nr 20 (198)
z dnia 20 października 2007
powrót do wydania bieżącego
zapraszamy | przeglądy prasy | autorzy | archiwum
Dwa miesiące temu, w ostatnim numerze „Krytyki Politycznej” [nr 13 (2007)], w skądinąd wciągającym, gęstym i wielowątkowym wywiadzie Sławomira Sierakowskiego z Cezarym Michalskim (Liberalizm zmęczenia), publicysta „Dziennika” uczynił na marginesie takie oto wyznanie: „Dogorywała Nowa Fala. »Zeszyty Literackie« były takim przepoczwarzeniem się Nowej Fali w coś doskonale i wielowymiarowo martwego (przynajmniej z punktu widzenia anarchokonserwatysty), że można było się nabijać z nich od rana do wieczora. Ulubionym elementem »brulionu« zawsze były wymyślone spisy treści kolejnych numerów »Zeszytów Literackich«. Na przykład numer 15/16: Stempowski: Wywiad z Czapskim. Czapski: Listy do Giedrojcia. Giedroyc: Rozmowa z Barańczakiem. Czapski: Patrząc, Adam Zagajewski: Jadąc do Lwowa. Te kilka szlachetnych nazwisk, którymi oni grali na tych koturnach i w napuszeniach. I jednocześnie ten pseudoklasycyzm − »świat dzieł wiecznych«. Reagowaliśmy na to, jak na czerwoną płachtę. I nabijaliśmy się strasznie.”
Muszę przyznać, że w diagnozie Michalskiego, wówczas anarchokonserwatysty, teraz zmęczonego liberała, odnalazłem dużo własnych intuicji. Czapskim jestem zachwycony, Giedroycia uważam za jednego z największych dwudziestowiecznych stróżów polskiego raison d’état, do Barańczaka wracam co jakiś czas i zawsze znajduję go jako geniusza; ale jest jednak coś takiego w „Zeszytach”, że łatwo wystawiają się na podobne docinki, jakie zafundował im autor Powrotu człowieka bez właściwości. Po części związane jest to z faktem, że większość numerów przynosi estetyczny miszmasz: z jednej strony mamy owe „wieczne dzieła” i szlachetne nazwiska, a z drugiej może towarzyszyć nam poczucie duchoty i przeświadczenie, że „Zeszyty” już do końca świata będą takie same: nowy Zagajewski, nowa Hartwig, nowe inedita Herberta i tak w koło Macieju – co kwartał. Utyskiwałem już na to parę miesięcy temu, gdy ukazał się tegoroczny nr 2 „Zeszytów” [„Witryna” nr 13 (191) z dnia 5 lipca 2007, Zeszyty pod kluczem] i swój sąd podtrzymuję: teksty tam pomieszczone bronią się oddzielnie, ale numer jako całość jest mieszanką firmową, zrobioną bez tematycznego klucza. Nie znaczy to jednak, że „Zeszyty” raz na zawsze utraciły moją sympatię; mało tego: odzyskały ją wraz z kolejnym numerem, bo raz jeszcze zafundowały czytelnikom wydanie monograficzne, tak jak w przypadku numerów poświęconych Wenecji, Miłoszowi, Máraiemu czy Amichajowi. Jestem tym numerem do tego stopnia zachwycony, że wyrazić to mogę tylko cytatem z wypowiedzi bohatera 99. „Zeszytów” na temat Witkacego: „rozerwał ściśle zasznurowane tępym milczeniem usta naszych twórców opinii i pióra ich zwykle rzucające gromy oburzenia zamienił na flety uznania i zachwytów.” Tak, numer poświęcony Watowi jest bez wątpienia wybitny.
Bez dalszego wbijania szpil „Zeszytom” powiem wprost: postać Aleksandra Wata jest jedną z najświatlejszych, jakie wydała polska kultura w XX wieku. Zwłaszcza że człowiek ten w swym wypełnionym cierpieniami życiu splótł ze sobą w węzeł to, co – wydawać by się mogło – w jednym życiorysie nie może wystąpić: żydowskie korzenie, głęboka fascynacja chrześcijaństwem, zarówno wschodnim, jak i zachodnim, wchłonięcie go przez quasi-religię komunizmu (zachował na tyle higienę intelektualną, że zawiesił wówczas na kołku talent pisarski i literatury z rozmysłem nie tworzył), wreszcie − to jeden z największych świadków (obok Czapskiego, Herlinga-Grudzińskiego, Nadieżdy Mandelsztam) wydarzeń zaszłych w Rosji sowieckiej oraz niebagatelny analityk sowieckiej mentalności. Wat, choć nie był ostatnim potomkiem swojej wiekowej rodziny, wydaje się jej „punktem kulminacyjnym”. Nasiliły się w nim wszystkie rozbieżności, które pojawiały się do tej pory w poszczególnych biografiach członków jego rodu: a więc tradycje rabinackie i katolickie (bywali w jego rodzie i kanonicy), artystowskie i anarchistyczne, wreszcie − lewicowe. Dało to w rezultacie niespotykany intelekt, choć, niestety, z powodu udręczenia chorobą pisarz nie pozostawił po sobie zbyt wielu tekstów. To, co mamy, i co, jak przypuszczam, jeszcze z czasem dostaniemy (odsyłam do „Pamiętnika Literackiego” nr 1/2007, do artykułu o pismach Wata w Beinecke Library: Ryszard Zajączkowski, W archiwum Aleksandra Wata), starcza nam jednak za metry bieżące opasłych dzieł zebranych.
