nr 16 (194)
z dnia 20 sierpnia 2007
powrót do wydania bieżącego
zapraszamy | teraz o… | autorzy | archiwum
Kategoria młodości, którą często posługują się ci, którzy piszą o kulturze, jest wprawdzie poręczna, ale podejrzana, bo wyjątkowo nieostra. Wiem, wiem, zaraz ktoś wpadnie na pomysł, żem zwykły zawistnik, bo lat mam na karku już sporo i coraz więcej jest młodszych, piękniejszych i zdrowszych ode mnie. Trudno. A już kategoria młodości powiązana z Tekstyliami bis wydaje mi się podejrzana po dwakroć, bo w tym „słowniku młodej polskiej kultury” znalazły się hasła poświęcone osobom, które z młodością mają tyle wspólnego, że mogą ją sobie powspominać, o ile pamięć im jeszcze dopisuje.
Trudno jest jednak, zajmując się kwestią młodości, całkowicie pominąć Tekstylia bis, zaprojektowane przecież jako najpełniejsza prezentacja „młodej” kultury. Zaznaczę od razu, nie zamierzam pisać zbyt wiele o samych Tekstyliach – prawdę powiedziawszy, nie ma o czym – potraktuję jedynie obie „tekstylne” księgi jako punkt odbicia.
Warto – moim zdaniem – przyjrzeć się uważniej recepcji Tekstyliów. Po wydaniu w roku 2002 pierwszych Tekstyliów rozpętała się nieomalże burza, dyskutowano zawzięcie o ich kształcie, spierano się ostro o pisarzy i poetów obecnych i nieobecnych w tej publikacji. Co więcej, recepcja nie ograniczyła się tylko do środowiska młodoliterackiego, książkę zauważyły massmedia, co pomogło młodym pisarzom w wypromowaniu się, choć – co tu kryć – dzieci gorszej koniunktury miały swoje pięć minut głównie dzięki niespodziewanemu sukcesowi debiutanckiej książki Doroty Masłowskiej. A jak było w przypadku Tekstyliów bis? W porównaniu z poprzednimi – mizernie. Powydziwiano nieco na różne kurioza, które znalazły się w drugiej „tekstylnej” odsłonie, wydawca próbował zainicjować dyskusję na temat młodej kultury, z miernym skutkiem. Dlaczego tak się stało? Dlaczego obie książki odbierano w tak różny sposób?
Zaryzykuję stwierdzenia, że stało się, jak się stało, dlatego, że w gruncie rzeczy Tekstylia bis nie były nikomu potrzebne (no, może poza redaktorami i wydawcą). O młodych pisarzach (skupię uwagę na literaturze, bo nie chcę udawać, że jestem znawcą teatru czy filmu) zaczyna się robić głośno zwykle wtedy, gdy występują oni jako wspólnota pokoleniowa, związana – tak jest najczęściej – negatywnymi emocjami; wspólnota pokrzywdzonych albo buntowników, którzy chcą zburzyć zastaną hierarchię, aby wywalczyć miejsce dla samych siebie. Wtedy też młodzi pisarze chętnie zgłaszają akces do takiej wspólnoty, zawierzając – być może bałamutnym – truizmom w rodzaju: „w kupie raźniej” albo „duży może więcej”. Taka sytuacja miała miejsce na początku obecnej dekady, kiedy wydawało się, że młodzi pisarze nie mają szans na zaistnienie na rynku literackim. Jak się okazało – jednak zaistnieli (przynajmniej niektórzy). Obecnie taka wspólnota nie istnieje, pisarze niechętnie przyznają się do jakichkolwiek środowiskowych czy pokoleniowych koneksji, i – jak sądzę – nic nie wskazuje na to, żeby w najbliższych latach wspólnota znowu się zawiązała. Dlaczego?
Po pierwsze, młodość sama w sobie przestała być postrzegana jako wartość, coś, co można z zyskiem sprzedać. Po niespodziewanym sukcesie Masłowskiej zaczęło się istne polowanie na młodych. Wydawcy licytowali się, który z nich wyda książkę jak najmłodszego pisarza; zaczęto na siłę kreować nasto- albo dwudziestoletnie gwiazdki (przykładem choćby Mirosław Nahacz), ze śmiertelną powagą traktowano młodych, którzy na swoim koncie mieli ledwie kilkadziesiąt napisanych stron (to przypadek choćby Marty Syrwid, ktoś jeszcze pamięta o tej, wynoszonej pod niebiosa przez Kazimierę Szczukę, „pisarce”?). Szybko jednak okazało się, że nie jest wcale łatwo trafić na drugą Masłowską (nie przyjmowano do wiadomości, że taki fuks trafia się raz na kilkadziesiąt lat), że wydawanie młodych autorów wcale nie musi przynosić spodziewanego rozgłosu i kasy, więc przestano się nimi interesować. Niektórzy młodzi pisarze wykorzystali sprzyjające okoliczności, inni – nie. Normalka. O tym, jak bardzo od czasu wydania pierwszych Tekstyliów zmieniła się sytuacja młodych pisarzy, poświadcza przykład kariery Jacka Dehnela, autora jak najbardziej młodego (rocznik 1980), o którym można powiedzieć wszystko, ale nie to, że odniósł sukces, grając atutem młodości (mentalnie Dehnel jest pewnie w wieku pradziadków swoich rówieśników). Na marginesie: całe to polowanie na młodych ma też swoją mroczną stronę. Mam na myśli przypadek Nahacza. Nie znam kulisów śmierci tego młodego prozaika, pozwolę sobie jednak na spekulacje, że poniekąd stał się on ofiarą „mody” na młodych pisarzy. „Robiąc” z niego pisarza pełną gębą, rozbudzono oczekiwania, którym Nahacz, jak się zdaje, nie był w stanie sprostać. Na pewno nie pomogło mu to w rozwiązywaniu problemów z samym sobą.
Po drugie, nie wydaje mi się, żeby obecnie cokolwiek mogło zawiązać pokoleniową wspólnotę młodych. Czas, kiedy debiutujący młodzi pisarze mieli zdecydowanie pod górkę, już minął; raz po raz książki młodych autorów pojawiają się, czy to w największych wydawnictwach, czy w oficynach niszowych (takich jak Korporacja Ha!art czy Wydawnictwo „Portretu”). Młodzi pisarze nie wydają się więc być specjalnie pokrzywdzeni. Trudno też dopatrzyć się jakiegokolwiek „pomysłu na literaturę”, który odróżniłby pisarstwo młodych od tego, co mają do zaproponowania autorzy z innych roczników. W ogóle – w ostatnich latach żaden nurt nie dominuje w literaturze; każdy robi to, co chce. Nic więcej. Oczywiście, ostatnio pojawił się pomysł, aby formatować literaturę politycznie, promowany przez ludzi ze środowiska „Krytyki Politycznej”, tyle tylko, że w gruncie rzeczy wcale nie chodzi im o literaturę, lecz jedynie o politykę.
Cóż, teraz młodość, jak mi się zdaje, stała się zbędna, niewiele – albo zgoła nic – da się ugrać, stawiając wyłącznie na nią. Wielce prawdopodobne jest, że po tej dyskusji przez długie lata nikt młodością nie będzie sobie zawracał głowy, chyba że stanie się coś nieprzewidywalnego, coś na miarę kariery Masłowskiej.
buduj Witrynę | © 2004 Fundacja Otwarty Kod Kultury | pytania? | kontakt