nr 18 (196)
z dnia 20 września 2007
powrót do wydania bieżącego
zapraszamy | przeglądy prasy | autorzy | archiwum
Kiedy przysłuchuję się dyskusjom w gronie specjalistów i specjalistek od płci (trans)kulturowej, nie mam odwagi zabierać głosu. Nie jestem zbyt postkolonialny i mam patriarchalne nawyki, więc łatwo mógłbym się narazić na niepotrzebne szykany. Przyjmuję do wiadomości ostateczny i radykalny przewrót w myśleniu Europejczyków; pokutuję wewnętrznie za inkwizycję, rekonkwistę oraz imperialny podbój Zaolzia; starannie sprawdzam swoje deklinacyjne przyzwyczajenia, aby przypadkiem nie popisać się w towarzystwie jakimś fallogocentrycznym zaimkiem. Kiedy czytam Francisa Fukuyamę, dowiaduję się z kolei, że nastąpił już koniec Historii, wobec którego blednie koniec dominatu, kolonializmu, patriarchatu etc. Sprzedaję więc telewizor, drwię sobie z codziennej prasy, zamieniam stronę startową gazeta.pl na about:blank. Oni są wszędzie tam, gdzie dzieją się rzeczy ważne, a rzeczy ważne dziać się już nie będą. Mój względny komfort psychiczny przekreśla ostatecznie prof. Michał Paweł Markowski, komentujący Pismo Derridy. Kiedy bowiem czytam Efekt inskrypcji, dowiaduję się, że nie istnieję. I cóż wobec tych wszystkich przewrotów znaczyć może dla mnie koniec teorii literatury?
Prof. Henryk Markiewicz wciąż jednak kondycją tej dyscypliny ośmiela się zajmować. Więcej nawet, autor Głównych problemów wiedzy o literaturze nie pogodził się z ostatecznym końcem teorii. Swojego sprzeciwu nie wyraził w formie manifestu, lecz w kilku pozornie lapidarnych pytaniach, które zadał na łamach bieżącego wydania „Ruchu Literackiego” (nr 2/2007) (de)konstruktorom Teorii, t.j. kulturowym teoretykom literatury. I choć Henryk Markiewicz, tak jak piszący te słowa, prawdopodobnie nie istnieje (odniosłem takie wrażenie, czytając wywiad rzekę Barbary Łopieńskiej oraz zestawienie bibliograficzne dorobku naukowego pana profesora), warto przez moment wsłuchać się w głos, który formułuje zastrzeżenia w szkicu sygnowanym nazwiskiem Henryka Markiewicza, a zatytułowanym: Pytania do kulturowych teoretyków literatury. Być może mamy do czynienia nie tyle z końcem Teorii, ile z osobliwą, wszechwładną i wszechobecną teorią Końca: Teorii, Historii, Podmiotu.
teoria, Teoria, parateoria
Jeśli przez teorię literatury będziemy rozumieć jedynie najbardziej wyrazistą i wpływową w XX wieku szkołę strukturalno-semiotyczną, to należy stwierdzić, że zgon tejże obwieszczono już dawno temu. Zachodnioeuropejski i amerykański pogrzeb systemów i struktur odbył się z pompą w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych ubiegłego wieku, gdy Wielki Mistrz Loży Francuskiej Roland Barthes przestał „śnić o naukowości”, obwieścił „śmierć autora” i zajął się własnym, pisząco-czytającym ciałem. Nieco wcześniej, w roku 1966 w Baltimore spotkał się z grupką sympatycznych heretyków o rozpoznawalnych dziś sygnaturach – m.in. z Foucaltem, Derridą i Lacanem. Panowie wymienili się cennymi spostrzeżeniami, podyskutowali, zdekonstruowali śmieszne, strukturalistyczne zabawki takie jak „znak” czy „sens” i jak apostołowie głosić poczęli aż po krańce ziemi dobrą nowinę o ostatecznej śmierci dogmatycznej teorii literatury. W Polsce celebrujemy od 17 lat skromną pamiątkę tych doniosłych wydarzeń; skromną – bo bez blasku oryginału.
