nr 24 (202)
z dnia 20 grudnia 2007
powrót do wydania bieżącego
zapraszamy | teraz o… | autorzy | archiwum
Festiwale sztuk wszelakich, czyli plastycznych, filmowych, teatralnych, paraliterackich, reagge, hous itd., z natury rzeczy proponują widzom skondensowane przeżycia – rozmaitego rodzaju. Dobrze jest, gdy trafimy na dobrze zorganizowany festiwal z dobrą obsadą, wówczas przeżycia te, jeśli nawet ciężkie, nie stają się traumą. Gorzej lub wręcz źle, gdy festiwal jest pośledniej jakości – wówczas zaliczamy stratę czasu i... oby nic więcej.
Jakoś tak piętnastego grudnia 2007 roku w Pałacu Kultury w Warszawie przez wiele godzin trwało coś wielce festiwalowego, a w każdym razie działo się to także nocą i zdecydowanie było aktem twórczym rozciągniętym do rozmiarów dużego, wielowymiarowego, modernistycznego „cyrku” na dwóch pałacowych piętrach. Ślad po tym festiwalu jakby w necie zaginął, bo szukam i... żadnych konkretów. Pewnie źle szukam – ale też ważniejsze jest nie to, co zostało po imprezie w sieci, ale to, co zostało po niej w widzach.
Najpierw nakreślę sytuację, w jakiej ja, jako widz, w skondensowany świat festiwalu wkroczyłam (nieco nieświadomie). Nie sama zresztą, a wraz ze znajomymi, którzy już przy pierwszej prezentacji artystycznej zmienili lokal. I tylko jeden mój towarzysz zaprawiony w bojach (jak sądzę) pozostał. Swoją drogą jednak – publiczności nie brakowało.
Z powodu istotnych wydarzeń dziejowych oraz literackich, w których brałam czynny udział tego wieczoru, moja wrażliwość oczekiwała chyba fajerwerkowych efektów i to też zostało jej dostarczone. Przybyłam do Pałacu K. po czasie, czyli mniej więcej tuż przed północą, wprost z warszawskiej nocy weszłam pomiędzy kolumny marmurowe, gdzie akurat do wtóru muzyki barokowej tancerze Teatru Wielkiego uprawiali sztukę (pierwszy szok). Ich skondensowana za pomocą ruchu opowieść dotyczyła, jak podejrzewam, czegoś budzącego emocje, bo występy nieustannie fotografowali widzowie (szał taki), zgromadzeni licznie i ciasno wokół sceny. Inni uczestnicy festiwalu, przechodzący, stojący, siedzący, wchodzący, gadający, oglądający, tworzyli atmosferę raczej koncertową niż teatralną, i słusznie, bo po drugiej stronie korytarza (w topografii festiwalu mogą być nieścisłości, gdyż pojęcie przestrzeni uważam za podobnie względne jak pojęcie czasu), zatem tam, po tej drugiej stronie, młody zespół grał także, bawiąc się rockowo dźwiękiem oraz repertuarem kapeli czerniakowskiej (to drugie na bis).
Poza tym, na wyższych piętrach Pałacu K. malowano, jeżdżąc na wrotkach, widziałam też instalacje przenoszące chętnych na Marsa. Przenoszące w pewnym sensie, bo ogólnie metaforyczna to była sprawa i znalazło się w tym wszystkim miejsce dla pluszowego misia wczepionego w maszynę (więcej nie potrafię wytłumaczyć). Były też prezentowane rozmaite, skomplikowane multimedia, były realizacje plastyczne wszelkich rozmiarów i szwendający się (nie mniej plastyczni) ludzie. Wszyscy wspólnie, ale każdy na własną rękę, korzystaliśmy z dobrodziejstwa festiwalu. Na pewno chodziło i o to, by zafundować szwendającym się atrakcje wzrokowe i słuchowe, nad którymi potem mogliby się zadumać. Gdyby mieli gdzie – bo świątyń dumania nie było. A bar to już owszem. A windy zablokowano, na wszelki wypadek. Tak czy inaczej, po godzinnym spacerze w środowisku sztuki pełnym, w noc sobotnią, doznałam silnego (skondensowanego) wrażenia odrealnienia. Odrealniona była prawie każda informacja, którą serwował świat czy to za pomocą logicznych komunikatów, czy to konkretów, czy też artystycznych (albo wręcz dziwnych) działań. Festiwalowy bonus! Albo przetrenowanie mózgu, skutek uboczny nieustannego zdziwienia. Wrażenia festiwalowe powstały w widzach (przynajmniej we mnie) szybko oraz realnie, choć ich źródło pozostało lekko niejasne, bo tak jakby zewsząd płynące – co zresztą było chyba radością organizatorów.
Problem w tym, że wielka liczba gestów, słów, obrazów (być może tylko dla wtajemniczonych?), ogólnie – wielość i różnorodność, po jakimś czasie niewiele znaczą, niewiele wnoszą, nie zbliżają do tego, czego ludzie potrzebują od sztuki najbardziej i najczęściej, szczerze, choć nie tak znowu wprost. Tym czymś zaś nie jest oszołomienie nadmiarem bodźców (co już i antyczni twórcy odkryli). Na pewno nie chodzi o oszołomienie, powtórzę oraz podkreślę, przynajmniej nie na dłuższą metę. Bo na krótszą to... może tak. Trochę. Jednak festiwale przeważnie zakładają dłuższą metę, zatem stawiam tezę, że choć, oczywiście, oprócz chleba – festiwali czasem nam trzeba (a także innych wzruszeń), to mocno skondensowana forma przekazu płynącego zewsząd nie jest najszczęśliwszą propozycją dla ludzi obdarzonych zaledwie dwojgiem oczu, dwojgiem uszu i dwiema nogami.
Chyba że ktoś naprawdę lubi mleko skondensowane prosto z tubki.
buduj Witrynę | © 2004 Fundacja Otwarty Kod Kultury | pytania? | kontakt