Witryna Czasopism.pl

nr 16 (194)
z dnia 20 sierpnia 2007
powrót do wydania bieżącego

zapraszamy | przeglądy prasy | autorzy | archiwum

DANIA GŁÓWNE I PRZYSTAWKI

Pisanie w „Witrynie”, której szefem jest Konrad C. Kęder, o „FA-arcie”, którego Konrad C. Kęder jest redaktorem naczelnym, może być zajęciem dość kłopotliwym, a tym samym jeszcze bardziej interesującym. Sprawa wygląda tym atrakcyjniej, że o ostatnim numerze „FA-artu” (nr 1-2/2007) chciałbym napisać kilka miłych słów, a przy okazji złośliwie przyczepić się do tekstu stworzonego przez samego, jakżeby inaczej, Konrada C. Kędera.

Aby sytuację całą jeszcze bardziej udziwnić, zacznę od fragmentów „FA-artu”, które warto przeczytać, a przy których dłużej się tutaj nie zatrzymam. Mimo że najświeższy „FA-art” ma zaledwie sto stronic, co w przypadku kwartalników czy półroczników (jako że otrzymujemy tym razem numer łączony) nie jest liczbą szokującą, to na stosunkowo niewielkiej liczbie kartek pomieszczonych zostało sporo soczystych kawałków. Do nich, o dziwo, zaliczyłbym tekst Grzegorza Tomickiego, czytającego Obłęd Jerzego Krzysztonia jako dzieło ironiczne (sparafrazowałem tym samym tytuł jego szkicu); zwrot „o dziwo” bierze się stąd, że zazwyczaj nie znajduję żadnej przyjemności w lekturze recenzji czy felietonów Tomickiego, które drażnią mnie czy to na poziomie stylu, czy nawet specyficznej leksyki. Za soczyste kawałki uznam także Mistrzostwo świata (fragmenty nowej powieści Tomasza Białkowskiego, na którą to książkę po ubiegłorocznej lekturze Pogrzebów tegoż autora czekam niecierpliwie), a także esej Anny Kałuży (Tygrysie skoki: lingwizm w metafizycznej koncepcji poezji) oraz wiersze Andrzeja Niewiadomskiego; ich – jak dla mnie – nigdy dosyć. Do tego dochodzi znany dobrze czytelnikom „FA-artu” obszerny dział recenzji, w który każdorazowo warto się zapatrzeć, jako że wśród recenzentów odnajdziemy chociażby Uniłowskiego, Rusinka, Nęcką, Mizuro, Ostaszewskiego czy Darską (a recenzowani tym razem to m.in. Pilch, Karpowicz, Huelle, Bart, Masternak, Dzido, Pielewin, Foks czy Kopyt).


PANNY BOLESNE

Po tym ekspresowym przeglądzie, litanii nazwisk i tytułów, czas na dania główne, których w niniejszym numerze „FA-artu” zamówiłem sobie cztery, przy czym od razu zastrzegam, że niektóre smakowały mi bardziej, inne zasłużyły sobie na kilka słów reklamacji ze strony nie do końca usatysfakcjonowanego czytelnika. Nie usatysfakcjonowało nowe opowiadanie Roberta Ostaszewskiego, zatytułowane Panny Bolesne, które z jednej strony jest czymś w rodzaju niezbyt zawoalowanej krytyki katolicyzmu i miłości do Jezusa, z drugiej strony zaś zabawą samą materią opowiadania, metaliterackimi uwagami; ostatecznie Ostaszewski informuje czytelnika, że to wszystko właściwie były jaja, gdyż „historie takie nie zdarzają się wcale”. Zakończenie (druga pointa, wymyślona chyba z braku atrakcyjności pointy pierwszej) powstać musiało najpewniej z przerażenia, które pojawiło się na twarzy autora po wstępnej lekturze napisanego przez siebie opowiadania. Bawiąc się w tym momencie w tanie psychologizowanie, podejrzewam, że Ostaszewski doszedł do wniosku, że żaden czytelnik w jego historię nie uwierzy, dlatego dobrze byłoby w jakiś sposób wyjść z całej zabawy z klasą i podniesioną głową pełną metaliterackich uśmieszków. Być może wcale tak sobie Ostaszewski nie pomyślał, a historia została jak najbardziej „z życia wzięta” (czy też z pisma w rodzaju „Cienie i blaski”, „Smutki i porażki”, gdzie takich historyjek bez liku), co nie zmienia faktu, że w historię przez niego stworzoną naprawdę trudno uwierzyć. Za największą jej wadę poczytałbym jednak niemożliwe gadulstwo autora, odzierające tę prozę z jakiejkolwiek tajemnicy, dopowiadającej nawet więcej niż wszystko, czego woltą w rodzaju podwajanej pointy zrekompensować się nie da. Rażą też liczne fragmenty, które z sympatii do autora określić można by jako kampowe. Niestety, ani one śmieszą, ani oryginalnymi się nie wydają.


