nr 14 (264)
z dnia 20 grudnia 2010
powrót do wydania bieżącego
zapraszamy | przeglądy prasy | autorzy | archiwum
albo śledztwo w sprawie kilku kartek papieru
Smutne nastały czasy. Czasy, w których każdy nowy numer tzw. czasopisma kulturalnego ma znamiona z dawna wyczekiwanego narodowego święta, należą mu się zwyczajowe pochody, sztandary i wiwaty. Będziemy się więc bawić, będziemy jeść ciastka, z przytupem głośniejszym od bomb.
Magia czy mitologia?
W tychże smutnych czasach spróbowały raz jeszcze wychynąć z niebytu białostockie „Kartki”. Ich zapaść trwała ponad cztery lata, bo ostatni 35. numer wyszedł na przełomie 2005 i 2006 r.; było to zresztą wydanie jubileuszowe, przygotowane na obchody 15-lecia pisma. W 2010 r. nastąpiło jednak wskrzeszenie „krzepkiego matuzalema polskiej prasy literackiej” (to słowa Ojca Założyciela, Roberta Tyszkiewicza), wskrzeszenie podwójne, bowiem do rąk czytelników trafiły dwa numery odrodzonych „Kartek”: wiosną – nr 37. (1/2010), specjalnie na obchody odzyskania niepodległości Białorusi oraz latem – 38. (2/2010). Umknął mi numer 36. i bardzo byłabym wdzięczna, gdyby ktoś zdradził, kiedy został wydany, a także z jaką zawartością. Co ciekawe, numer 38. okazał się kolejnym wydaniem jubileuszowym, a więc co się zowie – fetowanym, uroczystym. Rok 2010 zbliża się do skłonu swych dni, trzeciego numeru kwartalnika jak nie było, tak nie ma, dochodzę więc do wniosku (jako dość okrutny i łatwo ferujący wyroki czytelnik), że cała ta reaktywacja to ściema. Cóż począć, w Białymstoku zima trzyma równie mocno, jak w Warszawie, Krakowie czy Poznaniu, łącza internetowe z pewnością pozamarzały już jesienią, zachęcone smutną wieścią, że Białystok nie ma szans na miano Europejskiej Stolicy Kultury.
Do „Kartek” zabierałam się jak pies do jeża. Przeczytałam oba numery raz, drugi, trzeci, lecz nic z lektury sensacyjnego nie wynikło, jakby wciąż brakowało kontekstu i perspektywy całości, dominowała za to logika przypadku. Średnia wieku piszących to na oko 45 lat, może więc nie jestem czytelnikiem docelowym... Teksty wspomnieniowe z numeru wydanego latem, owszem, chwyciły za serducho, historia pisma okazała się zacna, a fakt, że dawni członkowie redakcji i zaprzyjaźnieni autorzy (Jan Kamiński, Piotr Brysacz, Wojciech Koronkiewicz, Mirosław Gryka, Hanna Kondratiuk, Mira Łuksza, Kamil Sipowicz, Sokrat Janowicz, Mariusz Golak itd.) wyciągnęli teksty z szuflady, a nawet specjalnie coś na okoliczność nowych „Kartek” napisali – pozornie budujący. I chociaż proza zgromadzona w numerze to istny groch z kapustą, to pocieszałam się, że lepiej różnorodnie niż nudno. Wiersze często budziły spore zażenowanie, lecz znów – pocieszałam się, że z wierszami najtrudniej trafić w gusta odbiorcy, jeszcze się taki nie narodził, co by swą poezją wszystkim dogodził... Oto niewinna próbka utworu Jerzego