Najnowszy numer „Zeszytów” przynosi głównie Watowskie inedita − fragmenty brulionu, w którym pisarz porządkuje swoje wspomnienia z okresu futurystycznego (Coś niecoś o „Piecyku...”. Brulion), recenzję ze spektaklu Witkacego (z niej cytowałem powyżej), jak również porażające precyzją, intelektualną klarownością i brakiem uprzedzeń studium poświęcone zachowaniom Juliana Tuwima względem władzy (Tuwim). Wat jako poeta − wybitny, erudycyjny, metafizyczny, głęboki – to ujęcie mnie nie dziwi, ale Wat jako analityk ketmanu i postaw do niego zbliżonych − to już świadczy o intelekcie naprawdę ścisłym i potrafiącym dotrzeć do sedna problemu (sam o sobie zresztą pisał, że jest to właśnie wynik rabinackich tradycji jego rodziny: analityczność i przenikliwość, zdolność do myślenia poprzez antytezy i kontrargumenty). Z jego szkicu wyłania się obraz Tuwima – pięknie śpiewającego ptaka, chcącego się przypodobać każdemu kolejnemu właścicielowi, czy to rządom sanacyjnym, czy też powojennym polskim stalinistom. Wat bezlitośnie przecina zasłonę pozorów i wydobywa na wierzch ambiwalencję postaw poety, co czyni z jego tekstu swoisty suplement do Zniewolonego umysłu Miłosza (w którym to Miłoszu znalazł zresztą − o czym mówią choćby pomieszczone w numerze listy do Oli Watowej − niezwykłego partnera intelektualnego, zarówno w dyskusjach metafizycznych, jak i w rozmowach o dwudziestowiecznych losach inteligencji).
Nawet parada stałych dla „Zeszytów” nazwisk, takich jak: Czapski, Barańczak, Jeleński, Karpiński, została zorganizowana tym razem wokół postaci autora Bezrobotnego Lucyfera: przytacza się ich wypiski o Wacie, dookreślające jego portret twórcy, przypominające o wielkości pisarza rzadko, niestety, obecnego we współczesnej dyskusji o literaturze. Jak zawsze świetny Tomas Venclova podał tym razem do druku niezwykle interesujące studium porównawcze, dotyczące wyborów estetycznych i ideowych Josifa Brodskiego i Wata (Wat i Brodski). Co ciekawe i zaskakujące, to fakt, że z przytaczanych przez Venclovę zapisków rosyjskiego noblisty wynika, iż traktował on Wata jako niezwykle trudny dla siebie punkt odniesienia, któremu musi dorównać. Działo się tak nawet wtedy, gdy udzielał poważnego wywiadu – choć w rzeczy samej, mało jest takich wywiadów-rzek, jak rozmowa Miłosza z Watem, chyba nawet rozmowy z autorem Doliny Issy nie są tak gęste jak dwa opasłe tomy „pamiętnika mówionego”, będące swoistym niefabularnym Bildungsroman, księgą wzlotu i upadku idei oraz księgą rozrachunku z historią i cywilizacją.
Ale Wat to nie tylko sowietologia i metafizyka Ciemnego świecidła. To także futurystyczne słowa na wolności, eksperyment, poetycki iocus. W ten aspekt postaci i twórczości Wata pięknie trafia Luigi Marinelli. Włoski slawista, edytor olbrzymiego barokowego poematu L’Adone, a zarazem wielki włoski znawca Wata (fascynująca to, swoją drogą, mikstura badawcza), podejmuje przezabawną grę intertekstualną w tekście o „swoim” Wacie: „JA z jednej strony i JA z drugiej strony mojego włosko-polskiego tomu Wata” (Mój Wat). To podwojenie sygnalizowane przez Marinellego jest prawdziwe: JA z jednej strony nie jest tożsame z JA z drugiej strony, jedno występuje przed lekturą Wata, drugie już po.
Aleksander Wat nie pozostawia wobec siebie obojętnym, ucieleśnia wszystkie najważniejsze problemy: komunizm, totalitaryzm, obecność chrześcijaństwa oraz tradycji żydowskiej we współczesnym świecie, wreszcie − kwestie języka poetyckiego, który gdy już zostanie zauważony, wymaga rezonansu. Nawet u zmęczonych anarchokonserwatystów i liberałów.
Omawiane pisma: „Zeszyty Literackie”.
buduj Witrynę | © 2004 Fundacja Otwarty Kod Kultury | pytania? | kontakt