Sprawa jest jednak bardziej skomplikowana. Rzecz nie dotyczy bowiem jedynie jakiegoś środowiskowego czy metodologicznego przewrotu w literaturoznawstwie, który z globalnego punktu widzenia jest mniej więcej tak samo istotny, jak przewroty pałacowe w Tadżykistanie. W pracach autorów, do których kieruje swoje pytania Henryk Markiewicz, teoria literatury figuruje na ogół jako Teoria – „pisana dużą literą i pozbawiona przydawki”. Nie teoria czegoś, lecz monstrualna pan-teoria, ekspansywny, interdyscyplinarny kocioł częściowo tylko związany z badaniem tekstów literackich, a w rzeczywistości ogarniający ogromne połacie różnych dziedzin ludzkiej aktywności umysłowej – od językoznawstwa do antropologii kulturowej. „Odrzucenie tak rozumianej Teorii – pisze prof. Markiewicz – różnie motywowano – np. że wypiera ona ze studiów rdzenną problematykę literacką, że ideologizuje i upolitycznia naukę o literaturze, że jest bezużyteczna dla interpretacji, że prowadzi do relatywizmu poznawczego i anarchii interpretacyjnej. Wszystko to nie musiałoby oznaczać odrzucenia teorii literatury w jej nowoczesnym (a dziś już uznawanym za przestarzałe) znaczeniu […]”, czyli teorii literatury (tu już w telegraficznym skrócie podaję przytoczoną przez autora definicję ze Słownika Terminów Literackich) jako autonomicznej dyscypliny naukowej interesującej się prawami rozwoju czy właściwościami specyficznego tworu zwanego literaturą. „Ale w tzw. międzyczasie właśnie niektóre nurty Teorii zakwestionowały pod mianem fundamentalizmu podstawy owej »nowoczesnej« teorii literatury – jej roszczenia do autonomii wobec ideologii, do obiektywności i neutralności języka, do uniwersalności i systemowości. I choć sama Teoria bankrutuje – jej ataki na nowoczesną teorię literatury okazały się skuteczne (…).” Co zatem tak naprawdę ginie, bankrutuje, kończy się bezpowrotnie? A dalej: co w zamian tych przebrzmiałych tworów proponują nam dziś literaturoznawcy?
Odpowiedź na pierwsze pytanie nie rysuje się zbyt jasno, co z pewnością stanowi mocny atut, skoro (po)nowoczesne propozycje teoretyczne opisuje się za pomocą terminów takich jak „migotliwość, heterogeniczność, ruchome granice”. Uznajmy jednak, jak chcą tego indagowani przez Markiewicza badacze, że umierają systemy, szablony, schematy czy struktury (niepotrzebne skreślić), mówiąc krótko: literaturoznawstwo rezygnuje z pretensji do naukowości, z dążenia do obiektywizacji sądów za pomocą tego typu zabiegów. W zamian proponuje swoim adeptom uprawianie „teorii krytycznej” lub: „parateorii” (skojarzenia z paraolimpiadą nie są na miejscu), czyli „kwestionowanie, problematyzowanie, oświetlanie na nowo” – pozbawione autorytarnych ciągot właściwych złożonej do grobu nauce o literaturze. „Jeśli jednak teoria krytyczna odrzuca »modele, schematy, szablony« – pisze Markiewicz – to rezygnuje tym samym z uogólnień, a więc przestaje być teorią, jeśli »oświetla na nowo«, to tworzy chyba nowe modele i schematy... Jeśli rezygnuje z naukowości i przystaje na swoją niepewność, jej siła dowodowa jest co najwyżej – retoryczna.” Pierwsze zastrzeżenie autora Wymiarów dzieła literackiego parateoretycy przyjmują pewnie z radością – teoria krytyczna istotnie nie zamierza być teorią, z nazwy tej korzysta jedynie przewrotnie. Drugie wotum nieufności prof. Markiewicza przypomina zarzut stawiany już w starożytności sceptykom. Nic nie jest pewne, zgoda, ale co z pewnością, która towarzyszyła Pyrronowi wypowiadającemu tego typu sądy? Parateoretyk zaciera ręce z radości – argument ten odsłania dyskretny urok paradoksu, który stanowi przecież istotę „teorii krytycznej”. Ostatnie zastrzeżenie dotyka sprawy naprawdę kluczowej. Moc przekonywania współczesnych, paradoksalnych propozycji teoretycznych, a także krytyczno-literackich (tworzonych w oparciu o powyższe założenia) tkwi rzeczywiście w języku wywodu, w obrębie dykcji i stylu. Innymi słowy: skoro wypowiadane sądy nie podlegają racjonalnej weryfikacji, nie muszą dążyć do spójności, całościowego modelu czy schematu, to ostatecznie muszą być chociaż powabne, sprawne w sferze perswazji, zaborcze. Ulotne, migotliwe, ruchome, ale przede wszystkim „smaczne” w czytaniu. Tak zarysowany horyzont oczekiwań wobec parateorii zbliża tę quasi-dyscyplinę do dyskursu literackiego. Ze zbliżenia tego typu rodzą się książki istotnie „zaborcze” i pasjonujące – jak np. Czarny nurt prof. Markowskiego. Problem polega na tym, że nie wszyscy parateoretycy i parakrytycy są profesorami Markowskimi, a teksty, które z takiego przeświadczenia wyrastają (najbardziej jaskrawo widać to na przykładzie masowej produkcji polonistycznych para-licencjatów i para-magisterek), wołają o pomstę do nieba.
