nr 18 (100)
z dnia 2 lipca 2004
powrót do wydania bieżącego
zapraszamy | przeglądy prasy | autorzy | archiwum
Polityków przestała interesować polityka. Taki paradoksalny wniosek wypływa z rozważań Tadeusza Bodio, zawartych w najnowszym numerze – 29 (2004) – „Magazynu Sztuki”. Pisze on o nasilającym się w tzw. demokracjach tranzytowych trendzie urynkowienia polityki, który w praktyce objawia się zanikiem ideologii. Współcześni politycy nie reprezentują poglądów na temat właściwego kierowania państwem ani interesów grup społecznych – reprezentują interes własnej partii, której celem jest zdobycie władzy i utrzymanie się przy niej. W sytuacji daleko posuniętej profesjonalizacji polityki oraz chaosu informacyjnego miejsce poglądów politycznych zajmują hasła reklamowe oraz medialnie kreowane wizerunki polityków. Polityk koncentruje się na systematycznym budowaniu swojego publicznego image’u, przy czym nie dokonuje się to poprzez czyny, lecz poprzez umiejętnie poprowadzoną kampanię reklamową. Z tekstu Bodio wywnioskować można, że w świecie polityki coraz rzadziej spotyka się ludzi posiadających względnie jednolity światopogląd, coraz częściej zaś pojawiają się ludzie-pojemniki, puste polityczne formy, które na podobieństwo samczych form Duchampa wypełnić można dowolnym ideologicznym farszem, byle tylko maksymalizował ich szanse wyborcze. Modelowy typ współczesnego polityka to zdegenerowana forma bismarckowskiego makiawelizmu, zdegenerowana, bo pozbawiona osobowości i od początku do końca zaprojektowana przez speców od public relations. Aby uprzytomnić sobie cechy tego zjawiska w całej namacalnej konkretności wystarczy przyjrzeć się zachowaniom politycznym Jolanty Kwaśniewskiej, o których traktuje esej Izy Kowalczyk pt. Jolanta Kwaśniewska w krainie cyborgów. Instrumentalizm polityka w stosunku do ideologii przekłada się zaś na instrumentalizm partii w stosunku do polityka. To pomieszanie oportunizmu z klientelizmem powoduje, że polityka w swej tradycyjnej postaci jest dziś skrajnie wyobcowaną formą aktywności, autotematycznym spektaklem stwarzającym – z całą perfidią – pozory demokratycznego uczestnictwa. Przypomina giełdowe transfery, cyrkulację liczb i wartości pozbawioną „realnych” odpowiedników. Pogłębiający się w wyniku tego powszechny brak zaufania do polityki jako takiej pozbawia ją tego, co dla niej elementarne – społecznego uwierzytelnienia. Zachwianie legitymizacji władzy jest zaś symptomem głębokiego kryzysu społecznego. Nie trzeba z tego powodu podnosić wielkiego larum, bo kryzys to nie tak fatalny demon, jakim go malują środki masowego przekazu. Starogreckie krisis wywodzi się z czasownika krínein – odsiewać, rozdzielać, wybierać. Kryzys to nie to samo, co upadek i katastrofa, przeciwnie, oznacza on moment przejściowy, moment przewartościowania prowadzącego do zmiany. Z tego samego korzenia, co krisis, wyrasta słowo kritikós, krytyczny, czyli ktoś umiejący rozróżniać, należycie oceniać. Z tego wynika, że dzisiejsze społeczeństwo stoi w obliczu konieczności podjęcia decyzji, rozstrzygnięcia, które wprowadziłoby zmianę istniejącego stanu rzeczy. Logika historii zaś nakazywałaby oczekiwać, że prędzej czy później dojdzie do tego przesilenia. Dlaczego zatem do niego nie dochodzi? Bodio pisze, że system pseudodemokracji transakcyjnej cieszy się obopólną akceptacją polityków i obywateli. Nurtuje mnie jedna myśl – skoro urynkowienie polityki polegać ma, jak sam Bodio pisze, na załamaniu demokracji uczestniczącej, to jakie znaczenie ma, czy obywatele (o ile w ogóle można ich tak nazywać) wyrażają swoją zgodę czy nie? Polityczna „relewancja” tej zgody jest przecież w takiej sytuacji zerowa. Dziwi jedynie fakt, że Bodio tego nie dostrzega. To rodzi podejrzenie, czy aby ten sam demokratyczny uwiąd, na który cierpi polityka, nie nękał także politologii… Ale nie o tym tutaj mowa. Chodzi o rzecz bardziej zasadniczą. Jeśli to, co do tej pory zwykliśmy nazywać polityką, zamieniło się w autoteliczny spektakl, to nie należy się spodziewać, że tu właśnie zrodzi się inicjatywa, która krytycznie oceni kryzysową sytuację i zaproponuje z niej jakieś wyjście. Zarazem społeczeństwo, przyzwyczajane przez ponad półwiecze najpierw do nieomylności partii, a potem do mitu „politycznych specjalistów”, uległo politycznemu odpodmiotowieniu i nie tyle nie jest, co raczej nie uważa siebie za dostatecznie kompetentne w sprawach polityki i ideologii. Kryzys zyskuje zatem status niemal „instytucjonalny”, po prostu z braku krytycznych sił, które potrafiłyby i mogły zdobyć się na zmianę. Prowadzi to do niepokojącego pytania o to, czy hipokryzja dzisiejszej polityki i kryzys społeczny to nieuchronność posthistorycznego świata...