Binkowskiego, pt. Pegaz: „Na środku leśnej ścieżki / któż mógł nawalić / tak wielką kupę / – tylko ON”. Zatrąca o metafizykę, prawda? Żartobliwe i metafizyczne zarazem. Idźmy dalej. Nie przebrnęłam przez esej ex cathedra Polacy i polskość na Białorusi Włodzimierza Pawluczuka, choć byłam na tyle uparta, że nie utknęłam na pierwszym zdaniu („Problem etnogenezy mieszkańców dzisiejszej Białorusi jest ciągle żywy, przede wszystkim ze względu na mieszkającą tu, liczną społeczność Polaków”). Nie przywykłam bowiem do czytania w piśmie literackim szkiców pisanych tak neutralnym, bezbarwnym językiem, choć zdaję sobie sprawę, że nazwisko prof. Pawluczuka powinno mi wynagrodzić to stylistyczne niedociągnięcie. (Nie wynagrodziło, tekst podziałał jak usypiająca melodia kazania). Nie znalazłam też uzasadnienia dla publikacji tekstu Ryszarda Hodźki pt. „Szamańska” pieśń Europy. „Pieśń o Nibelungach” – dlaczego właśnie ten szkic krytyczny znalazł się w jubileuszowych „Kartkach”? W „Kartkach”, dodajmy, których cały skład redakcji ogranicza się do trzech osób: redaktora Bogdana Dudki, sekretarz Ewy Sosnowskiej, korektorki Dagmary Widanow. Przy czym rzeczona korekta jest prawdziwą piętą achillesową pisma, i konia z rzędem temu, kto znajdzie akapit wolny od literówek, dziwacznych lapsusów, złowieszczych niezgodności. Na przykład esej pt. Było sobie pismo… w spisie treści pojawia się jako Jest takie pismo… Tak jakby nie było jasności nawet wśród osób najlepiej poinformowanych, czy „Kartki” tylko były, czy nadal jednak są.
Żeby niczego nie przeoczyć i nie wyciągać pochopnych wniosków, sprawdziłam w sieci, czy działa strona www pisma, zapowiadana już w numerze 37. (nie działa). Mało mi było również wypowiedzi redaktora naczelnego (zabiera głos tylko we wstępniakach, i to w konwencji bardzo niekonsekwentnej, za pierwszym razem w żołnierskich słowach, za drugim w słowach rzewnych jak ukraińska dumka), sięgnęłam więc po wywiad z Dudką sprzed lat, przeprowadzony przez Piotra Mareckiego w książce Pospolite ruszenie. Czasopisma kulturalno-literackie w Polsce po 1989 roku. Bardzo piękna to rozmowa, pochwała prowincji pełną gębą, choć obraz pisma rysuje się zastanawiająco czarno-biały, a Dudki – kryształowo czysty. Ciągle było mi mało konkretów, a apetyt rósł. Zajrzałam do analizy Wojciecha Giedrysa („Ha!art” nr 19A, „Kartki” – prowincja rulez!), tam znów wizja „Kartek” poszukujących, postpunkowych, ekologicznych, budujących dialog międzykulturowy, wyrazistych. A więc mowa o zupełnie innych „Kartkach”, zmitologizowanych, lecz dziś już wcale nie magicznych, bo to, co miałam w rękach, nijak nie przystawało do dawnych definicji, a w dodatku trąciło myszką. Ciągle czegoś mi jednak brakowało, coś nie zatrybiło, jakby zapodziały się najważniejsze w tej układance puzzle. Dlaczego było tak pięknie, a jako żywo – nie jest?
