nr 24 (177)
z dnia 5 grudnia 2006
powrót do wydania bieżącego
zapraszamy | przeglądy prasy | autorzy | archiwum
Marcel Łoziński powtarza, że rzeczywistość przypomina akwarium: jeśli chce się zobaczyć, co jest na dnie, to trzeba nim potrząsnąć. Podobną metodę zastosował w najnowszym dokumencie Jak to się robi – i tym razem zobaczyliśmy szlam i mętną wodę. Każdy się domyśla, jak wygląda polska polityka od kuchni, ale przekonanie się na własne oczy, jak przebiega ów proces produkcyjny, marketingowa obróbka ludzkiego materiału, może naprawdę odebrać apetyt. Zwłaszcza że końcowy produkt jest syntetyczny, naturalności – rozumianej jako pewna uczciwość, własne poglądy czy idee – w nim tyle, co w zupkach w proszku, chłopak, który wyrasta na głównego bohatera filmu, jest szczery chyba tylko wtedy, gdy podczas castingu, pytany o skojarzenia z polityką wymienia władzę, pieniądze i popularność. Naiwne oczywiście byłoby myślenie, że podobne cele nie przyświecają większości polityków, tyle że nikt głośno się do tego nie przyzna, przykrywając wszystko hasłami o służbie społeczeństwu, dobru ojczyzny etc. Bohater filmu, ten spośród grupy ludzi wybranych przez Piotra Tymochowicza, który wytrwał do końca, jest produktem doskonałym, bo powie wszystko to, co chcemy usłyszeć my czy lider partii, z którą akurat w danym momencie się zwiąże (pod tym względem wykazuje się maksymalną elastycznością), i to w sposób przekonujący, robiąc w odpowiednim momencie pauzę lub składając palce w wieżyczkę. O tym, że dla ludzi, potencjalnych wyborców, poglądy są sprawą drugorzędną, sam reżyser przekonał się w roku 1990, gdy był członkiem komitetu wyborczego Tadeusza Mazowieckiego, przekonanym o niepodważalnych zaletach i zasługach swojego kandydata. Tyle że wyborcy zamiast niego kupili faceta znikąd, z egzotyczną żoną u jednego boku i czarną teczką u drugiego. W filmie Łoziński pokazuje, jak – korzystając z chwytów socjotechnicznych – robi się takiego Tymińskiego od podstaw, przy okazji mimowolnie kompromitując część naszej sceny politycznej. Rację ma jednak recenzujący Jak to się robi w grudniowym „Filmie” Darek Arest, że za kilka lat, kiedy film przestanie być świeży, okaże się, że najlepsze kino polityczne zawsze jest apolityczne. Sam reżyser też podkreśla jego uniwersalizm jako opowieści o kuszeniu, któremu w różnym stopniu ulega większość „uczniów” Tymochowicza. Smutne, że granicą nie do przejścia jest dla nich wstąpienie do młodzieżówki Samoobrony (i trudno oprzeć się wrażeniu, że powody są raczej estetyczne niż etyczne), a nie mają wyrzutów sumienia po tym, jak oszukali Irakijczyka biorącego udział w zorganizowanej przez nich antywojennej demonstracji. Cała pikieta była tylko kolejnym zadaniem do wykonania, sprawdzianem, na ile potrafią już zapanować nad zgromadzonymi ludźmi i wykreować wydarzenie, tyle że poza tłumem o „mentalności debila” (pisał już o tym sto lat temu Le Bon, używając ładniejszego języka) był tam ów konkretny człowiek z iracką flagą, przekonany, że chłopaki z megafonem protestują przeciwko bombardowaniu domów niewinnych ludzi. W przeciwieństwie do pacyfistycznych haseł kursantów jego łzy były prawdziwe.