Nie będę udawał, że znam na to pytanie jednoznaczną odpowiedź. Bodio także nie wyjaśnia, czy opisywany przez niego fenomen polityki „bez ideologii” jest losem czy trendem przejściowym. Ale sam prosty fakt obecności tekstu profesora Pracowni Psychologii Polityki Wydziału Dziennikarstwa i Nauk Politycznych Uniwersytetu Warszawskiego w czasopiśmie poświęconym sztuce daje do myślenia. Sugeruje, że mamy do czynienia z paradoksalnym zjawiskiem: odpolitycznienia polityki i upolitycznienia sztuki. Paradoks jest pozorny, bo mechanizm ten zadziałał w historii Europy już wielokrotnie. Jest on odwrotnością znanego z poprzedniego ustroju odgórnego upolityczniania sztuki, mającego na celu dostosowanie jej profilu do ideologicznych wymogów monopartyjnego reżimu. Wtedy ekspansywna polityka „połknęła” sztukę, która była zrazu apolityczna. Teraz ekspansywna sztuka „połyka” politykę, która stała się niespodziewanie apolityczna. Świadczy o tym ferment, jaki w sztuce tworzą ostatnimi czasy ludzie tacy jak Robert Rumas (katalog prac tego artysty został zamieszczony na załączonej do czasopisma płycie CD), Katarzyna Kozyra, Zbigniew Libera, Rafał Jakubowicz czy Maurizio Cattelan (o którym można przeczytać w eseju Marka Wołodźko Cenzura i tabu) – ich perypetie opisuje Beata Maciejewska w eseju Cenzura sztuki. Tych ludzi łączy to, że nie unikają drażliwych tematów o często wyraźnie politycznym charakterze, w odróżnieniu od (pseudo)polityków, którzy zręcznie unikają wszelkich zapalnych kwestii mogących zaszkodzić ich karierze. I sądząc po szumie, jaki wywołują w przestrzeni publicznej, ich krytyczna dywersja w społeczeństwie pogrążonym w kryzysie nie jest tak całkowicie bezcelowa. Przeciwnie, wydaje się, że ich szanse w rywalizacji z (pseudo)politykami rosną. Pisze o tym Mark Dery w swoim tekście poświęconym praktykom tzw. semiotycznej guerilli (Jamming w imperium znaków: hacking, slashing i sniping). Semiotyczna partyzantka polega na dekomponowaniu znaczeń, jakie nadają swojemu dyskursowi monopoliści medialni, uwikłani w interesy politycznych i gospodarczych elit. Działalność tego rodzaju staje się coraz bardziej powszechna i coraz bardziej niebezpieczna dla systemu opartego na marketingowej perswazji, której celem jest masowa produkcja elastycznych konsumentów. Środki przekazu informacji, dotąd zarezerwowane dla kapitalistów, stają się stopniowo dobrem powszechnym, nad którym coraz trudniej utrzymać kontrolę. Internet, sztuka ulicy, graffiti, plakaty, wlepki, art-ziny, nawet prasa i galerie stają się tańsze i bardziej dostępne, dzięki czemu w infosferę dzisiejszego człowieka docierają komunikaty o treści dużo bardziej zróżnicowanej ideologicznie niż te, które serwowała dotychczas mainstreamowa prasa i telewizja. Jeśli dodać, że kultura staje się ostatnio modna (a zwłaszcza sztuka), to wizja artystów-polityków, oddziałujących za pomocą swojej sztuki na społeczeństwo, prowokujących do dyskusji, pokazujących alternatywy dla istniejącego status quo, nie jest utopią. I nie chodzi o jednostronny wpływ sztuki na społeczeństwo, lecz w tym samym stopniu o wpływ społeczeństwa na sztukę. Wymiana jest wzajemna, o czym świadczy chociażby twórczość Klausa Pobitzera (Piotr Krajewski: Fasady Pobitzera. Realizm entuzjastyczno-krytyczny), z jednej strony czerpiącego pełnymi garściami z estetyki popkultury, z drugiej zaś umieszczającego swoje prace w przestrzeni miejskiej. Taki synkretyzm współczesnej sztuki przełamuje defetyzm Horkheimera, który co prawda dostrzegał w sztuce autentycznie krytyczną siłę polityczną, jednak wydawała mu się ona nazbyt nieczytelna dla przeciętnego odbiorcy, a przez to jałowa w swojej krytyce społecznej alienacji. Swoboda, z jaką dzisiejsza sztuka posługuje się kliszami kultury masowej, pozwala natomiast mieć nadzieję, że żywiołowa polityka w sztuce zdoła zastąpić sztukę mimikry w polityce…
Omawiane pisma: „Magazyn Sztuki”.
buduj Witrynę | © 2004 Fundacja Otwarty Kod Kultury | pytania? | kontakt