Witryna Czasopism.pl

nr 3 (205)
z dnia 5 lutego 2008
powrót do wydania bieżącego

zapraszamy | przeglądy prasy | autorzy | archiwum

BŁĘDNE KOŁA I SPRZECZNOŚCI

1.

Jak uzyskać tożsamość? Czy przychodzi ona wraz ze spostrzeżeniem, że coś mną nie jest, że moje „ja” ma gdzieś granice; czy też może jest ona gwarantowana przez poczucie idące z wnętrza mnie? Tak z grubsza postawione pytanie można przetransponować na język krytyki literackiej, parającej się fantastyką. Od czasów, kiedy zaczynałem czytać „Nową Fantastykę”, rynek tego typu literatury przeszedł ogromną ewolucję, ale mimo wszystko widać, że pewne problemy pozostały otwarte, stale dręczą sumienia krytyków i pisarzy; do nich należy między innymi kwestia samookreślenia się fantastyki względem tzw. głównego nurtu (cokolwiek by to miało być − „niefantastyczna literatura wysokich lotów”, „niefantastyczna literatura rozrywkowa” czy też „niefantastyczna literatura niefantastyczna”). Główny nurt razi swoją obecnością, irytuje, ale też wabi, przyzywa obietnicą dopieszczenia przez krytyków pisujących do wysokonakładowych gazet − i przez tę ambiwalencję wymusza wyraziste opowiedzenie się po którejś stronie. Nieruchawa od jakiegoś czasu „Nowa Fantastyka”, stająca się w mojej opinii z miesiąca na miesiąc martwym intelektualnie, kolorowym dodatkiem do „Czasu Fantastyki”, nabrała życia dzięki pomieszczeniu w niej − uwaga! − sprzecznych ze sobą opinii.

Otóż Jarosław Grzędowicz w swojej comiesięcznej Jeremiadzie [Jeremiady na początek wieku. Jak odpowiadać na Wielkie Pytania, nr 2 (305) 2008] podjął się roztrząsania kwestii tyleż ważkiej, co starej jak sama fantastyka: czy ma być ona komercyjna, czy artystyczna? Choć w rezultacie udziela odpowiedzi pochodzącej − delikatnie mówiąc − z innej, chyba tylko sobie znanej, gry językowej („czterdzieści dwa”), próbując ośmieszyć sposób postawienia problemu, a przy okazji zdradza się ze swoimi poglądami:


„Druga rzecz, na którą jestem przeczulony, wiążąca się z rzekomą komercją, to cecha wymagana od dzieł wysokich, a polegająca na zadawaniu Pytań. Książka musi zadawać Pytania następujące: dokąd zmierzamy i skąd przychodzimy?, jaka jest kondycja człowieka? oraz jakie jest miejsce człowieka we współczesnym świecie? Nie trzeba dodawać, że nie ma udzielać odpowiedzi, więc pytania są nie tylko imbecylne, lecz także retoryczne. Rozumiem, że ludzie je zadawali sobie u zarania sytuacji, ale od tamtej pory upłynęło około siedemdziesięciu tysięcy lat. Ponawianie ich jest raczej dowodem ociężałości umysłowej.”.


Radykalnie i buńczucznie brzmią takie tezy i mocne stoją za nimi założenia: Grzędowicz łączy w swoim wystąpieniu wittgensteinowskie przekonanie o pozorności pewnych problemów, tezę o wielkim kryzysie, który dotknął współczesną literaturę, wraz z przeświadczeniem, że nasza wiedza ma jednak charakter kumulatywny, i że to, co nasi przodkowie odłożyli, dostaliśmy już w spadku na wieki wieków; że zadawanie niektórych pytań jest wyłącznie wynikiem zagapienia się, przeoczenia odpowiedzi, która już istnieje. Przedziwnym wydaje mi się ten splot idei i opinii; mam jednak świadomość, że rządzi nim prawo felietonowej wyrazistości i dlatego Grzędowicz stawia tezy z taką fantazją.