ŚREDNIO INTELIGENTNE MAŁPY

Niniejszy akapit proszę potraktować z przymrużeniem oka, jako że pozostając jeszcze chwilę przy opowiadaniu Ostaszewskiego, postanowiłem porównać nasze „świadectwa”. Bohaterkami Panien Bolesnych czyni autor dwie studentki krakowskiego dziennikarstwa, Ankę i Anitę, z których żadnej, jako studentowi rzeczonego kierunku studiów, niestety, nie udało mi się poznać. Przykładając do siebie świadectwo Ostaszewskiego (a więc autora, który przestrzenią dla swej prozy czyni dziennikarstwo UJ) i świadectwo Wysockiego (a więc studenta tegoż kierunku), stwierdzam również, że trudno mi sobie wyobrazić, iż jedna z bohaterek tak bardzo się poświęca nauce na tym naszym krakowskim dziennikarstwie, że dniami i nocami przesiaduje w Bibliotece Jagiellońskiej, która stała się jej drugim domem. Każdy normalny student dziennikarstwa UJ wie, że nauki na tym kierunku zbyt wiele nie uświadczysz i średnio inteligentna małpa nieźle radzi sobie, poświęcając na naukę najwyżej dwa miesiące w roku, przypadające na sesję zimową i letnią. Jeśli wierzyć dalej realistycznym szczególikom prozy Ostaszewskiego, warto zauważyć, że bohaterki nie mogły być na czwartym i piątym roku tychże studiów – jeśli już, były wtedy, odpowiednio, na pierwszym i drugim roku studiów uzupełniających magisterskich. Skoro już tak się zabawiam niewinnie na wzór Pawła Dunin-Wąsowicza (śledzącego z rozkoszą różnorakie realistyczne nieścisłości rozmaitej prozy), dodam jeszcze uwagę zdecydowanie okrutną i szowinistyczną w oddźwięku, a mianowicie – zadziwiło mnie, że na tym moim dziennikarstwie pojawiają się od czasu do czasu intelektualistki, ale nie dość, że intelektualistki, to są to jeszcze, zdaniem Ostaszewskiego, intelektualistki piękne (poświęcająca się karierze naukowej Anita jest wysoką szczupłą blondynką o bajecznej figurze i mitycznych – cokolwiek to oznacza? – dłoniach). Jeśli postać ta wzorowana została na osobie rzeczywistej, poznam ją z największą przyjemnością. I nie są to wszystko zarzuty pod adresem opowiadania Ostaszewskiego – ot, niewinne żarciki studenta dziennikarstwa, lubującego się w wyszukiwaniu pięknych, a przy tym inteligentnych niewiast.


KŁOPOCIK Z ZAANGAŻOWANIEM

Drugie danie główne to szkic Agnieszki Nęckiej pt. »Zaangażowanie« – reaktywacja, który to tekst w pewnym sensie jest kontynuacją szkicu Wojciecha Rusinka GRA W ZAANGAŻOWANIE. O strategii medialnej i krytycznej Korporacji Ha!art [3 (65) 2006 „FA-art”]. Szkic Nęckiej jest frapujący od pierwszego zdania: „Niektóre kategorie krytycznoliterackie są jak zombie – zrazu złożone w grobie, ożywają co jakiś czas, podporządkowując sobie nasze myślenie i mówienie o procesach literackich”. Jednym z takich ożywionych trupów, obok kategorii „pokolenia literackiego”, jest dla Nęckiej termin „literatura zaangażowana”. Sceptyczna wobec niego autorka książki Granice przyzwoitości konstatuje w dalszej części swojego wielce interesującego tekstu rzecz następującą: „Wiele wskazuje jednak na to, że zamieszanie wywołane przez kategorię zaangażowania przypomina burzę w szklance wody. Kłopot z definiowaniem „literatury zaangażowanej” okazuje się tylko kłopocikiem, który przede wszystkim wziął się stąd, że niespecjalnie da się w sposób klarowny i bezdyskusyjny zdefiniować samą rzeczywistość, a mnogość języków służących do jej opisu sprawy bynajmniej nie ułatwia”. Wydaje mi się, że autorka stworzyła w swoim tekście coś w rodzaju teorii spiskowej, która mówi, że nie istnieje tak naprawdę literatura zaangażowana – jeśli już, możemy mówić o podrabianiu, powtarzaniu, powtórnym odtwarzaniu tego rodzaju literatury.