Ludzka twarz „Kartek”
Patrzyłam więc nieufnie na białostockie pismo, jakbym miała do czynienia z dance macabre, i przekonywałam samą siebie, że trzeba docenić te śmiertelne podrygi – nie każdy jest równie krzepki i bezczelny, by po śmierci powstać z grobu i natychmiast zwoływać festiwal. Festiwal, dodajmy, sponsorowany przez wydawcę, czyli Stowarzyszenie Twórców Kultury „Filmvisage”, ponoć silną instytucję, gwarantującą stabilizację, perspektywy i własną siedzibę dla redakcji, która dotąd obradowała w białostockich knajpach. Żeby jednak zrozumieć, jak wielka to zmiana, trzeba zaznaczyć, że „Kartki” to dla wielu pismo-legenda, uprawiane niemal na ugorze – w Białymstoku poza świetnymi „Kontrastami”, wychodzącymi jeszcze w latach 70., niewiele się działo, brakowało tradycji czasopiśmienniczych. Aż tu w latach 80. skrzyknęli się studenci polonistyki, najpierw założyli na uniwersytecie Koło Polonistów, potem w jego ramach Sekcję Twórczości Własnej koncentrującą głównie poetów. Pewnego zimowego wieczoru przy gitarze i wódce wymyślili oni nazwę, pojawiła się koncepcja oraz Ojcowie Założyciele: Artur Jan Szczęsny, Jurek Nachiło i Robert Tyszkiewicz. Pierwszy numer wyszedł poza politycznym kontekstem i nietknięty długopisem cenzury w lutym 1986 r. – sześć zadrukowanych po jednej stronie kartek w nakładzie 30 egzemplarzy. Dalsze koleje losu „Kartek”, ich nieustające metamorfozy i wolty opisała w 38. numerze Katarzyna Sawicka-Mierzyńska (nijak niezwiązana na co dzień z białostockim pismem – jest adiunktem na Wydziale Filologicznym UWB) w eseju pt. Było sobie pismo… Dość powiedzieć, że w 1989 r. na Wydziale Filologicznym Filii Uniwersytetu w Białymstoku rozpoczął karierę wesoły student Bogdan Dudko, który po pewnym czasie bez cienia fałszu mógł już powiedzieć: „Kartki” to Ja, Ja to „Kartki”. I nie zmieniło się to niemal do dziś. Niezwykły jest fragment eseju Sawickiej-Mierzyńskiej (niezwykły także dlatego, że nie został wycięty) portretujący redaktora naczelnego: „trzeba przyznać, że Bogdan Dudko, spiritus movens pisma, był też jego słabym punktem i, ostatecznie, przyczynił się do zawieszenia jego działalności. Z ogromną charyzmą i talentem organizacyjnym szły w parze megalomania i autorytaryzm, czasem – niekompetencja”. Zadziwiło mnie, że taka charakterystyka poszła do druku, bo dlaczego redaktor naczelny sam siebie (choć cudzym piórem) na własnych łamach piętnuje? Po co to biczowanie się na oczach czytelników? I dlaczego każdy akapit wstępniaka do numeru 38. Dudko zaczyna od zwrotu: „Państwo wybaczą” lub „Państwo wybaczą, dziękuję”? Skąd to piramidalne poczucie winy? Ot, zagadka, może banalna, lecz warta rozwikłania. Nosa człowiek nie wyściubia poza Stolicę i już zupełnie nie wie, na jakim świecie żyje.
Ten sam Bogdan Dudko 10 lipca 1990 r. w prowadzonym przez Sąd Wojewódzki w Białymstoku I Wydziale Cywilnym w Rejestrze dzienników i czasopism rejestruje tytuł „Kartki”, a 20 lat później obchodzi ich jubileusz, choć przez kilka ostatnich lat leżały one zapomniane w czasopiśmienniczej mogile, dzieląc los z wieloma innymi miesięcznikami, dwumiesięcznikami czy tygodnikami, o których pamiętają tylko stare branżowe wróble. Powody do świętowania rzeczywiście bywały, lecz czy w 2010 r.? Wreszcie poszłam po rozum do głowy i gruntownie przeszukałam internet. No i doznałam długo wyczekiwanego olśnienia. „Kartki” nabrały ludzkiej twarzy, choć w jeszcze większym stopniu była to twarz Bogdana Dudki. Znalazłam w „Gazecie Wyborczej Białystok” zapowiedź debaty planowanej na 12 marca 2010 pod hasłem: jakiego pisma potrzebuje Białystok? (link). Z artykułu wynika, że prowadzono wtedy rozmowy z potencjalnymi sponsorami, zainteresowanymi powołaniem nowego pisma literackiego lub reaktywowaniem znanego w regionie tytułu. Kłopot w tym, że sytuacja prawna „Kartek” była więcej niż niejasna, choć Dudko twierdził, że prawa do tytułu należą do niego. Nic też najwyraźniej nie wyszło z pertraktacji z Wyższą Szkołą Administracji Publicznej i firmą Koncept Wydawnictwo, skoro o nich ani słychu, ani widu w stopce wydanego pół roku temu pisma.
