyszłego Królestwa Bożego.
Tak więc myśl o zamykaniu fabryk po to, żeby zepsuć buchalterię Urzędniczki, nie miała dla nas ekonomicznego wymiaru, jedynie wymiar moralny; co więcej – tu kolejne słowo, o którym nie mieliśmy pojęcia, bądź mieliśmy pojęcie nader powierzchowne – miało wymiar eschatologiczny. W ogóle ekologia była dla nas jakąś zastępczą (zastępczą, bo nieuświadomioną, jak już się rzekło) formą eschatologii. Podobnie jak ekonomia kapitalistyczna stroiła do nas miny w wykrzywionym, zafałszowanym zwierciadle soteriologii.
* * *
Podstawą naszej alternatywy była muzyka – nie tylko stricte punkowa; mieścił się tu np. Klaus Mitffoch, T. Love Alternative czy Kobranocka i inni – wraz z towarzyszącymi jej tekstami. To teksty piosenek były dla nas literacką bazą. Nie ma tu miejsca na analizy punkowych i nie tylko punkowych tekstów. „Literatura” zresztą jest tu pojęciem trochę na wyrost. Swoim byciem, jakże nie-heideggerowskim „byciem-w-świecie”, dokonywaliśmy transgresji. Ale w tym przypadku dokonywała się ona poprzez regressio ad infinitum. Np. poprzez odkrycie trójjednej chorei.
W prastarych czasach nie było konkretnego podziału na literaturę, muzykę i taniec. Z tego nierozdzielonego jeszcze gruntu wyrósł w Europie teatr. Poza nim trzy elementy rozpadły się z czasem na autonomiczne części, ale wszystkie trzy bazowały pierwotnie na jednej emocji: zobrazowania jakiegoś ciągu wydarzeń w relacji ze związanym z nimi stanem emocjonalnym. Zupełnie jak w Walce o ogień, kiedy pod koniec filmu bohaterowie przekazują swoje wrażenia z wyprawy pozostałym członkom plemienia. Z czasem formy się doskonaliły: mowa, ruch i towarzysząca im oprawa dźwiękowa.
Posiadanie wilkołaczego instynktu nie tworzyło potrzeby wysublimowanego tekstu literackiego, ważny był nasz idiomatyczny język. Ten język właśnie, który – choć ubogi – potrafił służyć do przekazywania całkiem skomplikowanych pojęć. Stąd nieznajomość tylu słów, które – jak się po czasie okazało – były nam wtedy tak bardzo potrzebne. Ubogi, idiomatyczny język, poparty muzyką, generował ruch – pogo. Pogo to wyraz wzajemnego stosunku do siebie i do świata. Jakże boleśnie okazał się dosłowny! Ludzie zwarci w grupę, którzy swą wspólnotę ukazują nie poprzez gesty potocznie uznawane za przyjazne, ale poprzez zderzenie: atak i przyjęcie ataku. Prawie jak na rycerskich turniejach, tyle że zamiast arystokratycznego zindywidualizowania pojedynkowiczów, tu wszystko odbywało się w ujednolicającym kotle pod sceną. Nie było krużganków z damami, a bezosobowe zatracenie różnic. Na dzisiejszych koncertach młodzi ludzie podskakują do góry, potrącając się ramionami, wpadają na siebie jakby przez nieuwagę. Wtedy, gdy Misiowie Puszyści byli młodzi, kocioł był areną zmagań.
