Witryna Czasopism.pl

nr 10 (212)
z dnia 20 maja 2008
powrót do wydania bieżącego

zapraszamy | przeglądy prasy | autorzy | archiwum

KTO SIĘ BOI SPOTKANIA ZE ZJAWĄ?

W okolicach każdej kolejnej rocznicy urodzin mierzę się zwykle ze zjawami z dzieciństwa. Jedna ze zjaw ma w pełni namacalny charakter. Gdy ją wziąć w dłonie, okazuje się śliska, cienka, a jednak wielowarstwowa. Mimo ciągłych zmian wizualnych, którym jest poddawana, przeważnie można nazwać ją ładną lub chociaż przeciętną. Pewnego majowego dnia, po wielu latach przerwy, zobaczyłam ją na wystawie sklepowej. Słońce grzało jak opętane, kłapanie tysięcy japonek zabijało hałas ruchu ulicznego, a ja stałam zmrożona przed witryną księgarni naukowej. Po kilku minutach wgapiania się w okładkę przemogłam się, otarłam wierzchem dłoni strużkę potu z czoła i weszłam do księgarni. Drżącym głosem poprosiłam o „Spotkania z Zabytkami” i rękami jeszcze bardziej rozedrganymi wygrzebałam z portfela sześć złotych.

Pierwsza lektura dokonała się na zielonej ławce na Plantach. Wśród śpiewu ptaków i pokrzykiwań kierowników niemieckich wycieczek pogrążyłam się we wspomnieniach. Radość taty, gdy listonosz przynosi kolejny egzemplarz „Spotkań”. Widok „Spotkań” na parapecie kuchennym i na półce przy drzwiach do łazienki. Potem druga fala radości taty, bo znalazł na mapie miejscowość z XVI-wieczną drewnianą dzwonnicą, o której mowa była w numerze czasopisma. Wreszcie smutek, który mnie ogarniał, kiedy zamiast jechać nad jezioro z dziećmi sąsiadów, wyruszaliśmy z rodzicami na wyprawę w poszukiwaniu drewnianego cudu...


„Spotkania” bardzo kulturalne


W „Spotkaniach z Zabytkami” przybliża się czytelnikowi historie wszelkiej maści wytworów rąk ludzkich, które albo popadły w zapomnienie, albo z zapomnienia właśnie rozpaczliwie próbują się wygrzebać. Mowa tu o pałacach, kościółkach, pomnikach, figurkach, wyszywankach, wycinankach i wszystkich innych przedmiotach zakończonych na „-ach”, byleby tylko były stare i tajemnicze.

W numerze 5/2008 pojawia się artykuł traktujący o Wawelu. „Jakże to – Wawel?” – mógłby ktoś zapytać – „przecież o Wawelu uczą się już brzdące w podstawówce, nawet przed Pierwszą Komunią. Co o Wawelu można powiedzieć nowego?” Piotr M. Stępień, autor artykułu pod zdradzającym nieco zawartość tytułem Wawel w projektach Adolfa Szyszko-Bohusza, udowadnia, że można. W dość obszernym tekście, ilustrowanym szkicami autorstwa Szyszko-Bohusza, rycinami pochodzącymi ze zbiorów Zamku Królewskiego oraz aktualnymi zdjęciami, przedstawia on mało znane projekty „uporządkowania” wzgórza wawelskiego pochodzące z okresu międzywojennego.

