nr 5 (231)
z dnia 5 marca 2009
powrót do wydania bieżącego
zapraszamy | przeglądy prasy | autorzy | archiwum
Redakcja „Res Publiki Nowej” za punkt honoru uznała ustosunkowanie się do słów Jacka Wojciechowicza (wiceprezydenta Warszawy), który ugodził w dumę artystów i środowisk kulturalnych, nazywając ich „histerykami”. Nie mam pewności, jak niskimi pobudkami kieruje się osoba pełniąca funkcję publiczną, która przeprowadza tak niestosowny atak, mogę jedynie podjąć próbę ukazania konsekwencji tego zdarzenia. W realiach monarchii XVIII-wiecznej podobne słowa wypowiedziane publicznie przez któregoś z bliskich królowi dostojników lub przez samego Najjaśniejszego Pana skazałyby tego, do kogo się odnoszą, w najlepszym wypadku na polityczny niebyt. Ratusz słowami Wojciechowicza, niczym wymierzonym na ślepo ciosem siekierą, dokonał podziału warszawskiej społeczności na dwie antagonistyczne grupy. Kryterium segregacji jest nader proste do odgadnięcia, a stanowi je racjonalność ekonomiczna. Z jednej strony mamy producentów dóbr i usług – zorganizowanych w grupy lobbingowe, wysuwających wspólne postulaty, wnioskujących o dotacje na cele konkretne, oddziałujące na różne rynki, a na pewno mierzalne ilością zysku wyrażoną w pieniądzu. Z drugiej zaś strony trafiamy na środowisko artystów, pozbawionych wsparcia miasta, nie tylko finansowego, ale i legislacyjnego. Zresztą cóż to za praca, skoro jej rezultatów nie sposób wyrazić w żadnych znanych jednostkach pomiarowych? Pieniądze przeznaczone na realizację pionierskiej koncepcji artystycznej można, w przekonaniu urzędników, z podobnym skutkiem utopić w rzece. Jako rezultat takiego sposobu myślenia powstaje kolejny podział – na twórczość nastawioną na masowego odbiorcę, z perspektywą zwrotu zainwestowanego kapitału oraz pozostałą – nieprzynoszącą zysków, a więc niedotowaną przez administrację.
Problematyka jednostronnych relacji między polityką a sztuką znalazła swój wydźwięk między innymi w dyskusji, której przebieg zamieszczono na pierwszych stronach zimowego wydania „Res Publiki Nowej” (nr 4/2008). Uważając relacjonowanie całej debaty za bezcelowe, ograniczę się jedynie do przytoczenia opinii Weroniki Szczawińskiej (Baronowie i histerycy? Kultura kontra władza), której to myśl uważam za nader inspirującą, szczególnie że zostaje poparta i rozwinięta w artykule Wojciecha Przybylskiego (O wolność bez autocenzury). Szczawińska porusza kwestię niszczycielskiej dla sztuki autocenzury. Artyści, chcąc zasłużyć na dotacje od Rady Miasta, przeformułowują swoje projekty tak, by nienagannie wpasowały się w nieraz ciasny światopogląd tej części społeczeństwa, na której są skorzy zarobić. Efektem takiej tendencji jest stagnacja kultury, wynikająca z faktu, iż artyści coraz rzadziej decydują się na podjęcie radykalnych kroków w swej twórczości. Taki stan rzeczy doskonale eksplikuje Szczawińska: „Brakuje odwagi, która umożliwiałaby przeforsowanie projektów śmiałych i znaczących”. Trudno nie zgodzić się z tym stwierdzeniem, dopóki jednakże w środowisku bohemy nie przestaną przeważać postawy konformistyczne, a wszelkie nowe trendy będą dyktowane popularną poprawnością polityczną, dopóty wszelkie inicjatywy artystyczne zbyt wiele ze „świeżością” wspólnego mieć nie będą…
Artykuł Kuby Szredera pt. Sztuka publiczna uważam za radosną odskocznię od problemu, który, jak starałem się powyżej ukazać, z wielu przyczyn pozostanie nierozwiązany. Projekt omawiany przez Szredera można zamknąć stwierdzeniem, że artysta (pojęcie to rozpatruję w pewnym ciągu przemian historycznych) przebył długą drogę, zaczynając od hermetycznego zamknięcia w złotej klatce europejskich dworów, następnie schodząc łaskawie do niższej, lecz niepozbawionej wysokich aspiracji warstwy mieszczańskiej, by po krótkim romansie z plebejuszami dokonać żywota w czarnej i gęstej niczym smoła masie… Duch historii, a my razem z nim, znajduje się teraz, jak sądzi Szreder, blisko ostatecznego celu swojej wędrówki (tj. blisko masy). Na tym etapie zostaje powołana do życia sztuka publiczna. Zgodnie z jej głównym założeniem rola artysty, jako osoby apriorycznie nadającej sens swojemu dziełu, odchodzi w niepamięć – rola ta staje się udziałem publiki, a ściślej – użytkowników przestrzeni, w której następuje akt twórczy. Być może warto pochylić się nad pomysłem głoszącym, byśmy przez wzgląd na możność bycia użytkownikami każdej przestrzeni mianowali siebie Ostatecznymi Użytkownikami Przestrzeni Absolutnej.