HOMER PLUS HORACY POMNOŻYĆ PRZEZ POSTMODERNIZM

Co ciekawe, Nęcka twierdzi, że to, co nazywamy powszechnie „literaturą zaangażowaną”, jest w rzeczy samej „postmodernistyczną grą (z) konwencją realistyczną, dającą się interpretować właśnie jako przewrotny projekt wymierzony niejako przeciwko owemu zaangażowaniu”. Wszystko pięknie, tyle że w podobny sposób moglibyśmy napisać o dowolnym tekście, nurcie czy terminie powstałym w ostatnich latach. O każdej nowej powieści chłopskiej moglibyśmy powiedzieć, że – owszem – jest to powieść chłopska, ale postmodernistyczna, bo właściwie powtarzająca to, co dawno już było. O każdej nowej sadze rodzinnej można stwierdzić, że to saga rodzina postmodernistyczna; o każdym nowym wierszu można by szepnąć, że to Homer plus Horacy, pomnożyć przez postmodernizm. Coś mi się zdaje, że o ile słuszny jest sposób rozumowania Nęckiej, o tyle w jego wyniku powstaje wyjaśnienie banalne. Tak samo można się z Nęcką zgodzić, że Stokfiszewski zbyt łatwo doszedł do wniosku, iż model lektury zaangażowanej podyktowany jest zapotrzebowaniem społecznym. Nęcka ironicznie zastanawia się nad tym, skąd krytyk wyczarował swe tezy i podejrzewa, że z intuicji, gdyż trudno uwierzyć, iż przeprowadził prywatną ankietę wśród czytelników. A ja się z kolei zastanawiam, skąd Nęcka wzięła swą pewność, że myli się właśnie Stokfiszewski, skąd jej pewność, że model literatury zaangażowanej NIE był podyktowany zapotrzebowaniem społecznym. Parafrazując: intuicja? Czy też może Agnieszka Nęcka przeprowadziła prywatną ankietę wśród czytelników?


CZY BÓG CZYTA NASZE KSIĄŻKI?

Trzecie danie główne omawianego numeru „FA-artu” to (napisany felietonowym stylem) szkic Marka K. E. Baczewskiego, którego nie zawaham się w tym momencie określić w następujący sposób: otóż Była sobie książka to tekst piękny. Traktuje on o świecie, w którym pewnego dnia znowu (bo przecież kiedyś, dawno temu, już tak było) nie będzie książek – wszystkie one wyginą, zejdą z tego świata czy też, co szczególnie interesuje Baczewskiego, spłoną. Autor roztacza przed czytelnikiem wizję przerażającą – podaje znane z historii przykłady płonących bibliotek, książek ginących bezpowrotnie na stosach (od Imienia Róży Eco, przez Bibliotekę Aleksandryjską, po nakazującego spalić swoje rękopisy Kafkę), drobiazgowo opisuje stosunki łączące papier z ogniem, po czym dochodzi do wniosku, że właśnie ogień jest czytelnikiem idealnym i „darzy książki prawdziwą miłością”. Tekst Baczewskiego chciałoby się cytować całymi garściami (konkretniej – linijkami) i jest zdecydowanym (choć, jak już wiemy, nie jedynym) argumentem przeciwko spaleniu nowego „FA-artu” na stosie. Urzekające połączenie erudycji i oczytania autora, doskonałego stylu, szaleńczego poczucia humoru i nieograniczonej wyobraźni.

Żal cytować zaledwie drobne kawałki z Była sobie książka, odsyłam jednak do źródła, cytując symbolicznie. Pierwszy fragment: „Czytelnik sam będzie decydował o druku. Z dużą dozą pewności można przewidzieć, że nasz gatunek nie zostanie przez to intelektualnie ogołocony. To raczej pewnym centralom krytycznym ziemia usunie się spod stóp. Żadna to utrata. Krytycy nigdy nie pozostawali w mocnych związkach z ziemią”. Drugi: „Lektura może być równie dobra, jak i cokolwiek innego. Jak spacer z psem, lot na Księżyc albo żona Lota. Gdyby pojawiła się możliwość przyswojenia języków obcych za pomocą serii bolesnych zastrzyków, wątpię, czy podręczniki wytrzymałyby konkurencję strzykawek”. I fragment trzeci – rozważa w pewnym momencie Baczewski kwestię następującą: „czy Bóg czyta nasze książki?”.