Ten i pozostałe artykuły są spójne, zwarte, rzetelnie napisane – autorzy są ludźmi „z branży”, archeologami, konserwatorami dzieł sztuki, historykami. Nie pojawiają się więc błędy merytoryczne popełniane często przez autorów pism popularnonaukowych, które mogłyby denerwować czytelników. Ma prawo natomiast denerwować kogoś takiego jak ja (czyli kogoś „spoza branży”) zbytnia „opisowość” i „suchość” tekstów oraz używanie w nich wyrazów, których znaczeń trzeba szukać w słownikach (albo po prostu w „googlach”). Nie mniej irytujący jest fakt, że czytając, zdajemy sobie sprawę, iż większość z tych pojęć pojawiła się na lekcjach historii czy języka polskiego w liceum. Ale kto by je pamiętał? Za przykład niech posłuży fragment artykułu Jerzego Jana Dolińskiego [Akcja drewno: Drewniane kościoły ziemi wieluńskiej (Drewniane świątynie w Gaszynie i Grębieniu)]: „Kościół ma konstrukcję zrębową, jest oszalowany, ma jednokalenicowy dach nad nawą i prezbiterium, a użyte w budowli wiązary odpowiadają szerokości nawy”. Zdenerwowanie czytelnika może jednak zaowocować czymś bardzo pozytywnym – chęcią zlikwidowania luki w edukacji. Kiedy już dowiemy się, co oznacza słowo „jednokalenicowy”, możemy przejść do czynności jakże przyjemnej – dodania tego wyrazu do słownika w edytorze tekstu (właśnie to zrobiłam). Poczujemy wtedy unikalną radość z okazania się mądrzejszym od komputera, czyli taką, jaką kiedyś odczuł sam Kasparow.


Zaczarowany pierniczek


Wszyscy mamy w pamięci spot reklamowy z Mumio w roli głównej, ten z zaczarowanym pierniczkiem. Nie wszyscy? Jeśli nie, to proszę: młody człowiek przychodzi do salonu telefonii komórkowej. Sprzedawca pyta: „co Pana irytuje?”. Młodzian odpowiada niepewnie-pytająco: „zaczarowany pierniczek…?”. Dalej sprzedawca daje klientowi do zrozumienia, że nie o ten typ irytacji mu chodziło. Ale nie to jest dla mnie ważne. Ważna jest idea zaczarowanego pierniczka. Chodzi tu o coś, co nam działa na nerwy obiektywnie, niezależnie od naszej woli i świadomości, o abstrakt idealnie irytujący. Coś jak Domestos dla oczu, bo Domestosa też nie można dotknąć. Czymś takim jest dla mnie w kontekście majowych „Spotkań” artykuł Małgorzaty Reinhard Chlandy zatytułowany Ze Stefanem Norblinem w Indiach. To pierwszy tekst, który przeczytałam w całości po kupieniu czasopisma, jeszcze w fazie „kartkowania”. Ze względu na temat zapowiadał się najciekawiej z całego numeru, mówi bowiem nie o rzeczy, ale o osobie – tytułowym artyście. Mój apetyt nie do końca został wszakże zaspokojony, o czym za chwilę. Autorka przybliża nam postać Stefana Norblina, którego słabo w Polsce znamy i niekoniecznie doceniamy, mimo iż jest malarzem z nobilitowanego ostatnio i na nowo odkrywanego nurtu art déco. Jak sam tytuł zapowiada, tekst skupia się głównie na indyjskim wątku działalności twórczej artysty. Wszystko pozornie wydaje się takie, jak być powinno. We wstępie nieco o klimacie kulturalno-artystycznym czasów Norblina, dalej o docieraniu do Indii i o pierwszych zleceniach malarskich tamże. Trochę opisów, trochę liczb. Na końcu o tragicznej śmierci artysty, zapomnieniu przez rodaków i powolnym procesie ponownego pojawiania się w ich pamięci. Po przeczytaniu artykułu Małgorzaty Reinhard Chlandy stwierdzam jednak, że nadal mam nikłe pojęcie o indyjskim wątku malarstwa Norblina. Stosunkowo niewielkie i dość niewyraźne zdjęcia, stanowiące próbę pomniejszenia do rozmiarów 5x8 cm malowideł ściennych o powierzchni 10m2, niewiele obrazują. Lakoniczne opisy autorki też nie na wiele się zdają. Owszem, opisy te są poprawne jako generalizacja, próba scharakteryzowania ogólnych tendencji rządzących dziełem Norblina („Postacie wydają się bezczasowe, zastygłe w swoich wyniosłych, hieratycznych pozach”). Ale generalizacji powinno się dokonywać, gdy szczegóły są powszechnie znane. A tezą tekstu Reinhard Chlandy jest przeświadczenie o niszowości i powszechnym braku wiedzy na temat dorobku artystycznego Stefana Norblina. Gdyby chociaż jedno zdjęcie było wyraźne (sic! każde powinno takie być!), gdyby ilustracja lub tekst pokazywały choć jeden szczegół, coś z bliska – wtedy czytelnik mógłby się przekonać, co tak naprawdę robił Norblin w Indiach, a ja nie wzięłabym artykułu o nim pod pręgierz. Jaka szkoda, że sposób prezentacji zdjęć i inne drobne usterki mogą tak zaszkodzić w odbiorze interesującego przecież tematu.


