nr 13 (263)
z dnia 5 grudnia 2010
powrót do wydania bieżącego
zapraszamy | teraz o... | autorzy | archiwum
Pod koniec lata miłościwie nam panującego 2010 roku specjalistyczną prasę obiegła przedziwna wiadomość. Nie czytam wszystkich czasopism ekonomicznych; możliwe, że dwie notki nieśmiałym kolonelem – to wszystko, co w interesującej nas materii miał do powiedzenia rozgłos medialny. Niemniej ogarnia mnie szczere zdziwienie na myśl, że redaktorzy popularnych gazet nie podchwycili tematu. Być może winę za taki stan rzeczy ponosi bliskie sąsiedztwo owego targowiska próżności, jakim jest Forum Gospodarcze w Krynicy. Intrygująca inicjatywa, której poświęcam poniższy elaborat, przemknęła przez media niczym efemeryda, nie budząc ze snu publicystów. I tak tematy zastępcze spychają z właściwego kursu kapryśny szkuner opinii publicznej. Ale do rzeczy.
Otóż jedno z błyskotliwych towarzystw asekuracyjnych globalnego autoramentu zaoferowało ubezpieczenie na okoliczność Apokalipsy. Nie ostrzcie sobie zębów na wycenę zasobów realnej rzeczywistości. Przezorna reklama ostrzega: nie wchodzą w grę zawrotne kwoty. Chodzi raczej o poprawę nastroju klienta. Sama obecność likwidatora szkód ma być dla nas pociechą, że jest coś jeszcze po końcu czasu – zagłada świata nie oznacza zużycia pożytecznych idei. Nie doniszczajcie mienia po przejściu kataklizmu. In extremis firma nie zwróci nam świata.
Breloczek z pejzażykiem Morskiego Oka, ulubiony spinacz biurowy, plasterek kiełbasy – takie przedmioty wchodzą w rachubę. Asekuracją flamandzkiego malarstwa niechaj się zajmie metafizyka.
Agent ubezpieczyciela ma ocenić, czy w konsekwencji Armageddonu ponieśliśmy szkodę, czy też koniec świata dokonał ulepszeń w naszej sytuacji bytowej. Tak czy owak – obojętnie: zdarzy się to, czy nie – przewidujący tego świata mogą wreszcie uczynić ostateczne podsumowanie swych nadziei oraz obaw i wyrazić ich bilans w postaci finalnej polisy.
Koniec świata? To proste. Ale jakimś wyjątkowo skomplikowanym rodzajem prostoty. Ogień, dwa ognie – i wszystko znika. Tyle że rzeczownik „wszystko”, najbardziej otyły z rzeczowników, wyraża pojęcie abstrakcyjne. Nikt nie widział jeszcze granicy znanych i możliwych rzeczy. Czy tracący wszystko nie zachowuje w dalszym ciągu prawa do poszczególnych bytów?
Kończą się wszelkie zapasy. Co do tego nie należy mieć złudzeń. Na tym właśnie polega idea zapasów, że nie są one nieskończone. Ale czy istnieje lęk wspólnotowy? Taki, który nie byłby po prostu wielką liczbą osobistych obaw? Szczerze w to wątpię.
Z rzeszy potencjalnych unicestwień kres świata wyróżnia się poręczną prostotą. Wczoraj jeszcze świat był, a dziś świata już nie ma. Nie muszę więc zachodzić w głowę, gdzie go położyłem. Natura pomniejszych końców świata natomiast polega, jak się zdaje, na tym, by zachować bilans rzeczywistości we względnej równowadze. Kończy się jedno, zaczyna drugie. Gdy ciemność na zachodniej części firmamentu jest najgłębsza, wtedy na wschodzie pojawia się obietnica jutrzenki. „Jedno żyje śmiercią drugiego” (Heraklit).
Jeśli więc czekamy na opóźniający się środek lokomocji i po cichutku klniemy, bo nasz czas się kończy, warto wiedzieć, że naszej niecierpliwości, tak bardzo spiętrzonej, odpowiada czyjaś rosnąca cierpliwość. Jest ktoś, komu się nie spieszy. Mianowicie nasz transport.
Czym jest chaos? Zapewne czymś być musi, skoro tyle go wokół. Lecz spróbujcie tylko podać definicję tego antybytu! W tym celu trzeba by się odwołać do terminologii negatywnej: jedyną znaną cechą chaosu jest brak porządku. Dopiero wraz z nadejściem ładu (naturalnego bądź sztucznego) zjawiają się pozytywne cechy i jakości. Uważamy, że ład (przyrodniczy albo ludzki) powstaje w trudzie, tak właśnie jak układający puzzle mozoli się z każdym osobnym fragmentem. Restitutio in statu quo ante – przeciwnie – wymaga tylko jednego trzęsienia ziemi. Porządek jest trudny, chaos łatwy. Porządek wymaga stałego nadzoru, oliwienia łożysk (i już w tle majaczy dobrotliwy policjant), podczas gdy chaos pojawia się samoczynnie, podąża niejako w ślad za czyimś zaniechaniem. Otóż domniemanie to jest błędne. Wyobraźmy sobie puzzlistę, który rozbiera swój witraż po kawałku.
Wyobraźmy sobie dalej, że mechanizm powszechnego zniszczenia działa enumeratywnie: gaśnie czerwone światło na skrzyżowaniu i nie zapala się zielone. Gaśnie elektryczność na szóstym piętrze: okno piąte od lewej; po dwóch sekundach czwarte na ósmym piętrze, szóste na siódmym. Ruchem skoczka. W kolejnym oknie, chwilę później, szlag trafia nastrojową muzykę. W innym apartamencie gaśnie liryczne usposobienie. Cholera nie jest wybredna. Bierze nawet niepoważne łupy.