Ten stary klimat powrócił na moment 13 grudnia 2003, podczas katowickiej edycji Punkrock Later, podczas występu Armii, gdy po Misiach puszystych pojawiła się Wojna i Fala. Okazało się bowiem, że – do Dezertera włącznie – wszystko, co działo się pod sceną, było harcownictwem i rozpoznaniem walką. Wiedziałem, że na Punkrock Later Armia zagra stare kawałki Siekiery, ale mimo mojego przygotowania dałem się zaskoczyć: jak tylko Budzyński wyszedł na scenę i zabrzmieli Misiowie puszyści, publika wokół mnie zagotowała się jak woda w czajniku. Sam nie wiem, kiedy (a trwało to sekundy) wciągnął mnie nagle powstały obok młyn. Po harcownikach, po lekkich formacjach, ruszyły ciężkie doborowe chorągwie; husaria punka. Od dwudziestu paru do trzydziestu paru lat. Sami Misiowie – full contact, jak za dawnych czasów, bor’ba, walka. Wszystko potoczyło się, jakby ktoś włączył emocjonalny stroboskop. Dorównywaliśmy sobie doświadczeniem, masą i energią. Szybko poczułem, że niekoniecznie kondycją fizyczną, ale to nie było aż tak ważne. Albo inaczej: nie było czasu się nad tym rozwodzić. Trochę uniesionych atmosferą dzieciaków szybko się wycofało do ogółu pozostałych, którzy stali ściśnięci, udając, że tak są wpatrzeni w scenę, że nawet nie zauważają, że tam z tyłu toczy się walka na śmieć i życie. Pozostały tylko dwie, może osiemnastoletnie, panienki, które jakoś dawały sobie radę przez pewien czas, kiedy emocje pozwalały nam jeszcze na jakkolwiek rozumianą szarmanckość – która przejawiała się tym, iż nikt (chyba) po nich nie przedeptał, gdy jakaś upadła na podłogę. Po krótkim czasie pozostali jednak sami Misiowie. Padające znikąd uderzenie wystawiało człowieka jakieś półtora metra dalej i jeśli znalazł się on na granicy kotła, miał ułamek sekundy, by wypatrzyć największe natężenie działań, ewentualnie wejść z kimś w kontakt wzrokowy i zetrzeć się z nim tak, że aż dziw, że nie zgrzytnęły blachy i nie chrupnęły kruszone kopie. A dookoła migały ciała uczestników – jak w czas jakiejś sławetnej bitwy (Hastings? Lydda? Azincourt? Grunwald?). Ci, którzy zostali obaleni na ziemię, zawsze mogli liczyć na pomocną dłoń kogoś, kto znajdował się w pobliżu, po to, aby się pozbierać i ruszyć dalej w wir. Wydawać się by mogło (gdyby był czas po temu), że jedynie pośród nas brakowało kogoś w stylu Jeana de Joinville, seneszala i biografa Ludwika IX Świętego, który, opisując decydującą (choć przegraną) bitwę w Egipcie, wspomina o „dobrym hrabim de Soissons”, który tnąc na prawo i lewo przeważających liczebnie wrogów, ledwo znajduje czas, aby krzyknąć do walczącego obok niego towarzysza: „Panie na Joinville, (…) na Boga, jeszcze będziemy opowiadać o tym dniu, kiedy będziemy wśród dam!”
* * *
Trochę mnie poniosło: tu nie ma czego opowiadać damom. Jeśli nie były w środku, nie wiedziały, co straciły. Pogo nie jest bynajmniej seksistowskie – jest w nim miejsce dla każdego, kto będzie w stanie utrzymać się w na nogach.
Tekst, muzyka, ruch. Na punkrockowym koncercie nawet starożytni oniemieliby, bo i w owym regressio ad infinitum znalazło się miejsce na przekroczenie, które nie było bynajmniej powtórzeniem po wcześniejszych przekroczeniach trójjednej chorei. Zamiast naśladownictwa, preteatralnego znaku, istniał żywy ruch ciał: ciągle odnawiana rytualna energia. Punkowy teatr świata milcząco podążył swoją drogą w stronę misterium. W imię czego odbywa się ten rytuał? Nie w imię czego, ale – przeciw komu? Przeciw skostniałej Urzędniczce. Jest to rytuał odpędzenia.
Jednak takie wydarzenia jak Punkrock Later można określić jako sytuacje szczególne, jako wydarzenia kulturalne podobne do rekonstrukcji zapomnianych rytów dawno zapomnianych pogańskich religii. W XXI wieku świat się zmienił. Nawet Śmierć porzuciła swój dwudziestowieczny urzędniczy kostium i zaczęła udzielać się społecznie w akcjach pokojowych, misjach stabilizacyjnych, działalności charytatywnej. My za to możemy przeczytać w powieści Vargi, że się zmeneliliśmy. Że nie liczymy się już, bo nie jesteśmy „do przodu”. Fakt, przenieśliśmy się do nieistotnej i nieważnej strefy bezrobocia bądź kiepskiej pracy najemnej – do wirtualnego świata pracy za sześćset złotych miesięcznie, świata, którego nie ma, bo wszystkie oficjalne statystyki twierdzą, że płaca minimalna wynosi dużo więcej.
Nie można powiedzieć, że odruch buntu jest „dzieciom mdłej dekady” obcy. Krytyczne opisywanie świata przychodzi im być może nawet łatwiej niż nam, zatrzymanym w rozwoju na poziomie swoistego autyzmu, w jaki sami się wpędziliśmy w latach, kiedy to byliśmy w ich wieku. Choć może to tylko pozór wynikły ze zmiany sytuacji: nam łatwiej było zadzierać z księdzem niż z milicjantem. Im łatwiej jest nosić na bluzie CHWDP niż szczerze porozmawiać z katechetą. My w każdym razie nastawieni byliśmy na tworzenie idiomów, które wtedy były całkowicie nieprzenikalne dla postronnych.
