nr 13 (215)
z dnia 5 lipca 2008
powrót do wydania bieżącego
zapraszamy | przeglądy prasy | autorzy | archiwum
Świat jest mały, o czym wie każdy, kto choć raz popełnił jakąś gafę towarzyską i potem w najbardziej nieoczekiwanych sytuacjach spotykał świadków własnej wpadki. Wyskakiwali oni ze sklepów i zza rogów ulic, gdy szedł ze „świeżą” dziewczyną; widząc nieszczęśnika, witali się wylewnie i nawiązywali w rozmowie do wydarzenia, o którym ów wolałby raczej zapomnieć. Ta małość – czasami wręcz kieszonkowość – świata miewa i przyjemne konsekwencje. Już spieszę z przykładem. Parę dni temu zadzwoniła do mnie koleżanka B. Powiedziała, że przyjechał do Krakowa jej znajomy (M.) z drugiego końca świata, że w interesach, że ma mało czasu, w skrócie: mam się przebierać i obuwać, bo wyruszam razem z nią zaznajamiać kolegę-obcokrajowca z życiem nocnym naszego miasta. W pół godziny później dotarłyśmy na miejsce spotkania. Jakież było nasze zdziwienie, gdy oprócz M. zastałyśmy tam naszą dobrą znajomą, K. Swoją nieoczekiwaną obecność wytłumaczyła faktem, że M. okazał się być przyjacielem z lat dziecinnych jej męża (T., również obcokrajowca) i M., wiedząc, że T. mieszka w Polsce, postanowił odnaleźć go i spleść się z nim nowymi więzami. Zastanawiacie się pewnie, jak takie spotkanie po latach wygląda. Co się wtedy pije – sok czy wódkę – i o czym się rozmawia? Czy się rozmawia o rodzinie – czy się urodziło i z kim? Albo się opowiada anegdotki ze studiów i z pracy? A może się dyskutuje o swoim kraju – czy powinien się zbroić atomowo albo wstępować do jednej lub drugiej unii bądź przystępować do paktu? Rzeczywistość pokazała, że pije się wino, a rozmawia o Śląsku. Tak, właśnie o Śląsku i jego osobliwościach rozmawiali wtedy w Krakowie dwaj panowie z najbardziej egzotycznego i dalekiego kraju, jaki jesteście sobie w stanie wyobrazić. A gdy ta rozmowa trwała w najlepsze, B. uniosła nagle nad głowę palec szyderczej donosicielki, po czym wycelowała go we mnie i powiedziała oskarżycielsko: „Ona jest Ślązaczką!”. Poczułam, że oczy pozostałej trójki kierują się na mnie: na inną, stwór z hałdy, który w płucach ma siarkę i koks. „No więc jaki jest ten Śląsk?” – zapytał T. „Nie wiem” – odparłam zgodnie z prawdą – „nigdy się nad tym nie zastanawiałam”.
Jaki jest ten Śląsk?