Jeśli ceremoniał Apokalipsy dokona się zimą, istnieje obawa, że Sąd Ostateczny strawi wieczność, mocując się ze swym zadaniem. Skrupulatny rachmistrz będzie musiał ogłosić przepadek każdego z osobna płatka śniegu.
Zastanówmy się teraz, co by było, gdyby roztropni sędziowie obrali hurtową procedurę unicestwiania kategorii. Czy po przyciśnięciu odpowiedniego guzika znikną wszystkie stoły, czy też zostaną nam na pociechę stoły operacyjne, ławostoły i stoły z powyłamywanymi nogami?
Nie mówcie tylko, że wioskowy głupiec wpadłby na ideę powszechnego ognia, bo z niszczeniem światów sprawa nie jest łatwa i trzeba się porządnie zastanowić, nim strącimy z orbity choćby jeden kurdupelny elektron. Gdyby ogień powszechny strawił świat, w istocie oznaczałoby to, że ogień powszechny nie strawił wszystkiego, bowiem zostałby na placu boju sam ogień powszechny. Musiałby więc nadejść kolejny ogień, w którym spłonąłby tamten pierwszy. A po tym drugim musiałaby nastąpić jeszcze większa pożoga. Pożarom nie byłoby końca. Apokastaza – ognisty koniec świata – oznacza w gruncie rzeczy spiętrzenie jednego ognia na drugim, który to fakt, oględnie mówiąc, nie byłby nikomu na rękę.
Nie należę, proszę mi wierzyć, do grona naiwnych wielbicieli atrybutów techne: tych mieniących się oszukańczymi blaskami cacuszek, tej chirurgicznej eschatologii. Uważam natomiast, że przy dzisiejszym poziomie sił wytwórczych problem Apokalipsy można będzie rozwiązać. Analogii dostarcza tu przypadek fabrykowania coraz to nowszych formuł chemicznych tzw. dopalaczy. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że inwencja twórcza ludzkiej rasy przekroczy możliwości Anioła Niszczyciela. Być może jegomość spędzi wieczność na rozprawie ze sprzętem RTV. Być może uda się go zapędzić do recyklingu.
Oto z mego ołówka spływa metafizyczna zasłona. Zapewne ujrzę jego kondycję w przejrzystym świetle. Cedrowa tutka nie skryje już przed czujnym wzrokiem zdradliwego pęknięcia grafitu. Być może za sprawą tej ostatniej usterki czyjeś oczy nie doczekałyby się mego epitetu.
Wyobraźmy sobie następujący dialog:
ONA: Jakie mam oczy, powiedz?
ON: Fajne.
ONA: Fajne? Dziękuję za taką przyjemność.
Oto dlaczego mówi się potocznie, że na Sądzie Ostatecznym zaniknie wszystko, co felerne. Ponieważ oczyszczone będą zwierciadła słów. Być może nic więcej się nie zdarzy.
ON: I w tym, kochanie, cały problem.
Mylimy się – i z naszych pomyłek biorą się światy równoległe. Szczyty marzeń (iście freudowska prawidłowość!) giną w szarych obłokach. Kto chciałby posiadać Wielki Tenis? Komu się śniły Góry Błota? Zadośćuczynienie przyziemnych starań powinno być małe. Wyobraźmy sobie staruszka z blizną po tracheotomii, popielata marynarka w prążki stanowi jego przyodziewek. Anielska orkiestra gra alla hornpipe z Muzyki na wodzie Haendla. Cóż czyni ów jegomość i czym się zajmuje? Ano przetrząsa kieszenie w poszukiwaniu zagubionego Graala. Otóż niewdzięcznik szuka pudełka zapałek, których w Arkadii ani dudu. Co teraz powinna uczynić obsługa lokalu? Zważywszy na lingwistyczny charakter zaświatów, przed plutonem egzekucyjnym archaniołów stoi taki oto wybór: dać ognia albo złapać za pałki.
Tkwij, monotonna duszo, na klęczkach. Może się uda. Lecz naszym przedmiotom żadna religia nie gwarantuje ocalenia. Przepadną z dużym prawdopodobieństwem.
Koniec świata przeraża i lęk ten na naszej prywatnej skali obaw, zajmuje zrozumiale mocną pozycję: gdzieś między użądleniem osy a zagubieniem karty kredytowej. Apokalipsa byłaby śmiesznym rozwiązaniem, wziąwszy pod uwagę kinowe wzięcie tematu katastrofy: porównywalne np. z problemem eksploracji kosmosu. Obawiamy się równo tyle samo, co żywimy nadzieje; w wolnych chwilach Stworzyciel wyprowadza z tego średnią arytmetyczną. Tak biegną żwawe miesiące codzienności. Ile to już razy Anioł Zniszczenia – z obawy przed kompromitacją – zawracał z drogi swe bombowce? Utrata konkretnego przyjaciela bardziej boli niźli zagłada wszystkiego, co żyje. W ciekawy sposób dał temu wyraz Eklezjastes, opisując tymi słowy buchalteryjny charakter kary Niebios: „zerwie się srebrny sznur i stłucze złota czasza, i rozbije się dzban nad zdrojem, a pęknięte koło wpadnie do studni”. Ile wart jest świat? Bodhisattwa miał rację. Ale miska, dzban, koło – te przedmioty można ubezpieczyć.
buduj Witrynę | © 2004 Fundacja Otwarty Kod Kultury | pytania? | kontakt