nr 6 (232)
z dnia 20 marca 2009
powrót do wydania bieżącego
zapraszamy | przeglądy prasy | autorzy | archiwum
„Doskonale skomponowane fabuły nie powinny ani zaczynać się, ani kończyć w przypadkowym punkcie” – powiada Arystoteles, dostojny znawca tej tematyki. Dwudziestowieczne powieści z pewnością spowodowałyby u niego teoretyczną konfuzję. Kto wie: może umarłby z nudów przed dobrnięciem do ostatniej strony ostatniego tomu cyklu Prousta? Może, desperacko poszukując „zgodnego z naturą rzeczy” fabularnego porządku, chętniej sięgnąłby po alfabet niż po Molloya Becketta? Alfabet posiada początek i koniec, który w żadnej mierze nie jest dziełem przypadku. Środek od biedy także się znajdzie, a przy tym jest to dziełko ponadczasowe i pouczające, do dziś wykorzystywane w szkolnej dydaktyce. A może ktoś podałby pomocną dłoń zagubionemu i zdesperowanemu Grekowi i zaprosił ucznia Platona na seans filmowy? Pokazałby mu jakąś komedię romantyczną (Moje wielkie greckie wesele) albo komiksowy epos (300), przy których być może mocniej zabiłoby serce wrażliwego na estetyczne kontrasty filozofa? Obawiam się jednak, że i te artefakty nie nasyciłyby poznawczego głodu Stagiryty. A ponieważ na rynku księgarskim i filmowym nikt nie posługuje się już takimi wyświechtanymi sloganami jak „prawda” czy „rzeczywistość”, Arystoteles musiałby zadowolić się eksploracją trzeciego obiegu i kinem off. I wtedy być może trafiłby na scenariusz niezwykłego dramatu idei o enigmatycznym tytule: Gdzie są moje granice?, tzn. trafiłby na egzemplarz „Tekstów Drugich”, sygnowanych numerem 6 (114) 2008.
Osinowy kołek konstruktywizmu
Choć zazwyczaj teksty do każdego rodzaju periodyku, czy jest to dziennik, miesięcznik czy kwartalnik, układane są pieczołowicie w rubryki i działy, podlegają selekcji i kategoryzacji, jako czytelnicy przechodzimy do porządku dziennego nad zamysłem autorskim, który zadecydował o takim a nie innym układzie tekstów. Owszem, może zastanawia nas czasami wybór „numeru jeden” w prasie codziennej (dlaczego znowu Tusk, a nie koło miłośników poezji w Prudniku?), ale z reguły otwieramy po prostu worek z tekstami i wyciągamy z niego to, co lubimy najbardziej. Najczęściej redaktorzy czasopism nie zostawiają pola dla naszej interpretacyjnej inwencji w tym zakresie. Typowy egzemplarz pisma kulturalnego jest numerem tematycznym, z jaśniejącą w centrum kategorią i promieniście ją uzupełniającymi szkicami. IBL-owskie „Teksty Drugie” realizują właśnie tę strategię. Ale tylko pozornie. Zrodzone w obrębie strukturalnej wizji tekstualizowania wszystkiego, co tylko się rusza, „Teksty Drugie” (pierworodne dziecię „Tekstów” pierwszych z lat 70.) posiadają również komponent fabularny: są spójną, choć rozpisaną na chór głosów, całością. Z początkiem, środkiem i końcem. Z perypetiami, dygresjami i wstrząsającym rozpoznaniem.
