nr 17 (219)
z dnia 5 września 2008
powrót do wydania bieżącego
zapraszamy | przeglądy prasy | autorzy | archiwum
Analogie mogą być mniej lub bardziej trafne, ale mimo że nie są rozumowaniem ściśle sformalizowanym, pozwalają wstępnie zbadać zagadnienie, rozpoznać kluczowe dla niego elementy, ujrzeć nowe aspekty zjawiska. Dlatego też − choć zestawienie, które wykonam na początku, może wydawać się nieco naciągane, to jestem gotów go bronić i je uzasadnić. Przeszło dekadę temu, gdy rynek komiksowy w Polsce praktycznie nie istniał i można było tylko marzyć o tym, żeby wyglądał tak, jak w chwili obecnej, wydawnictwo Egmont uruchomiło miesięcznik „Świat Komiksu”, na łamach którego początkowo ukazywały się komiksy w odcinkach, a następnie − gdy wydawnictwo zaczęło coraz odważniej szturmować rynek i przygotowywać do druku pełnowymiarowe albumy − zaczęło zamieniać się w katalog zapowiedzi wydawniczych, tracąc tym samym na świeżości i niepowtarzalności proponowanych czytelnikom materiałów. Co łączy ten zamierzchły fakt z „Ha!artem”? Krakowskie czasopismo od samego początku służyło za rodzaj trampoliny, pozwalającej na literacką autopromocję, na kreowanie nowych zjawisk kulturalnych, które potem, namaszczone przez redakcję, wypchnięte na szersze wody, mogły zacząć żyć własnym życiem. Apogeum tej wzajemnej adoracji było opublikowanie w 2003 roku Tekstyliów, które wielokrotnie spotykały się z bardzo złośliwym przyjęciem ze strony krytyki (zwłaszcza Dariusza Nowackiego). Częste były zarzuty, że podjęto próbę napisania historii literatury na gorąco, bez właściwego dystansu, a przez to wypaczono faktyczną (obiektywną?) wartość omawianych zjawisk. W czasie jednak, gdy ukazywały się Tekstylia Piotra Mareckiego, Igora Stokfiszewskiego i Michała Witkowskiego, w piśmie drzemał jeszcze wyraźny potencjał, w każdym kolejnym numerze nieregularnie ukazującego się kwartalnika usiłowano wprowadzić nowe postaci tudzież nurty młodej kultury do szerszego obiegu (jeśli pismo jest dostępne w salonach prasowych, to mimo swej niezależności próbuje przecież wypływać na szersze wody). Tym sposobem przypomniano Stanisława Czycza i Mariana Pankowskiego, wykreowano debiut Michała Witkowskiego, stworzono swoistą modę na literaturę gejowską i lesbijską, próbowano wprowadzić takie zjawiska jak avant-pop. Można by wymieniać jeszcze całkiem sporo mniej lub bardziej udanych i wartościowych propozycji, niemniej jednak nie o to tutaj chodzi. W porównaniu do tego, co publikowano w „Ha!arcie” jeszcze trzy lata temu, najnowszy numer 27. (spóźniony o przeszło sześć miesięcy, a datowany jeszcze na rok 2007!) wypada strasznie blado i nijako, a ten stan traktuję albo jako moment przesilenia wynikający z faktu, że redaktor naczelny i główny animator pisma, Piotr Marecki, przesiadł się do „Krytyki Politycznej”, albo też jako świadectwo całkowitego zmierzchu pisma, które już wkrótce nie będzie miało zbyt wiele do zaoferowania. Z jednej strony jest to dla mnie smutna obserwacja, bo pamiętam czasy, kiedy kupowałem pierwsze numery, będąc jeszcze w końcowych klasach liceum i jakie wypieki wywoływała lektura tego krakowskiego czasopisma literackiego (wtedy jeszcze wydawanego jako pismo doktorantów UJ), z drugiej strony − domniemany zmierzch przyjmuję ze zrozumieniem. To chyba zwykły los czasopism tego rodzaju − rozbłyskują i gasną, jeśli pomysły się wyczerpują. By jednak nie rzucać słów na wiatr i nie być posądzonym o gołosłowność, chciałbym skrótowo pokazać, co konkretnie wywołało moje zaniepokojenie.
Numer otwiera dział poświęcony malarstwu Wilhelma Sasnala (POLITYKA AUTORSKA: A PO SASNALU CHOĆBY POTOP), dzięki któremu możemy się już właściwie zorientować, że redakcja mocno ciąży w kierunku „Krytyki Politycznej”, ale nie chciałaby zupełnie porzucać starego szyldu – można bowiem opublikować pod nim teksty, na które w warszawskim piśmie niekoniecznie znalazłoby się miejsce. Szkice o malarstwie Sasnala oscylują między hagiograficzną laurką Moniki Drągowskiej (Wilhelm Sasnal, »bez tytułu«, 2001, ołówek na papierze), w której autorka bombarduje czytelników kaskadą nieistotnych moim zdaniem szczegółów (dowiadujemy się ze szczegółami, w których lokalach spotykali się artyści grupy Ładnie), zaś sama ocena dokonań Sasnala nie wykracza poza standard i nie wnosi wiele nowego.