Kultura przez „ku” a nie „q”


Opisy zagadkowych pomników czasu nie tylko mają walory edukacyjne, ale także pobudzają wyobraźnię. Weźmy taką głowę Niobe z Nieborowa, która stała się niegdyś muzą Gałczyńskiego. Głowie przygląda się na łamach „Spotkań z Zabytkami” Elżbieta Jastrzębowska [Głowa Niobe w Nieborowie i jej posąg w Rzymie (Hipoteza o odnalezionym torsie nieborowskiej głowy Niobe)], a wnioski z tej obserwacji są zaskakujące nawet dla samej obserwatorki. Okazuje się, iż może ona być częścią antycznego posągu, którego korpus dopiero niedawno odnaleziono w Rzymie. Jeśli Niobe z Nieborowa ma swoją bogatą i pełną białych plam historię, to może i przedmioty, które napotykamy codziennie, były świadkami czegoś niesamowitego? Albo historie starych wind i telefonów, które także można znaleźć w numerze. Kogóż nie bawi poszukiwanie skarbów na strychu (jeśli mamy strych), w szafie po babci (jeśli babcia zostawiła po sobie szafę) czy w piwnicy domu leciwej ciotki (jeśli mamy taką ciotkę)? Kto nie zajrzał choć raz na pchli targ albo do antykwariatu? Każdy ma w sobie żyłkę kolekcjonera, a dziś, gdy nawet gadżety z „okresu błędów i wypaczeń” są w cenie, żyłka pęcznieje. Wniosek z tego taki, że „Spotkania z Zabytkami”, czasopismo z założenia oldskulowe, mimowolnie porusza bardzo chwytliwe tematy.


W kulturze nic nowego nie może być powiedziane. Wszyscy siedzimy na wielkim wysypisku myśli i słów i uprawiamy recykling. Chętnie, niechętnie lub nieświadomie. W każdym tekście, który właśnie powstaje, a jutro wyjdzie do druku, pełno będzie porównań. Oplata nas gęsta sieć odniesień i kontekstów. Zdjęcia pana A. porównuje się do zdjęć pana Saudka albo Sandera. Muzykę zespołu B. wrzuca się do jednego worka z muzyką Stonesów czy Michaela Jacksona. Nowa książka pisarza C. ma na okładce wzmiankę, że przypomina prozę Kafki. A w innych momentach to nawet Manna. Czy to jest dobre, czy złe – nie mnie to osądzać. Czy kiedyś się z tego wydobędziemy? Czas pokaże. Jedno jest pewne – „Spotkania z Zabytkami” dzięki zwartej, nie-felietonowej i nie-esejowej formie tekstów obroniły się przed wszechogarniającą „recyklingowością” słowa. Nie wiem, gdzie ukrywali się autorzy tekstów, gdy nastała era rządów braci: „Jak”, „Podobny” i „Jakby”, ale wydają się być zupełnie wolni od opresji tych trojga. I to jest właśnie oldskul.

Anna Ryguła

Omawiane pisma: „Spotkania z Zabytkami”.

zobacz w najnowszym wydaniu Witryny:
KOMEDIA NIE JEST (POLSKĄ) KOBIETĄ
PASOLINI – REAKTYWACJA
PLANETA PRL
felieton__PiSarz i POeta
...O CZASOPISMACH KULTURALNYCH
O CZASOPISMACH OTWARTYCH I ZAMKNIĘTYCH, CZYLI O TYM, DLACZEGO KAPELUSZ MIAŁBY PRZERAŻAĆ
zobacz w poprzednich wydaniach Witryny:
„EUROPA” 24/2006. OMÓWIENIE
O KARŁACH I ICH MITACH
Literatura – duch fartowny czy hartowny?

buduj Witrynę | © 2004 Fundacja Otwarty Kod Kultury | pytania? | kontakt