Fabułę omawianego numeru zbudowano, zestawiając perspektywy różnych bohaterów, spoglądających ze smutkiem, złością, czułością bądź gniewem na trupa, którego zapach drażni ich intelektualne nozdrza i którego starają się, każdy na swój sposób, godnie pochować. To bohaterowie pierwszoplanowi. Drugi plan, mniej widoczny i dygresyjny pozwalam sobie pominąć. Trupem jest klasyczne rozumienie pojęcia „rzeczywistości” oraz „prawdy”, a osinowym kołkiem różne postacie swobodnie rozumianego konstruktywizmu, który zakończył, jak wierzą bohaterowie, hegemonię klasycznej opozycji między prawdą a pozorem, rzeczywistością i jej reprezentacjami. Pierwszy cios pochodzi ze strony postcolonial studies. Maria Delaperièrre tytułowym pytaniem: Gdzie są moje granice?, pochodzącym z wiersza Białoszewskiego, wprowadza czytelnika w ogólną problematykę chwiejnych różnic między podmiotem i Innym, między kulturą własną i kulturą obcą. Ciosy bardziej precyzyjne zadają kilka stron dalej: Hanna Gosk, demaskująca dyskurs kresowy w niefikcjonalnej prozie międzywojennej, i Leonard Unger, przywołujący literackie świadectwa antysemityzmu w literaturze polskiej. Gdy w obrębie świata przedstawionego pojawia się makiaweliczny Jerzy Jarzębski (Realizm podszyty fantastyką), kruszą się podstawy opozycji między realizmem a fantastyką. Obie konwencje ujawniają swoje konstruktywistyczne podbrzusze. Najbardziej traci na tym uświęcony w polskiej krytyce realizm, któremu bliżej teraz do papierowej dekoracji rodem ze starego Teatru Telewizji niż do Balzaka. Zimną krew w obliczu upadku zachowuje Tomasz Kunz, który, przypominając o modernistycznych korzeniach duetu „rzeczywistość” i „pozór”, patrzy ze spokojem w otchłań i żegna bez żalu wysłużone frazesy o literaturze społecznie zaangażowanej i „rzeczywistości nieprzedstawionej” (Rzeczywistość nieprzedstawiona albo o przeszłości pewnego złudzenia).
Wpływowa holenderska badaczka, Mieke Bal z Uniwersytetu Amsterdamskiego, odziera z resztek niewinności wszelkiej maści teoretyków, notabene od dawna obnażonych z szat obiektywizmu i niezależności. Odwołując się do ustaleń Johnsona i Lakoffa (którzy jako pierwsi metodycznie opisali poznawcze aspekty przenośni) oraz do filozofii nauki Kuhna, rozszerza obszar władzy metafory na całość leksykalnego zasobu teorii i pokazuje, w jakiej mierze przezroczyste w naszym mniemaniu kategorie i pojęcia opierają się na podmianie sensów (Śmiertelna zgroza). Marek Zaleski z kolei przekonująco i czytelnie (choć nie wiem, dlaczego robi to w dziale „Dociekania”) streszcza dobrze już dziś znane, podstawowe dylematy narratologiczne związane z biografistyką. Biografia, tak jak i historiografia, nie jest już dziedziną porządkowania faktów, lecz efektem literackiej konfabulacji, arbitralną wizją tworzącego ją podmiotu. Szkoda, że swój tekst kończy w momencie, gdy zaczyna on się robić naprawdę ciekawy. Po wypunktowaniu tytułowych Kłopotów z monografią, wspomina zaledwie w dwóch słowach o współczesnych projektach monograficznych i strategiach radzenia sobie z pustką, powstałą po abdykacji pojęcia twardego „faktu”.
Punkt kulminacyjny
Bohaterowie fabuły podważają zatem na różne sposoby oczywistość pewnego przestarzałego modelu poznawczego. Pokazują, że w istocie nie mamy dostępu do rzeczywistości inaczej jak poprzez język. Przebywamy w świecie konkurujących ze sobą tekstów, narracji, stereotypów, które jedynie w wyniku nieuprawnionej absolutyzacji i przywiązania do korespondencyjnej teorii prawdy urastają do rangi rzeczywistości. Mówiąc nieco łagodniej, a właściwie parafrazując poglądy redaktora naczelnego, Ryszarda Nycza, teksty nie reprezentują jednej, substancjalnie pojmowanej realności, lecz różne sposoby jej doświadczania, artykułowane w przestrzeni instytucji zwanej literaturą. Ale prawda i rzeczywistość, uroczyście przebite osinowym kołkiem, nie umierają. I tu następuje zwrot akcji oraz dramatyczne tego zwrotu konsekwencje. Pierwsze votum separatum zgłasza, choć może nieświadomie, Adam