NOWY WIEŚMAC KRZYSZTOFA VARGI

I na deser danie czwarte, czyli Coś z woła (na literę „d”) Konrada C. Kędera. Redaktor naczelny rozprawia się ze współpracownikami swojego pisma (Nowackim, Ostaszewskim i Mizuro), którzy postanowili pochwalić w prasie wysokonakładowej Nagrobek z lastryko Krzysztofa Vargi, którą to książkę Kęder uważa za gniota, o którym nie warto nawet rozmawiać, a co dopiero go czytać. „(…) jest to bowiem literatura niekonieczna najzupełniej i jako taka, a konkretnie jako podwójny wieśmac z ekstra serem i frytkami (a na to zasmażka), podlega bodaj wyłącznie konsumpcji oraz odpowiednim postkonsumpcyjnym procedurom, nie zaś tradycyjnemu omówieniu”. Kęder wali bezpardonowo na prawo, na lewo – ostro krytykuje ostatnią książkę Vargi, a krytykom współpracującym z „FA-artem” za ich pochwały dla Nagrobka z lastryko dostaje się niewiele mniej. Zarzuca Ostaszewskiemu czy Nowackiemu, że ich „pogięło”, stwierdza wręcz, że napisali te teksty niejako wbrew sobie, bo przecież muszą mieć świadomość, z jak słabą literaturą w przypadku Vargi mają do czynienia i najpewniej chodzi o to, że, jak pisze Kęder, ich wypowiedzi dotyczą książki – jeszcze do niedawna – „redaktora działu kultury dużej gazety w Polsce”. Stąd też zawołanie Kędera: „Wybaczcie więc przyjaciele, nie mogę milczeć”.


DEFINICJA LITERATURY WG KĘDERA

Kęder dąży do tego, że nie tyle idzie mu o zniszczenie Vargi czy swoich „przyjaciół” z „FA-artu”, ile o samą literaturę, którą tak oto definiuje: „Literatura jeśli już czymś jest, to raczej wielokrotnie złożoną symetrią (do stworzenia i do odkrywania, czyli w węższym sensie do zapisania i odczytania), która obowiązkowo musi się „objawiać” także w świecie trójwymiarowym, a przynajmniej takim świecie, co do istnienia którego panuje powszechna zgoda”. W moim odczuciu – a coś mi mówi, że nie tylko w moim – definicja to dość zakręcona i nie do końca zrozumiała, brzmiąca jak fragment monologu bohatera Matrixa albo jak wyjątek z kolejnego artykułu Jadwigi Staniszkis, w którym wciąż coś o „strukturach” i „strukturach”, i znowu o „strukturach”. Podobnie Kęder – „symetria” odmieniana przez wszystkie przypadki, no i jeszcze „trójwymiarowy świat”, i koniecznie „objawienie”. Szkoda, że Kęder nie wyjaśnia na żadnym przykładzie, co dla niego jest prawdziwą literaturą, że nie wymienia tytułu książki, która w jak największym stopniu spełniałaby wymogi jego definicji.


KONRAD C. KĘDER JAK STEVEN SEAGAL

Tekst Kędera oczywiście świetnie się czyta – takiej bezlitosnej, mocnej krytyki nigdy dosyć, do tego jest zabawnie, a momentami brutalnie, czyli jak w najlepszych filmach ze Stevenem Seagalem czy Jean Claude Van Dammem, a w to mi tylko graj. Szkoda tylko, że (raz jeszcze powtórzę) nie podaje Kęder „przykładów pozytywnych”, że nie do końca sugestywnie wyjaśnia, dlaczego też Nagrobek z lastryko jest aż taką kupą, że momentami wali na odlew zdecydowanie przesadnie (porównanie Vargi z Machejkiem to chyba jednak trochę „przegięcie pały”). Rozczarowało mnie również „post scriptum”, w którym Kęder zaczyna się tłumaczyć i powoli wycofywać z zaprezentowanej przed momentem krytyki. Przypomina to udzielanie pierwszej pomocy po tym, jak walnąłem w pysk kogoś, kto mnie bardzo zdenerwował. Dzięki Bogu, Kęder wyjaśnia, że bije nie Nowackiego, ale złą literaturę.

Grzegorz Wysocki

Omawiane pisma: „FA-art”.

zobacz w najnowszym wydaniu Witryny:
KOMEDIA NIE JEST (POLSKĄ) KOBIETĄ
PASOLINI – REAKTYWACJA
PLANETA PRL
felieton__PiSarz i POeta
...O CZASOPISMACH KULTURALNYCH
O CZASOPISMACH OTWARTYCH I ZAMKNIĘTYCH, CZYLI O TYM, DLACZEGO KAPELUSZ MIAŁBY PRZERAŻAĆ
zobacz w poprzednich wydaniach Witryny:
„Dlatego” bardziej „Tylko Rock”
POSTGRAFFITI I STREETART
MOJE MIASTO, A W NIM...

buduj Witrynę | © 2004 Fundacja Otwarty Kod Kultury | pytania? | kontakt