nr 10 (212)
z dnia 20 maja 2008
powrót do wydania bieżącego
zapraszamy | przeglądy prasy | autorzy | archiwum
Ostatni numer krakowskiej „-grafii” [nr 3-4 (20-21) 2007/2008] prezentuje kolekcję tandety i rozmaite próby jej wykorzystania oraz oswojenia w prawdziwej sztuce – w ten właśnie prosty sposób można scharakteryzować materiał zebrany w wydaniu.
Pierwszym artykułem o kiczu lub tzw. „prowizorce” jest tekst Marii Jaworowicz Miasto nasze a w nim. Autorka celowo zadaje czytelnikowi fizyczny (!) ból zdjęciami, na których znalazły się polskie drogi wraz z ustawionymi przy nich prywatnymi bilbordami – w poważnych gazetach codziennych zatuszowano by te okropieństwa dzięki programowi Photoshop. Sam tekst mówi o lukach prawnych, dzięki którym można zaklejać nasze miasta owymi 'badziewnymi' reklamami. Poznamy historię mieszkańca Warszawy, który po miesiącach protestów wszczętych z powodu mieszkania za reklamową płachtą zasłaniającą mu dzienne światło, postanowił wziąć sprawę w swoje ręce i wyciąć w opresyjnym ekranie dziurę. Powołano już, co prawda, stowarzyszenie walczące z ekspansywną reklamą, ale jakie ma ono szanse w starciu z korporacjami typu: AMS, News Outdoor Poland, Cityboard Media itp.?
Ta sama autorka w Krakowskim Times-Skwerze przytacza przykłady nietrafionych projektów małej architektury w Krakowie. Najbardziej rozbawiły mnie kosze nazwane „Żul-friendly”, zaprojektowane specjalnie z myślą o zbieraczach puszek. Ponoć istnieje aż sześć rodzajów takich koszy, co wynika zapewne ze źle pojętego polskiego indywidualizmu: widocznie nie udało się dojść do kompromisu i zdecydować na jeden projekt, dlatego „każdy projektant dał jeden swój słupek”. Podobnie zabawnie wygląda kwestia oznakowania miejsc turystycznych: na jednym słupie znajdziemy całą historię rozwoju typografii i obowiązujących w niej trendów, bo oczywiście każdy komunikat wydrukowany jest inną czcionką. Nie lepiej dzieje się na słupach ogłoszeniowych, mieszczących na sobie całe kioski. Wspomina też Maria Jaworowicz o niepraktycznych słupkach przy krakowskim teatrze Bagatela, w razie pożaru skutecznie blokujących drogę strażakom.
Przegląd niefortunnie zaprojektowanych i wykonanych logotypów proponuje nam w swoim niewielkim, ale bogato zilustrowanym tekście Znaki-cudaki Sylwia Giżka. Autorka zastanawia się nad paradoksem wzrastającej liczby wykształconych grafików i jednocześnie coraz liczniej powstających „logotypów-cudaków”. Być może taka jest naturalna konsekwencja rozwijania się praw wolnego rynku. Firmy nie zauważają, że opłaca im się zainwestować w porządne logo, nie chcą wykładać większych pieniędzy na profesjonalny projekt i wybierają najtańszą siłę roboczą. Kto wykonuje dziwaczne obrazki, prezentowane przez Giżkę? Czasem sekretarka, która obsługuje tylko Worda, a czasem dobrze się zapowiadająca siostrzenica prezesa. Przyczyna częstego realizowania nie najlepszych pomysłów wiąże się też z niedopracowaniem (organizacyjnie i regulaminowo) ogłaszanych konkursów.