Jest to jednak pomysł aż nadto absurdalny, ja zaś wolę spróbować zrozumieć, na czym miałby polegać proces „tworzenia” sztuki przez rwący potok jej odbiorców. Proponuję przeprowadzenie następującego eksperymentu myślowego: wyobraźmy sobie, że formą sztuki publicznej uczynimy kawiarnię w środku galerii obrazów, herbaciarnię pośród wystawy rzeźb gipsowych, ale i poczekalnię na Dworcu Centralnym, a może nawet i sam dworzec. Do formy wlewamy materię, czyli ludzi użytkujących jedno z powyższych miejsc, którzy poprzez kontestację zarówno owego miejsca, jak i siebie nawzajem nadają owej przestrzeni pewne ruchome i niejasne sensy. Zauważmy, że ów projekt w niemal idealny sposób realizuje ideę demokracji w jej najbardziej egalitarnym wydaniu! Wszakże wszyscy jesteśmy zaproszeni do tworzenia sztuki. Zresztą to właśnie w sferze polityki znajduje Szreder uzasadnienie racjonalności tego projektu. W końcu nie ma to jak zaangażowane społeczeństwo, ucierające nosa technokratycznej elicie. Plan jest interesujący, lecz dostrzegam tu pewną lukę w rozumowaniu: czy nie jest przypadkiem tak, że tego rodzaju twórczość ma sens tylko wtedy, gdy każdy członek owej anonimowej braci ma pełną świadomość, że jest tu i teraz częścią pewnego konstruktu – dzieła sztuki? Uczestnictwo w jakiejkolwiek przestrzeni publicznej natychmiast winduje status uczestnika do poziomu dzieła sztuki albo przynajmniej jego elementu – jeśli nie jest sam. Być może chodzi właśnie o działanie kolektywne, tzn. zakładające przynajmniej dwóch twórców. Staje się to uzasadnione, kiedy – uznając pewne pozawerbalne sposoby generowania sensu, o których Szreder jednak bliżej nie mówi – przyznamy, że jedynie dzięki komunikatom językowym owe sensy zaczynają bytować jako coś więcej niźli bliżej nieokreślone, dziwaczne, fruwające w powietrzu idee. Przecież to „plotka jest kwintesencją sztuki publicznej”. Owo stwierdzenie nie pozostaje zresztą bez znaczenia dla samego sposobu „urzeczywistniania się” sztuki. Innymi słowy, ośrodkiem aktualizowania się jej percepcji miałaby być właśnie plotka, która pełniłaby podobną funkcję do tej, jaką pełni wzrok podczas kontestowania obrazu lub rzeźby. Rozważania te prowadzą nieuchronnie do pytania o faktyczną wartość sztuki publicznej, na które Szreder znajduje odpowiedź, sięgając do pojęcia spekulacji. Okazuje się, że jest ona zaledwie umowna, lecz na nieco innej zasadzie niż to miało miejsce w poprzednich epokach. Odebrana została możliwość jakiejkolwiek obiektywnej weryfikacji sensu, przez co każdy artefakt może być paradoksalnie bezcenny i bezwartościowy jednocześnie.
Nie będąc specjalistą od wężowego jadu, nie mogę jednoznacznie ocenić opuchlizny, pozostawionej przez bolesne ukąszenie heglowskie na kruchej tkance opisywanego przez Szredera projektu. Autor omawianego artykułu wskazuje jednak na inną jeszcze możliwość definiowania pojęcia przestrzeni publicznej. Jej głównymi atrybutami są wirtualność oraz identyczność z soczystym owocem rewolucji technologicznej końca XX wieku – internetem. Być może owo uniwersum ograniczone siecią światłowodów, będące jednocześnie, jako rezultat ludzkiej pomysłowości, artefaktem, winno pełnić funkcję bezdennego kontenera, w którym swe miejsce, obok różnego rodzaju danych oraz informacji, zajmuje również sztuka. Co więcej, rzec można, iż jej współczesne ujęcie doskonale odnalazło się w wirtualnej przestrzeni, której to charakter bezpośrednio umożliwił realizację wszystkich atrybutów od sztuki publicznej wymaganych, tak aby mogła ona swym kształtem wpisać się ostatecznie w ramy definicji, tego dziwnego tworu, jakim jest „sztuka współczesna”. Przypuszczam jednak, że eksploatowanie wyłącznie wirtualnej przestrzeni, chociażby przez warszawskich artystów, mimo niewielkich środków potrzebnych ku temu, okazałoby się, delikatnie mówiąc, niewystarczające.
Omawiane czasopismo: „Res Publica Nowa” nr 4/2008.
buduj Witrynę | © 2004 Fundacja Otwarty Kod Kultury | pytania? | kontakt