Szukając odpowiedzi na powyższe pytanie, kilka dni później wstąpiłam do Empiku, gdzie z półki z czasopismami o kulturze i sztuce wyłowiłam czerwcowy numer „Śląska” (6/2008), magazynu społeczno-kulturalnego. Przewertowałam całość w złudnej nadziei, że z samych nagłówków i jego szaty graficznej wychwycę coś charakterystycznego dla regionu. Nic. Dopiero tylna część okładki przyniosła mi „fragmentaryczną” satysfakcję. Uśmiecha się z niej bowiem (lekko namiętnie) wąsaty pan w okolicach czterdziestki, ubrany w coś na kształt munduru. Tam, gdzie twarz powinna być gładka, jest gładka jak pupa niemowlęcia. Tam, gdzie powinna być szorstka, widnieją zaczątki zarostu, których nie powstydziłby się Bruce Willis w latach swojej największej popularności. Pod spodem podpis: „Spotkajmy się w autobusie” i wyjaśnienie, że okładkowy pan to kontroler biletów w śląskiej aglomeracji. Na stronie nr 3 można znaleźć artykuł autorstwa Katarzyny Migdoł-Rogóż Zawód kontroler, będący dopełnieniem i wyjaśnieniem idei tego plakatu. Artykuł (i plakat) ma za zadanie promowanie „kanarów” (żebyśmy przestali nazywać ich „kanarami”). Jest częścią szeroko zakrojonej akcji informacyjno-reklamowej, która może uświadomi pasażerom, że uiszczanie opłaty za przejazd środkami komunikacji publicznej jest ich niezbywalnym obowiązkiem, a sprawdzanie, czy opłata została uiszczona, jest znowuż niezbywalnym prawem przedstawicieli przedsiębiorstwa komunikacji miejskiej (czyli „kanarów”). Przyznam, że to dość nietypowy punkt widzenia w kraju, gdzie sprawdzającego bilet traktuje się jako wroga publicznego nr 2, w rankingu osób społecznie znienawidzonych zajmującego pozycję zaraz po szefie PZPN-u i tuż przed inspektorem Sanepidu. Mimo to, lub może właśnie dlatego, daję się przekonać autorce. Czuję się przekonana do tego stopnia, że postanawiam więcej w tym omówieniu nie używać słowa „kanar”. Męczy mnie tylko jedna wątpliwość: czy gdzieś indziej w Polsce gazeta ze słowem „kulturalny” w nazwie zawierałaby treści promujące kontrolerów biletów?
Czas się zastanowić
Dalej w numerze bardziej kulturalnie, a mniej społecznie. Choć pismo przypomina przedwojenny żydowski sklep, oferujący czytelnikowi literackie: „szwarc, mydło i powidło”, utrzymuje spójność dzięki jednej prostej cesze. Jest nią małoojczyźnianość tematów. Co oznacza, że zarówno te wspomniane wcześniej „szwarc, mydło”, jak i „powidło”, wyprodukowane są na Śląsku, ze śląskich składników albo chociaż rękami Ślązaków. Redakcja czasopisma założyła najprawdopodobniej – zresztą zupełnie trafnie, wnioskując po moim przykładzie – że jeśli ktoś sięga po „Śląsk”, to znaczy, że świadomie lub nie, chce się uczyć o tym regionie bądź chce popatrzeć na Polskę – przynajmniej w momencie czytania – przez śląskiego regionu pryzmat. Pismo przyjmuje wobec czytelnika nie-Ślązaka postawę otwartą. Jest napisane w całości czystą polszczyzną (czystości języka strzeże sam Jan Miodek, ślady obecności którego można znaleźć na stronie 56.), nie kłują tu w oczy odniesienia do historii czy kultury regionu, które by pozostawiono niewyjaśnione dla niewtajemniczonych.
Już przy pierwszym wertowaniu numeru uwagę czytelnika zwraca fakt, że często oddaje się tutaj głos wybitnym jednostkom. Jest zarys postaci zmarłego przed dziewięciu laty znanego ilustratora, a przede wszystkim rysownika satyrycznego, Gwidona Miklaszewskiego (Panie Gwidonie, proszę… no proszę Grzegorza Sztolera). W artykule przeczytamy o tym, jak powstała jego seria Proszę… dla „Dziennika Zachodniego”, która jest tam przedrukowywana do dziś, trochę anegdot z życia artysty poskładanych z jego dawnych wypowiedzi, jest nawet akcent mistyczny. Całość utrzymano w ciepłym, lekko nawet laurkowym, ale przyjemnym w lekturze tonie.
