Nr 3 (120)
z dnia 22 stycznia 2005
powrót do wydania bieżącego
zapraszamy | przeglądy prasy | autorzy | archiwum
Ani się obejrzeliśmy, a minął kolejny rok i znów zaroiło się od rankingów i podsumowań. O ile wiadomo było, że sportowcem 2004 zostanie złoto-srebrna Otylka, o tyle trudno chyba jednoznacznie wskazać najlepszy film ubiegłego roku. W styczniowym „Filmie” trzynastu recenzentów (bez przesądów) podało swoje typy i w efekcie dostaliśmy listę pięciu tytułów. Trudno jej coś zarzucić, bo cieszy pierwsze miejsce Między słowami, kameralnej opowieści o niezwykłym spotkaniu młodej mężatki i podstarzałego, zmęczonego życiem gwiazdora. Nie rozczarowuje obecność Powrotu, z pewnością jednego z najbardziej zagadkowych filmów ostatnich lat, podobnie jak Słonia, Złego wychowania, Rosyjskiej arki i Jego brata. Jak widać, typujący preferowali kino artystyczne, sporadycznie wymieniając tytuły kasowe, ale trochę mi żal Władcy Pierścieni. Powrót króla i Shreka 2, choć internauci wybrali właśnie film Jacksona jako najlepszy, mianem najgorszego obdarzając, skądinąd pewnie słusznie, obraz Obcy kontra Predator. Z kolei krytycy za rozczarowanie roku uznali dokument Fahrenheit 9/11.
Czy – i na co – warto było chodzić do kina w 2005, dowiemy się za dwanaście miesięcy, ale chyba już dziś, po trzech tygodniach i kilku premierach, można pokusić się o powróżenie ze strzępów biletów, czy aby rozczarowaniem roku nie będzie Aleksander – jak dotychczas nie udało mi się spotkać osoby, która przebrnęła przez te niemal trzy godziny seansu bez zastanawiania się, co właściwie tam robi. Upiór w operze pewnie też ma duże szanse, mimo iż reklamowany jest jako najważniejsze wydarzenie artystyczne 2005. Ale będzie, mam nadzieję, z czego wybierać te najlepsze, bo już od stycznia można obejrzeć kilka niezłych filmów, jak Zatoichi, zabawny pastisz kina samurajskiego zakończony, jak to określiła moja koleżanka, stepowaniem w japonkach, irański Deszcz czy węgierski Kontrolerzy. Mamy też niepowtarzalną okazję zobaczyć coś, czego jeszcze pewnie nie widzieliśmy: Czasem słońce, czasem deszcz – przebój prosto z Bollywood – i przekonać się, na czym polega sukces największej kinematografii świata. Ich recenzje można przeczytać już w tym numerze, podobnie jak recenzję W stronę morza Alejandro Amenábara – filmu, który dla mnie, jak sądzę, będzie chyba jednym z najważniejszych w tym roku.