Zrozumiałam też, dlaczego „Kartki” przestały się ukazywać, a Dudko przepraszał po stokroć za swoje niewyrażone expressis verbis grzechy. Wyjaśnia to w tym samym artykule Jan Kamiński, pisarz, filolog, również członek redakcji: „(…) Bogdan zaczął się gubić. Popadł w stan euforii, która go zwiodła. Nie wytrzymywał presji, którą sobie sam narzucił. Pogubił się finansowo. Jakieś pieniądze się zawieruszyły, nie mogły odnaleźć... Gdy zabrakło osoby, która to wszystko koordynowała, zamawiała drukarnię, rozmawiała z autorami, to i »Kartki« zaczęły się sypać. Pozostało coś w rodzaju chandry, pustki. Było wiele prób, by jakoś pismo podnieść. Trzeba było kogoś podobnego do dawnego Bogdana, bo on sam też już był kimś innym. Ale nikt taki się nie znalazł. Sam Bogdan bez »Kartek« kiepsko się czuł. (…) Bardzo chciał pismo reaktywować, ale nie miał już sił. Nie wyszło z paru powodów. Popadł w uzależnienie, stracił zaufanie. Próbę odzyskania »Kartek« podjął Jerzy Zińczuk. Idea była taka, że robimy Kartki BIS. Bogdan koordynuje, ale nie ma dostępu do administracji. Ale z tego też nic nie wyszło. Cóż, teraz Bogdan podjął kolejną próbę. Czy się uda... Nie wiem. Choć ciągnie do dawnych czasów...”. Żeby „Kartki” wróciły na tory normalności, trzeba by jednak wychylić wreszcie toast pożegnalny za przeszłość i skupić się na przyszłości.
Zła i dobra prasa, zła czy dobra passa?
Udało się – udało się dwukrotnie, lecz po drodze łatwo nie było.
Rejestruję notki zamieszczane na ten temat w wysokonakładowej prasie i na portalu Radia Białystok – te źródła są wystarczająco wymowne, by zrekonstruować na ich podstawie, co się działo od stycznia do lipca tego roku.
***
15 marca 2010 r., Gazeta.pl: Potrzeba pisma literackiego jest, to pewne. Tylko co z tego? Dziennikarka udała się na zapowiadaną debatę, dzięki czemu redakcja „Gazety Wyborczej Białystok” opublikowała jej zapis. Kawiarnia Kopiluwak ponoć pękała w szwach, lecz efekty dyskusji okazały się mizerne, a nawet przygnębiające. Uczestnicy spotkania doszli do wniosku, że pismo literackie, owszem, jest potrzebne, lecz nie ma nikogo, kto miałby siłę tym przedsięwzięciem pokierować. Może jeszcze się taki nie urodził i trzeba czekać, aż zjawi się jak Mesjasz? Może wciąż sika w majtki? – bo takie stawiano hipotezy… „Jeśli znalazłby się ktoś jak Dudko sprzed prawie dwudziestu lat, to pismo ma szansę istnieć. To musi być ktoś z jajami”, mówił Jan Kamiński. „Gdy taki człowiek się pojawi, to wtedy się okaże, czy pismo jest potrzebne, czy też nie. Ja jestem stary. I jestem cienias. Wręcz cienki Bolek jestem. To nie na moje siły. Taki człowiek powinien któregoś dnia sam się objawić, może to być zarówno mężczyzna, jak i kobieta. Skoro minęło pięć lat i nikt taki się jednak jeszcze nie objawił, to może nie jesteśmy jeszcze na to gotowi? Reaktywowanie »Kartek«, perswadowanie Dudce, by przestał pić... to wszystko raczej nie ma sensu. Nic na siłę. Przeszło, minęło, popłynęło... Dwa razy nie wchodzi się do tej samej rzeki...”. Oj, wypaliły się siły i entuzjazm Jana Kamińskiego, a motywacja, by cokolwiek w grupie zrobić, też równa się zero.