Kolejną z postaci, którym oddano głos w czerwcowym „Śląsku”, jest proboszcz katowickiego kościoła pw. Apostołów Piotra i Pawła, ksiądz kanonik Paweł Buchta. W rozmowie ze Stanisławem Warmbrandem, zatytułowanej Tu nie było getta, ksiądz Buchta mówi parę niezwykle ważnych rzeczy. Wywiad zaczyna się od stwierdzenia, że Katowice sprzed stu lat to europejskie „centrum tolerancji, gdzie rabin w zastępstwie chorego księdza prowadził lekcję religii, gdzie położono podwaliny pod państwo Izrael i gdzie urodziła się laureatka nagrody Nobla Maria Geppert-Mayer i gdzie splatały się losy Polaków, Niemców, Żydów”. Wielokrotnie mówi się o „Ślązakach wyznania mojżeszowego”, o „śląskich Żydach”, nie zaś po prostu o Żydach, co sugeruje, że pierwotnie dla wszystkich Ślązaków dzielenie jednego miejsce na ziemi było najważniejszą cechą wspólną, ważniejszą od wyznania. Najwidoczniej coś z tego poczucia jeszcze zostało, skoro katowiczanie, pod wodzą ks. Buchty, rozpoczynają właśnie starania o renowację żydowskiego cmentarza na terenie parafii Apostołów Piotra i Pawła. Ksiądz Buchta opowiada o wielkim dylemacie Ślązaków z czasów hitleryzmu (czy ratować życie innych, ryzykując własną śmierć?), o życiu w sąsiedztwie obozów zagłady, w dymie z pieców krematoryjnych. To bardzo ważny głos w dzisiejszej dyskusji o Holocauście, w której coraz częściej pojawia się hasło „polskich obozów zagłady”.
W wątek potrzeby pamięci wpisuje się też inny artykuł z czerwcowego „Śląska”. Z dna piekła to zapis wspomnień Henryka Mandelbauma, palacza zwłok w KL Auschwitz-Birkenau. To bardzo cenne spojrzenie na tragedię pomordowanych, bo spojrzenie oczami świadka – opowieść o beznadziei czekania na pomoc, o żalu do świata, który nie krzyczał, patrząc na hitlerowskie zbrodnie, a przede wszystkim przyznanie się do problemów z religią, która w warunkach obozowych staje się czymś bardzo odległym.
Powroty
Śląsk lubi pamiętać. Lubi powspominać, stoi zawsze jedną nogą w przeszłości (świadczy o tym chociażby fakt, że gwara tego regionu nie stała się reliktem przeszłości, ale żyje, rozwija się i ma się ogólnie świetnie). „Śląsk” też od przypominania nie stroni. Tym razem wspomniał m.in. katowickie lata działalności Gustawa Holoubka. Mało kto pamięta, że takowe w ogóle istniały. Zupełnie niesłusznie, bo Gustaw Holoubek lat w Katowicach spędził aż siedem, a pracował wtedy niezwykle ciężko i aktywnie, zdopingowany śląskim etosem pracy i – może nawet bardziej – niezwykle napiętym planem zadaniowym kombinatu Państwowych Teatrów Śląsko-Dąbrowskich, którego część stanowił wtedy Teatr Śląski im. Stanisława Wyspiańskiego w Katowicach – Stalinogrodzie. O tym, jak Mistrz spędził w Katowicach swoje siedem lat, czy były one chude, czy tłuste i dlaczego przeniósł się ostatecznie do Warszawy, można przeczytać w obszernym, bo aż siedmiostronicowym artykule Tadeusza Kijonki Lata katowickie – i śląskie powroty Gustawa Holoubka.
Z całego numeru najbardziej urzekł mnie jednak inny spośród melancholijnie patrzących w przeszłość tekst, Moja ogródkowa autobiografia, autorstwa Bogdana Widery. Autor wybrał formę felietonu-autobiografii, bardzo zabawną, upstrzoną anegdotkami zaczerpniętymi z własnego życia. Podtytułom nadał nazwy nawiązujące do poetyckiego curriculum vitae Mickiewicza: „Dzieciństwo sielskie, anielskie”, „Młodość górna i chmurna”, „Wiek męski, wiek klęski”. Owoce i warzywa z działki pana Widery dla bohaterów jego opowieści mają posmak cynku i ołowiu („nikt wtedy jeszcze nie słyszał u nas o ekologii”), czytelnikowi dane jest niewątpliwie odczuć zapach minionej epoki. Zafascynowały mnie opisy osiedlowych debat, wieców i szkoleń, w których trzeba było uczestniczyć, aby móc chociaż pomarzyć o własnej działce pracowniczej. Albo relacje z wieczornych biesiad w „laubach” – działkowych altankach, przy winie porzeczkowym i mandolinie... Pan Widera oprócz dostarczania odbiorcom rozrywki miał jednak inną jeszcze misję przy pisaniu swojej autobiografii ogródkowej. Jest nią uświadomienie nam katastrofalnego stanu prawnego ziemi, na której stoją ogródki działkowe. Nie chcąc jednak zanudzić nikogo suchymi faktami, przemycił je w tekście w formie niewielkich tabelek. Jest to bardzo sprytny zabieg, pokazujący, jak w sielskie życie ogródkowe (tekst ciągły) wdziera się polityka (ramka), by wreszcie zacząć temu życiu zagrażać (ramka zawsze mocniej niż zwykły tekst rzuca się w oczy).