Poprawa, któremu jestem wdzięczny za tekst o recepcji poezji Kapuścińskiego (Prawa natury plus parę innych względów. O przyjęciu tomu poezji Ryszarda Kapuścińskiego). Historyk literatury z Uniwersytetu Wrocławskiego przygląda się trudnemu do pojęcia zachwytowi, który towarzyszył poetyckiej inicjacji Kapuścińskiego. Trudnemu dlatego, że są to po prostu fatalne wiersze. Oczywiście, przyjęcie reguł wszechogarniającej tekstualnej gry oznacza, że nie możemy tak łatwo oddzielić tekstu od jego (również tekstowego) komentarza czy recenzji. Dlatego prace z zakresu estetyki recepcji nie informują nas o tym, jak tekst czytano, a jak jest „naprawdę”, lecz sumiennie opisują i próbują znaleźć przyczyny dominującego typu lektury. Tylko tyle i aż tyle. Spory bieżące wymagają zmiany pozycji z obserwatora na zaangażowanego uczestnika. Adam Poprawa już w tytule informuje nas, że jego tekst nie jest kolejnym głosem w sprawie Kapuścińskiego. Historyk literatury mówi z bezpiecznego dystansu osoby, która jedynie przygląda się dyskusji. Ale, i to jest niezwykle ciekawe, autor tekstu nie odmawia sobie jednocześnie prawa do złośliwych uwag pod adresem wierszy twórcy Imperium, pisząc, że utwory te prezentują „w najlepszym wypadku poziom drukowalności”, ponieważ są „aż nadto konwencjonalne i oczywiste”. Ciekawe: w samym środku konstruktywistycznej rewolucji przeciwko oczywistościom pojawia się głos sprzeciwu, głos, który – odwołując się do kryteriów „rzemiosła” – pozwala sobie, o zgrozo, na mówienie prawdy. Projekt „ciemnego oświecenia”, punkt docelowy dotychczasowych fabularnych perypetii, zostaje zakwestionowany.
Rozpoznanie
Czas na prawdziwą codę tej powiastki: anagnorisis, czyli rozpoznanie, które w gwałtowny sposób wyrzuci nas z dotychczasowego, wygodnego horyzontu poznawczego poprzez konfrontację z tym, co radykalnie inne. O ile z poezji Kapuścińskiego można się śmiać w kuluarach i w ten sposób poradzić sobie raz jeszcze z niechcianą parą „prawda” i „rzeczywistość”, o tyle w przypadku tekstu Zofii Mitosek sprawa jest poważniejsza (Wydarzenie, którego nie było, czyli „Holokaust” dla maluczkich). Rzecz dotyczy świadectw z okresu Zagłady, którym udowodniono fałszerstwo, a w sposób szczególny cieszącej się swego czasu ogromną popularnością książki Survivre avec les loups Mishy Defonseca, zekranizowanej z sukcesem przez Verę Belmont. Autorka monografii poświęconej kategorii mimesis doskonale zdaje sobie sprawę z intelektualnie wątpliwej opozycji między faktem a fikcją, dlatego tym większe opory wywołuje w niej tak drastyczne złamanie komunikacyjnego paktu między czytelnikiem (widzem) a nadawcą. Based on a true story – standardowy już dziś sposób uprawomocniania w filmach realistycznej konwencji może być (i jest, i był) wykorzystywany jako trop, jak choćby w literackich, „cudownie ocalałych” listach czy mitologicznych podaniach. Problem w tym, że trop ten może być użyty także w złej wierze i w odwrotnych proporcjach. A wtedy jako czytelnicy i widzowie czujemy się oszukani. Gorzej: zmanipulowani, bo nie o Pieśni Osjana się tu rozchodzi, lecz o historyczną traumę, która wielu przerasta tak bardzo, że skłonni są ją raczej zanegować niż przyjąć i przepracować. Jak ukoić podrażnione poczucie „prawdy”, wypartej, niechcianej, ośmieszonej przez współczesną humanistykę? Zgodzić się na jej uroczystą, ponowną intronizację? A może: zgodzić się radykalnie na konkurencyjność i zasadniczą nieweryfikowalność świadectw historycznych? Zofia Mitosek szuka trzeciej drogi, wspominając o niejasnej intelektualnie, choć przyjmowanej na wiarę, świadomości „moralnych konsekwencji”. Przywołuje więc modny ostatnio projekt etyki prawdy, która mogłaby stać na straży różnych bolesnych obszarów historii i doświadczenia, broniąc dostępu relatywizmowi. Niestety: morału z tego postulatu zrobić się nie da. I na tym polega dramatyczne pękniecie tej opowieści.
Omawiane pisma: „Teksty Drugie”.
buduj Witrynę | © 2004 Fundacja Otwarty Kod Kultury | pytania? | kontakt