A to słowa prof. Dariusza Kiełczewskiego, niegdyś wchodzącego w skład zespołu redakcyjnego „Kartek”, ich czołowego ekologa: „Generalnie z powstawaniem pism jest tak: oto jest silna osoba, która umie skupić wokół siebie ludzi, utrzymać ich przy sobie, inspirować, a potem, cóż... Potem w niektórych momentach powinna umieć ustąpić. Ta dyskusja powoli staje się sądem nad Bogdanem Dudko i »Kartkami«. Przez wiele lat Dudko ciągnął pismo na swoich plecach. Potem się pogubił. Pytanie, czy jest ktoś, kto umiałby i miałby siłę teraz takie pismo, jak on, poprowadzić? Wiem, jak trudne jest prowadzenie pisma, sam prowadzę akurat pismo naukowe, ale pewne mechanizmy, którym trzeba sprostać, są podobne”. Podsumujmy – Dudko się pogubił, natomiast prof. Kiełczewski chciałby, ale się kryguje (dwa miesiące później pojawił się zresztą w prasie lokalnej news, że profesor zakłada pismo „Strefy” – lecz skończyło się na zapowiedziach).
Niektórzy wyrazili swoje zażenowanie, że tak szybko pogrzebano pismo razem z jego redaktorem, inni podawali przykłady pism z odległego od Centrum czasopiśmienniczego obwarzanka, które całkiem nieźle sobie radzą („Rita Baum”, „Opcje”, „Tygiel Kultury”), sugerowali, że prócz charyzmatycznego redaktora naczelnego istotny jest stabilny zespół tworzący redakcję. A co w tym wszystkim najciekawsze (i najsmutniejsze), na spotkaniu był obecny również Bogdan Dudko, ale nikt nie zaprosił go do stolika, nie zapytał o zdanie, nie namaścił do wyrażenia jakiegokolwiek komentarza. A Dudko milczał, choć to o nim rozmawiano przez ponad dwie godziny. Na stronie www „życzliwi” zaręczali w postach, że był „pijany w trzy dupy”.
***
Na portalu www.madeinbialystok.com trafiam na dwa teksty z 7 kwietnia oraz 16 kwietnia 2010 r. Oba anonsują pojawienie się nowego pisma literackiego oraz reaktywację „Kartek”. Cóż to za fenomenalna wiadomość: w grodzie nad Białą znajdzie się miejsce na dwa ambitne tytuły (drugim mają być wspomniane już „Strefy”). „Dudko pozostaje na stanowisku redaktora naczelnego i zapewnia, że pierwszy numer nowych-starych »Kartek« ukaże się w kwietniu 2010 w nakładzie 1000 egzemplarzy. Kolejny ma wyjść w czasie festiwalu Filmvisage, a jego formuła ma zostać poszerzona o tematykę filmową. – W tym numerze będzie dużo »Warszawki«. Pismo złapie oddech. Jesteśmy po słowie ze znanymi ludźmi filmu, którzy zdeklarowali chęć współpracy – twierdzi Dudko”.
***
Kiedy w końcu „Kartki” powróciły na ojczyzny łono, błotem ich nie obrzucano, reagowano niezwykle entuzjastycznie. Trochę zresztą wyglądało to tak, jakby nikt ich nie przeczytał ani nie przekartkował, a jedynie z moralnego obowiązku zaświadczał, że z całego serca kibicuje Dudce. 20 maja 2010 r., www.poranny.pl, Kartki: Kultowe białostockie pismo literackie wraca do życia! Dowiaduję się, że „właśnie budowany jest też portal internetowy Kartek, na który parający się literaturą będą mogli przesyłać swoje prace. Raz do roku planujemy organizować konkurs. Temu, kto wygra, wydamy książkę – zapowiada Dudko”. A po chwili dodaje: „W numerze, który ma wyjść w lipcu, powinien się też pojawić dział recenzji”. Powinien, ale się nie pojawił. Może lepiej byłoby po prostu nie obiecywać?