Amenábar mnie zaskoczył, bo oto reżyser, który zrobił Otwórz oczy, obraz mieszający w głowie bohaterowi i widzom, odświeżył formułę horroru Innymi, teraz nakręcił film, który ociera się o kino społeczne. I to oparty na faktach, historii sparaliżowanego marynarza, Ramona Sampedro, który, nie mając szans na wyzdrowienie, chce umrzeć, dlatego walczy o prawo do eutanazji. Tutaj kolejne zaskoczenie – co zresztą podkreśla autor recenzji, Bartosz Żurawiecki – ważkość problemu sugeruje, że obejrzymy film poważny, składający się głównie z bolesnych, przygnębiających scen, a tymczasem ostatnia propozycja Amenábara utrzymana jest w pogodnej tonacji, ba, jest w niej mnóstwo zabawnych momentów. I nie ma w tym sprzeczności. Ramon, grany wspaniale przez Javiera Bardema, jest inteligentny i energiczny, przykuty do łóżka spędza czas, słuchając muzyki i – dzięki wymyślonemu pulpitowi – czytając książki i pisząc. Mieszka ze starym ojcem i rodziną brata, którego żona jest mu całkowicie oddana. Patrząc na niego ma się wrażenie, że to człowiek, który kocha życie i mimo swojego kalectwa potrafi z niego czerpać garściami, więc dlaczego od lat walczy o to, by móc umrzeć? Zastanawiające, że nie korzysta z udogodnień w postaci wózka, choć zrobi wyjątek, żeby przedstawić swoje argumenty przed sądem. Jeździ za to na nim ksiądz, również sparaliżowany, który pojawia się w domu Sampedrów i chce przekonać Ramona o niesłuszności jego stanowiska. W tej świetnie zrobionej i, paradoksalnie, bardzo zabawnej scenie, zostają skonfrontowane dwa stanowiska: ksiądz, patrząc na życie z perspektywy religii, traktuje je jako dar Boga i obowiązek człowieka, cierpienie zaś jako rodzaj wyróżnienia, marynarz, niewierzący w żywot wieczny – jako prawo. I Ramon nie daje się przekonać, choć przecież nie jest sam, o jego względy rywalizują, poza bratową, prawniczka Julia i robotnica Rosa. Dlaczego chce umrzeć? Może dlatego, że już jako młody mężczyzna próbował popełnić samobójstwo, skacząc do wody, choć Julii mówi, że był wtedy szczęśliwy, co potwierdzają fotografie, na których uśmiecha się i wygląda jak zdobywca świata. Jak to się jednak stało, że marynarz, który od dziecka zna morze, nie zauważył odpływu? W filmie nieustannie podkreślane jest znaczenie dotyku jako formy poznawania otoczenia, komunikacji z ludźmi i okazywania uczuć, formy, której sparaliżowany mężczyzna jest pozbawiony – życie niepełne jest dla Ramona mniej warte. Chodzi też, o czym pisze Żurawiecki, o godność: niezależnie od tego, jak bardzo rodzina kocha Ramona, jest on od niej i jej opieki uzależniony, siła umysłu nie zastąpi sprawnego ciała. Bardzo istotne jest pewnie również poczucie winy, że ktoś swoje życie podporządkowuje naszemu. Ludziom zdrowym, dla których największym dramatem jest noga w gipsie, trudno zrozumieć Ramona, ale można sobie wyobrazić, jakim cierpieniem jest jego choroba, skoro ktoś tak, mimo unieruchomienia, aktywny i kochany, chce umrzeć. A przede wszystkim – mieć wybór, bo o to chodzi i w filmie, i w sporze o eutanazję.
Oczywiście, filmowi można zarzucić sentymentalizm, widokówkowe morskie pejzaże, stąd i cztery – na sześć możliwych – gwiazdek od Bartosza Żurawieckiego. Wobec gwiazdek zawsze jestem sceptyczna, a filmowi dałam się ponieść i to niemal dosłownie: scena, w której kamera wylatuje przez okno i ponad górami, lasami pędzi nad morze, jest fantastyczna, więc choćby dla niej warto obejrzeć ten film. A jeśli ktoś się na nim wzruszy, jak pani, która w Łodzi siedziała obok mnie, szlochając przez ostatni kwadrans, to dobrze – w końcu od czego jest kino, jak nie od budzenia emocji? Zaskakujący i konwencjonalny zarazem – ta definicja recenzenta jest bardzo trafna. I mogę od razu uspokoić, że Amenábar tym razem nie zgodzi się na amerykański remake. Trudno sobie przecież wyobrazić Toma Cruise’a jako sparaliżowanego marynarza. Ramon Sampedro by się uśmiał.
Omawiane pisma: „Film”.
buduj Witrynę | © 2004 Fundacja Otwarty Kod Kultury | pytania? | kontakt