Ciekawie i niebanalnie wykorzystano kicz na sesji fotograficznej „-grafii”, przygotowanej do projektu Lovers Małgorzaty Malwiny Niespodziewanej. Cały projekt opiera się na dość prostym pomyśle przywdziania przez modeli białych koszulek z anatomicznym rysunkiem serca i odchodzącymi od niego czerwonymi nitkami, co w konsekwencji ma przedstawiać „jedną z podstawowych funkcji życia – kojarzenie się w pary”. Seria powstałych zdjęć nawiązuje do sławnych obrazów takich twórców, jak David Hockney, Albrecht Dürer, Frida Kahlo, Rafael oraz Egon Schiele. Warto zobaczyć te pięć ascetycznych w formie zdjęć, którym w praktyce daleko do rozbuchanego i ciężkostrawnego kiczu.
Artykuł Szyld rosyjski Afanasija Iwołgina wydaje się wchodzić w dialog z Miasto nasze a w nim, o którym pisałam wyżej. Dowiemy się z niego nieco więcej o przedrewolucyjnej Rosji, w której z powodu powszechnie panującego analfabetyzmu informowano mieszkańców miasteczek i wsi o asortymencie sklepów za pomocą obrazków. Dzięki temu rozkwitła w imperium rosyjskim sztuka malowania szyldów. Malarze wywodzili się głównie z rzemieślników, skupiających się w cechach i wykwalifikowanych do konkretnych zadań (każdy pracownik miał swoją funkcję: jeden rozcierał farby, inny przygotowywał podobrazie, a mistrz wykańczał całość). Najczęściej wykonywano szyldy na blasze, choć używano również innych materiałów. Przyjęło się np., że sklepy z mięsem symbolizowali rzeźnik z siekierą lub krowa, a dla piekarni malowano piramidy bułek. Do miłośników szyldów należeli m.in. Marc Chagall czy Zygmunt Waliszewski, a w 1913 r. szyldziarze doczekali się nawet osobnej wystawy, co było niewątpliwą nobilitacją i ewenementem, a przede wszystkim oryginalnym sposobem na uprawianie malarstwa w sztuce użytkowej.
W jakiej jeszcze zaskakującej formie może objawić się kicz, pokazuje Olaf Cirut w artykule pt. Niko Pirosmani. Portretuje w nim artystę gruzińskiego, malującego swoje obrazy na – uwaga! – czarnej ceracie. Wynikało to zapewne z jego ubóstwa, gdyż większość zleceń wykonywał za butelkę bimbru lub za jedzenie. Cirut pisze o tym anonimowym dla nas twórcy, że: „wkroczył w niezwykłe rejony abstrakcji, syntetycznego języka znaków, umownej przestrzeni, którą teraz po dziesięcioleciach przypisujemy dokonaniom Picassa czy Braque'a”. Mamy więc do czynienia z niezwykle interesującą postacią, w Polsce zupełnie nieznaną, dlatego chylę czoło przed autorem tekstu, że postanowił nam Pirosmaniego przynajmniej w niewielkim stopniu przybliżyć.
Muszę przyznać, że mam nieco mieszane uczucia po przeczytaniu i, co ważne, obejrzeniu „-grafii”. Z jednej strony proponuje nam ona skondensowany i unikalny zbiór ciekawostek, nieznanych faktów, o których nie można przeczytać nigdzie indziej, co wydaje się zaletą w zestawieniu z większością periodyków zajmujących się sztuką, często, choć na różne sposoby wracających do wciąż tych samych tematów. Z drugiej strony jednak, drażni mnie miejscami nieczytelna forma tego pisma; bywa też, że w natłoku zdjęć (poszczególne strony przypominają fantazyjne i chaotyczne kolaże) trudno znaleźć tytuł i autora! Fakt, że doszukałam się wielu literówek (łącznie z błędem w nazwisku Schielego w tytule artykułu), składam już na karb tematu obranego w ostatnim numerze, tzn. tandetności. Powiedzmy więc, że przymykam na to oko.
Omawiane pisma: „-grafia”.
buduj Witrynę | © 2004 Fundacja Otwarty Kod Kultury | pytania? | kontakt