Kilka stron wcześniej znajdujemy jednak stanowisko dokładnie przeciwne − przynajmniej jeśli chodzi o kwestię nieszczęsnych „Wielkich Pytań”. Paweł Matuszek w recenzji Lodu Jacka Dukaja (Ontologiczna syberiada) próbuje wyważyć racje dwóch obozów krytycznych, które zaczęły ścierać się w grudniu ubiegłego roku w związku z wydaniem nowej powieści (czy to aby nie za słabe słowo?) Dukaja. Kontrowersja jest tu nieco inna aniżeli w przypadku problemów stawianych sobie przez Grzędowicza, chodzi bowiem nie o konflikt „komercyjne vs. artystyczne”, ale o opozycję „fantastyczne vs. niefantastyczne (tj. głównonurtowe)”. Przy zastosowaniu odpowiedniej gimnastyki i podstawiania terminów, otrzymamy bardzo zbliżone do siebie podziały − zależy to tylko od przyjęcia odpowiedniej perspektywy. Matuszek przedstawia sytuację nieco dramatycznie, właśnie tak, jakby demoniczny główny nurt czekał tylko, by porwać kolejne nazwiska do swojego leża, zostawiając w obrębie fantastyki samych słabych i wtórnych twórców:


„Trudno nie zauważyć, że zachwyceni krytycy głównonurtowi przyjęli Lód z otwartymi rękami. Stało się tak, bo na ich poletku nie rodzą się takie samorodki, więc przygarnęli Dukaja przy pierwszej nadarzającej się okazji. Fala entuzjazmu rozeszła się po polskich gazetach, jak, nie przymierzając, pożar po tajdze.”.


Takie podziały wydają mi się anachroniczne, są bowiem ślepe na kategorialne kombinacje rodzaju „artystyczne, popularne i fantastyczne w jednym”, które przecież są logicznie możliwe i nie zawierają w sobie sprzeczności, a w dodatku mamy już do nich empiryczny dostęp − czy Lód nie jest bowiem takim przypadkiem? Matuszek trwa jednak przy starym języku, pielęgnowanym od wielu lat przez jego starszych mistrzów z „NF”, i relacjonuje postawy „głównonurtowców” wobec Dukaja. Niespodziewanie przychodzi w sukurs Grzędowiczowi, gdy opowiada się jednak za stawianiem pytań:


„[Lód] oferuje inteligentną, wyrafinowaną i postmodernistyczną (w najlepszym znaczeniu tego słowa) grę alternatywną historią i mechanizmami dziewiętnastowiecznej powieści. Grę na poziomie takich książek jak Bakunowy faktor Johna Bartha czy Mason i Dixon Thomasa Pynchona. Grę, w której chodzi o wciągnięcie czytającego w ciekawą opowieść, będącą również punktem wyjścia do rozważań na temat natury, człowieka, rzeczywistości, polityki, ekonomii i historii. Grę w fantastykę totalną.”.


Quod homines tot sententiae: to, co dla Grzędowicza jest wyrazem ociężałości, dla Matuszka jest wyznacznikiem znajdowania się na wyżynach literatury. Choć sercem jestem za tym drugim, to jednocześnie mam świadomość, że jest w całym tym sporze jakiś fałsz, że pora chyba porzucić nudny język debaty opartej na binarnych opozycjach i przyznać rację bytu takim zjawiskom jak Dukaj, który wspina się na wyżyny literackości w ogóle (językowej, światotwórczej, kreacyjnej), a nie tylko na szczyty „fantastyczności”. O Dukaju mówi się przecież nie od dziś jako o godnym następcy Lema, ale zauważmy, że Lem też był synkretyczny, też wymykał się tym prostackim zgoła dychotomiom. Był jednocześnie ludyczny i całkowicie poważny, artystycznie i intelektualnie osiągnął niespotykanie wysoki poziom, ale i zyskał sobie ogromną popularność − jeśli nie jako filozof, to chociażby jako autor przezabawnej przecież Cyberiady. Pora chyba dojrzeć...


2.