Zarzuca się ludziom z pokolenia Misiów Puszystych, iż w większości się zmenelili. To prawda. Ale niewiele im to ujmuje. Na tle pejzażu ogólnego zeszmacenia taka przypadłość nie jest jeszcze najgorsza. Oczywiście jako postawa moralna, bo nie ma co tu wspominać o kondycji ekonomicznej. Owszem – niektórym udało się ominąć zarówno mieliznę menelstwa, jak i ostre rafy bycia gościem „do przodu”. Rozkręcili jakieś alternatywne interesy: wegetariańskie żarcie, wyrób muzycznych czy artystycznych dupereli, internetową wymianę tego wszystkiego, czego się nie dostanie w sklepie, wysyłkowe wydawnictwa z muzyką alternatywną itp. Jednakże jest to margines i nie z nieszczęsnego trafu, lecz z oczywistego powodu, że nie są to artykuły pierwszej potrzeby, a nawet (posługując się stylem tych „do przodu”) mało kogo dałoby się ściemnić, że takimi są.
Kiedy jednak będzie taka potrzeba wyjdziemy na powierzchnię z mroków rozproszenia, niezawinionego zesłania do nieudanego życia osobistego i zawodowego i staniemy pośrodku zawieruchy; nasze poczucie absurdu przemieni się w gniew, a wódka w naszych butelkach w benzynę.
1. Termin określający lata dziewięćdziesiąte, zaczerpnięty z publikacji w „New York Times”, a przytoczony w Polsce pod koniec tychże lat przez „Świat Nauki”: „Polityczne debaty w zasadzie wyszły już z mody. Jeżeli wierzyć autorom trzech artykułów opublikowanych niedawno w »New York Times Magazine«, w »mdłej dekadzie«, jak nazywa dzisiejsze czasy pismo, ważna jest prywatność i wartość posiadanych akcji. A skoro zwykłe debaty polityczne interesują szarego człowieka w znikomym stopniu, to tym bardziej obojętne są mu ich ekstremalne formy – po prostu zniknęły z naszego krajobrazu politycznego”. (Anne Eisenberg: Unabomber i mdłe dziesięciolecie. „Świat Nauki” 1998, z. 6 (82) – podkr. R.Z.)
2. Terminu „rewolucja punkowa” używam w szerokim sensie. Bardziej chodzi o „historyczne” umiejscowienie. Tak naprawdę posthippisi (zjawisko charakterystyczne dla naszego regionu, ale chyba mało zrozumiałe dla ludzi z Zachodu) należą do tej samej generacji Misiów Puszystych, a tylko zajmują nieco inny obszar w tym ogólnym zbiorze. Jedni i drudzy przyjeżdżali do Jarocina. W mniejszych miejscowościach, wobec mizerii oferty kulturalnej, zdarzało się niejednokrotnie, iż punki przychodzili na imprezy bluesowe, a heye na punkowe (no, to może rzadziej), i to niekoniecznie w celu tworzenia kontrowersji, które – wielokrotnie okrzyczane – stanowiły tak naprawdę swoisty sposób komunikacji. Można by zaryzykować tezę, że nasze pokolenie w nieświadomy sposób odkryło w praktyce, iż agresja mieści się również w systemie komunikacji, co dla oświeconych antyhumanistów może się wydawać truizmem – ale uwaga: co innego wykoncypować sobie rzecz na podstawie przemyśleń, co innego praktykować coś w życiu codziennym (lub choćby okazjonalnie). Prawda jest taka, że szczelnych granic nie było i dyfuzje zdarzały się nierzadko. Chodzi o to, że w latach osiemdziesiątych punk był „na topie”; stanowił u nas nowość i „siłę przewodnią” alternatywy. Dziś może takie zastrzeżenia wydają się wręcz nie na miejscu. Podziały nie mają tak dużego znaczenia, więc i dyfuzje nie są aż tak istotne (ponieważ są powszechne): długowłosi chodzą w glanach itp. Owa fraternizacja, czy też Vermischung, jest jednym z naprawdę nielicznych pozytywnych aspektów „mdłej dekady”.
3. Teatr punkowy pojawił się w Polsce dopiero w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych za sprawą Teatru Realistycznego ze Skierniewic, którego członkowie swoje działania określili mianem „punkowego teatru przygody”, oraz Teatru Wiczy.
Artykuł pochodzi z kwartalnika „FA-art” nr 1 (59) 2005.
buduj Witrynę | © 2004 Fundacja Otwarty Kod Kultury | pytania? | kontakt