Drugi biegun stanowi tekst Dominika Kuryłka (O niemożności przedstawienia niemożności przedstawienia): tutaj kaskadę faktów zastąpiła kaskada erudycyjnych wolt, które powielają i streszczają sądy rozproszone na kartach wydanego przez „Krytykę” readera poświęconego tarnowskiemu artyście. Według Kuryłka Sasnal próbuje zmagać się w swej twórczości z problematyką reprezentacji i autonomii sztuki. Sam wywód jest mętny i − gdy wyjąć z niego z lubością przywoływane nazwiska Jacquesa Rancière’a i Slavoja Žižka − okazuje się, że autor w kółko powtarza wspomnianą wyżej tezę: Sasnal zmaga się z problemem reprezentacji i z autonomią sztuki. Trochę to jednak mało, a wrażenie niedoskonałości artykułu potęguje fakt, iż dwa przypisy nie zostały opracowane w korekcie i w rezultacie zostały w nich pisane kapitalikami pytania redaktora: „A CO Z TYM PRZYPISEM????” (być może zresztą są to pytania zadawane przez Kuryłka samemu sobie...).
Na koniec działu proponuje się nam laurkę wystawioną przez Marcina Wilka przewodnikowi po Sasnalu [U.F.O. albo Sasnal in Progress. Osiem punktów na marginesie lektury Przewodnika Krytyki Politycznej MMM. Esej wizualny Romana Dziadkiewicza (wkładka)]. Nie umniejszając wagi tej wyśmienitej publikacji, jest ona wyrazem polityki wydawniczej uprawianej na łamach krakowskiego pisma, ograniczającej się do podawania w małych fragmentach tego, co się ukaże nakładem Korporacji bądź do pochwał pod adresem „Krytyki Politycznej”, dla której „Ha!art” staje się chyba coraz bardziej niechcianym, ale cały czas potrzebnym bratem. Zawsze budziły moje zdziwienie wywody krytyków sztuki, zwłaszcza rozwlekłe, drobnym druczkiem pisane komentarze wywieszane w galeriach, które na całym świecie ocierają się wielokroć o pompatyczną pretensjonalność; „Ha!art” blok o Sasnalu serwuje nie tylko w takim stylu, ale jeszcze na dodatek w mało interesującym wydaniu, które jest mocno redundantne w stosunku do tego, co już o Sasnalu powiedziano gdzie indziej.
Cieszy mnie za to „fragment większej całości” poświęcony Czyczowi (Socrealizm à rebours. O »Nie wierz nikomu« Stanisława Czycza Piotra Mareckiego): redaktor naczelny pozostaje tutaj wierny jednemu ze swoich głównych „odkryć” (rewitalizacji?) literackich; od lat przecież działa na rzecz przywrócenia Czycza polskiej literaturze współczesnej. Wolałbym jednak tego tekstu nie przeczytać, bowiem nie ma w nim śladu informacji na temat tego, czy owa „większa całość” ma szansę ujrzeć światło dzienne; wolałbym zobaczyć więcej niż zaledwie dwie strony w czasopiśmie. Podobny charakter, choć nieco bardziej rozbudowany, mają artykuły poświęcone kolejnej zapomnianej a przypomnianej w zeszłym roku postaci – Krzysztofa Niemczyka. W tym przypadku odniosłem wrażenie, że opublikowane w „Ha!arcie” teksty nie zdążyły wejść do dwuksięgu poświęconemu artyście i teraz na siłę upchnięto je pod hasłem „przepisywania”, w ramach zamkniętego układu odniesień istniejącego pomiędzy publikacjami Korporacji.
Największą uwagę zwróciłem na wielki blok, będący zapisem dyskusji odbytych zimą ubiegłego roku w Warszawie, Krakowie i Bytomiu po publikacji Drżących ciał Artura Żmijewskiego. Wszystkie trzy dyskusje są dynamiczne i − co stwierdzam po zestawieniu ze wspomnieniami z debaty w Bunkrze Sztuki − wypadają o wiele lepiej niż na żywo, ale i tutaj można dołożyć łyżkę dziegciu: teksty są przydługie, nie każda tyrada okazuje się interesująca, motywy powtarzają się, mimo że jedyną osobą obecną na wszystkich panelach jest sam Żmijewski. Rażąca nadobecność słowa »dyskurs« każe mi przypuszczać, że za sprawą koncentracji rozmówców na tym pojęciu powinno było się ono już dawno zmaterializować, niczym duch przywoływany na seansach spirytystycznych. Ponadto zapis tych dyskusji nie musiał wcale się ukazać w „Ha!arcie”, wpisuje się natomiast po raz kolejny w zasadę odsyłania do publikacji silnie zaprzyjaźnionej redakcji z ulicy Chmielnej w Warszawie.
Zarzuty, które postawiłem, mogą brzmieć niczym utyskiwania wielkiego marudy: zapewniam jednak, że wynika to z przekonania, iż prowadzenie pisma w takiej formule prowadzi do nieuchronnej degrengolady. Jeśli nie zaczną się pojawiać inne teksty, które nie są „komentarzami do”, fragmentami książek wydawanych przez sam „Ha!art” lub przez „Krytykę Polityczną”, to krakowskie pismo czeka smutny koniec. Choroba, na którą wydaje się cierpieć „Ha!art”, nie tylko to pismo dotknęła; wspomniałem już o „Świecie Komiksu”, ale wystarczy też przyjrzeć się choćby jednemu numerowi „Zeszytów Literackich” i − oprócz świetnych bloków tematycznych − zobaczymy podobne objawy. Chyba nigdy jeszcze „ZL” nie opublikowały krytycznego głosu na temat publikacji, która wyszła spod ich własnych skrzydeł, co z jednej strony nie powinno dziwić, z drugiej zaś − odpycha z poczuciem niezdrowej, zatęchłej atmosfery. Pytanie zatem: kryzys to czy zmierzch?, pozostaje otwarte. Oby kryzys − po nim bowiem, podobnie jak po wyjściu na pustynię, rodzi się nowa jakość.
Omawiane pisma: „Ha!art”.
buduj Witrynę | © 2004 Fundacja Otwarty Kod Kultury | pytania? | kontakt