Na pocieszenie dodam, że te same demony głównego nurtu dręczyły Philipa K. Dicka. Pisze o tym w przedrukowanym w „Czasie Fantastyki” [nr 1 (14) 2008] niezwykle interesującym eseju Norman Spinrad (Metamorfoza Philipa K. Dicka). Notabene, esej ten jest zapowiadany w samej „Fantastyce” wywiadem ze Spinradem przeprowadzonym przez Marcina Hernesa (Piszcie polskie SF!), co mnie tylko utwierdza w przekonaniu o coraz bardziej służebnym charakterze „NF” względem „CzF”... Wracając jednak do samego Dicka: jego przyjaciel, wspominając o wątpliwościach, które dręczyły Dicka, gdy rozpoczynał pracę nad Człowiekiem z Wysokiego Zamku, również tkwi w obcęgach dwóch pojęć, niefantastycznego mainstreamu i fantastycznego „dołu” literackiego. Człowiek... okazał się – zdaniem Spinrada – konstrukcją klarowną i strawną dla każdego czytelnika, jego przesłanie jest jasne i nie trzeba go wyłuskiwać spomiędzy fantastycznych rekwizytów. Działa tu chyba Lemowska brzytwa Ockhama, polegająca na sprawdzeniu możliwości opowiedzenia tej samej historii z użyciem i z pominięciem elementów fantastycznych, będąca swoistym testem na konieczność wykorzystania sztafażu fantastycznego. Podobnie klarowna jest (zdaniem Spinrada) ostatnia powieść, Transmigracja Timoty’ego Archera, na której ostatecznym kształcie zaważyła konkretna rozmowa: Spinrad doradził Dickowi, żeby porzucił całe to „barachło” (czyli sztafaż SF i thrillera − intrygi CIA, inwazje kosmitów etc.).

Czy nie jest tak, że artyzm fantastyki rodzi się dzięki przekraczaniu konwencji, przyzwyczajeń, próbom przejścia trochę na stronę głównego nurtu (o ile jest on jakąś zdefiniowaną „stroną”), co nie stanowi aktu kapitulacji, ale raczej wyraz wyższej świadomości, że literatura jest jedna?

Esej Spinrada jest godny uwagi nie tylko ze względu na omawiany tu problem, ale także ze względu na osobę samego Dicka i jego pogmatwane twórcze losy; interesująco komentuje je Lech Jęczmyk, stawiając cierpienia i obsesje Dicka na równi z cierpieniami innych (nie-fantastycznych) twórców, którzy przekuli swoje doznania w arcydzieła. Mądrość Jęczmyka jest tu prosta i wszechobowiązująca: zdrowy małż perły nie urodzi.


3.

Nowy „Czas Fantastyki” jest wydaniem rocznicowym: zarówno z powodu 80-lecia urodzin Dicka, jak i 70-lecia Janusza A. Zajdla. Ten drugi jubileusz posłużył Maciejowi Parowskiemu jako punkt odniesienia do pytań o kondycję polskiej fantastyki. Summa summarum, wyszedł Parowskiemu tekst optymistyczny (Demaskacja i idealizacja. Marzenie i rozczarowanie w nowoczesnej fantastyce polskiej): jego zdaniem polska SF przeszła przez proces pluralizacji i przestała się w sposób niejako monolityczny odnosić do zadanej jej rzeczywistości, wyodrębniły się wyraziste nurty światopoglądowe (inna sprawa, że często zaskakująco prawicowe!), zróżnicowała się zarówno tematyka, jak i uprawiane gatunki. Żyć, nie umierać...

Jeszcze tylko zreformujmy fantastyczną krytykę i wszystko będzie szło ku świetlanej przyszłości. Bo pomijając już kwestię trwania w okopach przestarzałych podziałów, ciężko mi też tolerować stylistykę dialogowanych recenzji Kingi Pułjan i Tomasza Soroki (tym razem wzięli na warsztat Królestwo nadchodzi J.G. Ballada). Zakup was wyzwoli to tekst słabo zredagowany, trudno powiedzieć, o co rozmówcom chodzi, poza podejmowaniem prób puszenia się, czyli popisami własnej erudycji i dziwacznej stylizacji językowej. Bardzo dziwnie te ich felietony wyglądają, zwłaszcza że tuż obok publikowane są zawsze bardzo dobre teksty Dukaja.

Michał Choptiany

Omawiane pisma: „Nowa Fantastyka”, „Czas Fantastyki”.

zobacz w najnowszym wydaniu Witryny:
KOMEDIA NIE JEST (POLSKĄ) KOBIETĄ
PASOLINI – REAKTYWACJA
PLANETA PRL
felieton__PiSarz i POeta
...O CZASOPISMACH KULTURALNYCH
O CZASOPISMACH OTWARTYCH I ZAMKNIĘTYCH, CZYLI O TYM, DLACZEGO KAPELUSZ MIAŁBY PRZERAŻAĆ
zobacz w poprzednich wydaniach Witryny:
KOTLET Z WĘGLA
OSŁY NIE GĘSI
felieton ___WYSTARCZY BYĆ?

buduj Witrynę | © 2004 Fundacja Otwarty Kod Kultury | pytania? | kontakt