Łoziński należy do reżyserów terapeutów, choć akurat jego terapia jest raczej z gatunku szokowych, ale kto powiedział, że zadaniem artysty jest podkolorowywanie świata i podtykanie widzom ładnych, acz nieprawdziwych obrazków. I dotyczyć może także przeszłości, czego dowodem jest ostatni film Kena Loacha, nagrodzony Złotą Palmą w Cannes Wiatr buszujący w jęczmieniu, opowiadający o niepodległościowym zrywie Irlandczyków po I wojnie światowej, który przerodził się w bratobójczą walkę. Polska premiera na dniach, tymczasem w Anglii, jak donosi Elżbieta Ciapara (Buszujący w historii), na reżysera, znanego z tego, że serce ma zawsze po lewej stronie, posypały się gromy, oskarżenia o rażącą jednostronność, antybrytyjskość i fałszowanie historii. Loach odpiera zarzuty, jakoby zrobił film propagandowy, i przywołuje źródła historyczne potwierdzające, że okupujące Irlandię wojsko brytyjskie dopuszczało się haniebnych występków. To zresztą dotyczy każdego okupanta, bo podobne incydenty zdarzają się też w Iraku (Loach był przeciw interwencji i brytyjskiemu udziałowi). Reżyserowi, Anglikowi z pochodzenia, bliska jest maksyma o historii jako nauczycielce życia, przy czym najpierw trzeba ją poznać, bo jak sam wspomina, za jego szkolnych czasów nie mówiło się o ciemnych kartach historii brytyjskiego imperium. I nie działo się to przypadkiem: gdyby ludzie znali prawdę, nie daliby sobie tak łatwo wmówić, że wojna w Iraku była konieczna i sprawiedliwa.
Trudno nie zgodzić się z Loachem, że dzięki szczeremu mówieniu o przeszłości, można nauczyć się mówić prawdę o teraźniejszości. Tylko czy zawsze chcemy ją znać, a zwłaszcza oglądać? Łoziński ją pokazał, pozbawiając, przynajmniej mnie, resztek złudzeń na temat rodzimej polityki i nakazując wzmożenie czujności na widok ulicznych pikiet. Krytycznie ów świat polityki i hipokryzję rządzących ocenia też Agnieszka Holland, opowiadając Anicie Zuchorze (Piękna muzyka, szlachetni politycy) o terapii, jaką ona z kolei chciałaby zafundować polskiej widowni. Chodzi o projekt realizowanego w rodzinnym gronie (jako współreżyserki córka Kasia Adamik i siostra Magdalena Łazarkiewicz) serialu Ekipa, nieco wzorowanego na amerykańskim Prezydenckim pokerze. Jak sama mówi, będzie to fikcja żywiąca się realiami, co oznacza, że wymyśleni bohaterowie są posklejani z postaci, które istnieją lub istniały, ale bez doraźnego klucza politycznego. Tym bardziej że pierwszoplanową figurą ma być młody, inteligentny premier, który pełni funkcję trochę przez przypadek, ale jako człowiek uczciwy i odpowiedzialny chce wyzwaniu sprostać. Obraz polityki w serialu, choć nieco wyretuszowany, będzie realistyczny, a reprezentujący różne opcje i poglądy bohaterowie – wiarygodni i ludzcy, tak by widzowie mogli się z nimi utożsamiać. Cel terapii? Pokazanie, że polityk niekoniecznie jest ładniejszym określeniem mafiosa czy cynicznego karierowicza, a rządzenie to trudna służba. I że Polska może być normalnym, demokratycznym krajem. Reżyserka twardo stąpa po ziemi, choć te deklaracje pobrzmiewają idealizmem, poczuciem misji i obywatelskiego obowiązku – szkoda, że podobnie nie myśli telewizja publiczna, która ostatecznie nie będzie współproducentem serialu. Ekipa jednak powstanie i dobrze byłoby, gdyby efektem ubocznym emisji był np. wzrost frekwencji wyborczej. W końcu to akwarium jest nasze i nikt za nas nie wymieni w nim wody.
Omawiane pisma: „Film”.
buduj Witrynę | © 2004 Fundacja Otwarty Kod Kultury | pytania? | kontakt