21 maja 2010, Gazeta.pl, Kartki jednak wyszły. W środku wypowiedź Krzysztofa Fusa, wydawcy i prezesa Filmvisage: „Na razie będzie to kwartalnik, ale w przyszłości chcielibyśmy, by był to miesięcznik, który by się ukazywał w nakładzie 2 tys. egzemplarzy. Szukamy sponsora”. Tyle że o takiego sponsora niełatwo w całej Polsce…, a i wspaniałomyślna dotacja ministerstwa nie wystarczyłaby na pokrycie jednej trzeciej wszystkich kosztów. I dalej: „Wydawcom zależy na połączeniu idei pisma literacko-artystycznego z ideą festiwalu Filmvisage (kolejny numer ma ukazać się w lipcu, gdy zostanie zorganizowana druga edycja festiwalu)”. W owym kolejnym numerze filmowi poświęcono zaledwie 8 stron – na program II Międzynarodowego Festiwalu Zawodów Filmowych, Telewizyjnych i Teatralnych im. Gustawa Holoubka. Czy tylko o to chodziło Fusowi? I gdzie się schowała wspominana „Warszawka”? Nie ma jej nawet na marginesach. Odnoszę wrażenie, że ktoś tu się nie dogadał względem szczegółów… i że zmarnowano szansę, jaką niósł mariaż z filmowym wydawcą. O ile jest on nim nadal, lecz gdzie szukać na ten temat informacji? Strona www Filmvisage ogranicza się do spraw związanych z ostatnią edycją festiwalu. Z szumnych zapowiedzi zostało tyle, co kot napłakał: wspomnienia przyjaciół „Kartek” zabarwione niewiarą, że będzie coś jeszcze poza kolejnym jubileuszem za kilka lat, coś poza kolejnym numerem specjalnym przypominającym, że „było sobie pismo...”. Zostały rozczarowanie i niewiara w redaktora Bogdana Dudkę, bez którego nikt sobie „Kartek” nie wyobraża, lecz nie wyobraża sobie na dłuższą metę „Kartek” także z nim. Co w tym zresztą dziwnego, że Dudko odgrywa w tej dramatycznej i jakże życiowej historyjce rolę Ordona na śmiertelnym szańcu? Czy można np. pomyśleć o „FA-arcie” bez Konrada Kędera albo o „Lampie” bez Pawła Dunin-Wąsowicza? Nigdy w życiu. Te pisma są ich autorskim projektem, ich dzieckiem, pomysłem na siebie i na własny sposób uczestnictwa w kulturze, nie do zrealizowania przez innych ludzi. Lecz każdy pomysł ma początek i powinien też mieć swój koniec.
Piotr Brysacz pisze w 38. numerze o czasach, gdy „byliśmy najlepsi, mogliśmy wszystko, mieliśmy swój świat, swój festiwal, swoje pismo” (K, jak Kartki). Tęskni za lepszym wczoraj. Wojciech Koronkiewicz nazywa swoich kolegów „Kartkowymi niedobitkami” (Gdzie dziś piją poeci?). „Co było, nie wróci, choć zawsze pozostaje to jedno, w co »Kartki« (…) wierzyły”, czytam we wstępniaku. Ach, romantyczne ideały młodości. O dawnych „Kartkach” powiadają, że były niezależne, bezkompromisowe, otwarte na dialog. Moim zdaniem, były też czymś więcej niż wyrazem uporu i zaciętości redaktora naczelnego – były robione dla czytelnika, dla środowiska i z niekłamaną przyjemnością, nie zaś dla wyleczenia czyichś kompleksów i podbudowania ego. Wygląda na to, że ten chlubny rozdział został zamknięty, a każdy kolejny numer robiony według chałupniczego przepisu wykorzystanego w tym mijającym już roku będzie nosił w sobie, mówiąc patetycznie, widmo klęski, zarówno redaktora naczelnego, jak i jego nieistniejącego, wypalonego zespołu.
Zamiast zakończenia
Tymczasem napisałam e-mail do Bogdana Dudki z pytaniem, kiedy wyjdzie nowy numer jego pisma. Może kiedyś odpowie, że „Kartki” już są i że nie jest to kolejna świąteczna stypa, lecz przyzwoita codzienność? Byłoby to zapewne, jak śpiewała Maryla Rodowicz, „siódme morze”.
1Cytat z tekstu Artura Jana Szczęsnego pt. Wypełnianie czarnej dziury („Kartki” 38/2010). Szczęsny wspomina, jak to dnia pewnego stanął na jego progu Robert Tyszkiewicz i oświadczył: Zasługujemy na odrobinę normalności. Na to Szczęsny: Znaczy kolaboracja?. Romantyzm, taki pozytywny – rzucił Tyszkiewicz.
Omawiane pisma: „Kartki”.
buduj Witrynę | © 2004 Fundacja Otwarty Kod Kultury | pytania? | kontakt