Bardzo wiele możliwości
W mojej ulubionej scenie z filmu Dziewczyny do wzięcia Andrzeja Kondratiuka panny z prowincji pytają świeżo poznanych warszawiaków (Inżyniera i Magistra) o ich propozycje wspólnego spędzania czasu. „Jest wiele możliwości” – stwierdza Inżynier. „Jakich?” – drążą dziewczyny. „Bardzo wiele” – pada odpowiedź.
Podobnie jest z charakterem „Śląska”. Kiedy czytelnik dochodzi do momentu, w którym oswaja się z pismem, czuje się bezpiecznie i komfortowo, trzymając miesięcznik na kolanach, bo już wie, czego może się po nim spodziewać, wtedy właśnie zostaje zaatakowany czymś zupełnie nieoczekiwanym, „obcym” tekstem. W tym numerze jest to fragment powieści Marty Fox Kasia podrywaczka, będący zapisem przygód i refleksji dziewczęcia w wieku, gdy na rodziców mówi się „starzy”, a wizyta w dyskotece jest emocjonującym przeżyciem. Tekst ten „wyskakuje jak filip z konopi” spomiędzy rozmowy z doc. dr. Andrzejem Romanowiczem, a opisywanymi przeze mnie nieco wcześniej obozowymi wspomnieniami Henryka Mandelbauma. Czy to jest odpowiednie miejsce dla literatury pełnej sformułowań typu „pecet rulezz!” czy „co to za shit spadło na mnie”? Moim zdaniem nie. Nie twierdzę, że twórczość Fox w ogóle nie powinna się w numerze znaleźć, ale uważam, że w poważnej prasie wszystko powinno mieć swoje ustalone miejsce. Trudnych tematów nie powinno przetykać się tematami bardzo niepoważnymi tylko po to, by uzyskać różnorodność. Te ostatnie, gdyby miały swoje wydzielone miejsce z napisem „Literatura”, byłyby jak najbardziej do zaakceptowania – literatura rządzi się innymi prawami niż słowo pozaliterackie. Apeluję zatem do redakcji miesięcznika „Śląsk” o uważniejsze rozmieszczanie tekstów, tak żeby żaden z nich na tym nie ucierpiał. Niech czytelnik będzie przeprowadzany łagodniej z jednego sposobu użycia słowa do drugiego.
Chaotyczność czerwcowego „Śląska”, mimo iż przeze mnie krytykowana, świadczyć może jednak o czymś ważnym – o poszukiwanym przeze mnie prawdziwym charakterze Śląska. Być może dziś już nie ma jednego Śląska (nigdy nie było?), o jednolitej i spójnej naturze. Dzisiaj jego charakter to suma charakterów wszystkich Ślązaków, którzy – choć różni – wciąż mają ze sobą coś wspólnego. Żeby się dowiedzieć, cóż to takiego i czy na pewno mam rację, trzeba będzie sięgnąć nie tylko po czerwcowy „Śląsk”, ale i po następne numery.
Omawiane pisma: „Śląsk”.
buduj Witrynę | © 2004 Fundacja Otwarty Kod Kultury | pytania? | kontakt