Klasa, rasa, gender
Parateoria to jednak zaledwie punkt wyjścia. Swoje pytania Henryk Markiewicz kieruje przecież do kulturowych teoretyków literatury, czyli przede wszystkim do pracowników naukowych, współtworzących obecnie prężnie się rozwijającą katedrę Antropologii Literatury i Badań Kulturowych UJ. Autor Głównych problemów wiedzy o literaturze, zgłaszając swoje kolejne zastrzeżenia, rekonstruuje znaczenie samego terminu (o kuszącej nazwie) „kulturowa teoria literatury”. Z konieczności ograniczę się tutaj jedynie do pierwszego członu tego określenia. Przez tę „szczelinę”, co może budzić zdziwienie, powracają uśmiercone już dawno twory. „Kulturowość” nowej teorii polega bowiem przede wszystkim na rozbudowywaniu klasycznej (nowoczesnej) teorii literatury. Dobrze znane pojęcia, takie jak „podmiotowość” czy „narracja” są oświetlane z różnych, do tej pory rzekomo zaniedbywanych (przynajmniej w Polsce) perspektyw. I tak np. pojawia się zainteresowanie tym, w jaki sposób ideologie, instytucje lub płeć wpływają na kształtowanie się gatunków literackich. „Rzecz przy tym charakterystyczna: podczas gdy amerykańscy badacze kulturowi – zauważa Markiewicz – z reguły posługują się troistą formułą „race, gender, class” – autorzy polscy o ostatnim jej członie milczą. Resentyment, z którego to przemilczenie wynika, łatwo odgadnąć.” Choć zdanie to pada na marginesie omawianych rozważań, warto przez moment zatrzymać na nim uwagę.
„Podejrzliwość” kulturowej teorii, w niektórych wymiarach (przede wszystkim: etnologicznym i genderowo-queerowym) ma swoje źródła w tradycji freudowskiej i marksistowskiej, co wcale nie musi oznaczać jakiegoś zarzutu. Wręcz przeciwnie – Henryk Markiewicz stwierdza pod koniec omawianego artykułu, że „afirmacja wymiarów poznawczych i ideologicznych (...) literatury”, tkwiąca u podstaw propozycji kulturowych teoretyków, jest mu bliska. Frapujące czy wręcz komiczne mogą być natomiast rezultaty zastosowania metod proponowanych przez kulturowych teoretyków literatury. Jeśli bowiem w Lokomotywie Juliana Tuwima pobrzmiewa dyskurs kolonialny [a tak twierdzi Wojciech Tomasik przytaczany przez Markiewicza na łamach bieżącego numeru „Dekady Literackiej” 2-3 (222-223) 2007], to powiedzieć już można naprawdę wszystko, a kulturowa teoria z potężnym arsenałem „nowoczesnych” narzędzi interpretacyjnych z pewnością pomoże każdą „podejrzliwą” tezę uprawomocnić.
Zdziwienie może budzić także przeświadczenie, że oto ten typ myślenia o literaturze jest jakimś novum w obrębie literaturoznawstwa. Czytając o fallocentrycznych, patriarchalnych, imperialnych zadłużeniach języka literackiego, obserwujemy przecież triumfalny powrót z zaświatów interdyscyplinarnej Teorii, która włącza literaturę w szerszy kontekst rozważań antropologicznych, etnologicznych, socjologicznych itd., w rozległy wachlarz wszelkich innych praktyk kulturowych. Można ponowić postawione już wcześniej retoryczne pytanie: czy aby przypadkiem koniec Teorii nie jest jedynie teorią Końca, która przynosząc nam nowy Początek, w istocie powraca do źródeł własnej podejrzliwości?
Omawiane pismo: „Ruch Literacki”
buduj Witrynę | © 2004 Fundacja Otwarty Kod Kultury | pytania? | kontakt