nr 15 (168)
z dnia 20 lipca 2006
powrót do wydania bieżącego
zapraszamy | przeglądy prasy | autorzy | archiwum
Stara zasada mówi, że jeśli jakiś pomysł dobrze się sprzedał, to warto wykorzystać go raz jeszcze. Okładka lipcowego „Filmu” jest tego najlepszym dowodem: oto lekko drwiący uśmiech Johnny’ego Deppa, który jako kapitan Jack Sparrow tego lata po raz drugi złupi portfele widzów, bo Piraci z Karaibów: Skrzynia umarlaka – sequel przeboju sprzed trzech lat – już biją rekordy frekwencyjne. Część pierwsza była przykładem tego, że film skazany na klapę może uratować jedna postać. I że tak jak nic lepiej nie odświeża komedii romantycznej niż przystojny gej (vide Rupert Everett w Mój chłopak się żeni), tak wskrzesić film korsarski może bohater odbiegający od ekranowych wizerunków piratów. Nigdy nie byłam wielbicielką gatunku: Errol Flynn jako kapitan Blood wydał mi się zbyt szlachetny, na Piratach Polańskiego się nudziłam, a oglądając Karmazynowego pirata, zastanawiałam się, jaki szósty zmysł pozwolił Viscontiemu zobaczyć w ubranym w pasiaste porcięta Burcie Lancasterze późniejszego księcia Salinę. Faktem jest, że wyrosłam z filmów, których główną atrakcją są sceny abordażów i pojedynków, tyle że Piratów z Karaibów warto było obejrzeć właśnie dla kapitana Sparrowa: niby postać drugoplanowa, ale kradnie każdą scenę, w jakiej się pojawia. Depp klasycznego pirackiego wygę zamienił na wersję lekko metroseksualną (niektórzy ludzie z wytwórni Disneya obawiali się wręcz, że gra geja): dredy, złote zęby, kołyszący krok, no i francuski akcent, słowem – wilk morski trochę nie z tej ziemi. Dla aktora wzorem były dwie postaci: gitarzysta Stonesów, Keith Richards, i bohater kreskówek, skunks Pepe Le Pew, mający – podobnie jak Sparrow – słaby kontakt z rzeczywistością. Producenci drugiej części postanowili to zresztą wykorzystać i powierzyć rockmenowi rolę ojca kapitana, ale nie udało się uzgodnić terminów – być może Richards pojawi się w części trzeciej, o ile oczywiście znowu nie spadnie z jakiejś palmy. O kulisach realizacji filmu pisze Elżbieta Ciapara (Jack is Back!).
Piraci z Karaibów zarobili ponad miliard dolarów, zwracając z nawiązką koszty produkcji, co w przypadku polskiego kina raczej się nie zdarza. Ciekawe, czy gdyby reżyser szukał koproducenta i zwrócił się do Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej – załóżmy, że taka szalona hipoteza jest możliwa – o dotację, to by ją dostał? Peterowi Greenawayowi to się udało, mimo iż jego film Nocna straż (którego bohaterem jest Rembrandt pracujący nad tytułowym obrazem) z pewnością nie odniesie takiego sukcesu finansowego jak korsarskie historie. W czerwcu minął rok od uchwalenia Ustawy o kinematografii, uznanego przez czytelników „Filmu” za Wydarzenie Roku godne Złotej Kaczki. Jak pamiętamy, debata była dosyć burzliwa, filmowcy oskarżali polityków, że niszczą kulturę narodową, a ci drudzy – choć nie wszyscy – zarzucali artystom, iż zamiast szukać sponsorów, sięgają po pieniądze podatników (zapominając przy tym, kto ich sponsoruje). Niemniej udało się ustawę przeforsować, czego skutkiem jest działający od niemal roku Polski Instytut Sztuki Filmowej, dlatego warto przyjrzeć się jego dotychczasowym dokonaniom, co czyni Anita Zuchora w artykule Jak ugryźć sto milionów.
Te 100 milionów to budżet PISF, złożony ze składek właścicieli kin, firm dystrybucyjnych i stacji telewizyjnych, przekazujących 1,5% swoich dochodów. Kto i komu te pieniądze przekazuje dalej? Na czele instytucji stoi dyrektor Agnieszka Odorowicz, ale istnieje też jedenastoosobowa rada z trzyletnią kadencją, mająca trochę uprawnień przysługujących radzie nadzorczej, ale też programowej. W jej skład wchodzą osoby związane z branżą filmową – dystrybutorzy, producenci, reżyserzy, brakuje przedstawicieli krytyków, a środowisko naukowe reprezentuje prof. Wiesław Godzic, który zwraca uwagę na błędy w ustawie, budzące teraz wątpliwości co do przejrzystości pracy PISF. Okazuje się bowiem, że członkowie rady, ludzie czynni zawodowo, też starają się o dotacje i je dostają. W tej sytuacji nie ucieknie się – niezależnie od zasług tych twórców – od zarzutów o kolesiostwo i dopatrywania się w decyzjach względów personalnych. Słuszne wątpliwości autorki tekstu budzi liczba ekspertów – 206 osób, podczas gdy np. w Danii jest ich zaledwie trzech. Ta multiplikacja oceniających projekty miała na celu właśnie uniknięcie zarzutów o stronniczość, problemów z wyborem kilku decydentów, w zamian proponując udział szerokiego grona reprezentantów środowiska. Tyle że taka odpowiedzialność zbiorowa w praktyce oznacza, że personalnie za podejmowane decyzje nie odpowiada nikt. Eksperci do komisji są wybierani losowo raz na rok, co sprawia, że nie tylko odpowiedzialność ulega rozproszeniu, ale i brakuje spójności kryteriów ocen. Tym bardziej że karta eksperta zawiera nie tylko ocenę merytoryczną, lecz także biznesową całego projektu, co budzi wątpliwości, bo przecież krytyk filmowy czy akademicki filmoznawca nie muszą znać się na konstruowaniu budżetu. Sama dyrektor Odorowicz przyznaje, że niektórzy eksperci do tego się nie nadają, co kazałoby przypuszczać, że kolejnym krokiem byłoby powołanie nowego ciała weryfikującego eksperckie oceny...
Co z tego wynika dla widza? Jakich filmów może się spodziewać? Według Zuchory nie wiadomo, jaki jest cel PISF: wspierać rozwój polskiego kina czy ratować rodzimy przemysł filmowy? Kino komercyjne czy artystyczne? Wiadomo, że na wszystkie projekty pieniędzy nie ma. Dyrektor mówi o dobrych filmach dla widza, tyle że dla mnie to dosyć niejasne pojęcie. Zapewne chodzi o filmy komercyjne, ale argument – „bo te się zwrócą” (i według ustawy oddadzą dotację) – można odwrócić i spytać, po co je w ogóle dotować państwowymi pieniędzmi. Dla jasności – też nie przepadam za tzw. kinem artystycznym robionym przez reżyserów dla siebie i grupy wyznawców, ale takie produkcje to przecież margines, tymczasem dystrybutora często nie mogą znaleźć rzeczy naprawdę warte obejrzenia – obawiałam się, że ich los podzieli film Andrzeja Barańskiego Parę osób, mały czas (nagrodzony ostatnio w Karlowych Warach), ale ponoć jesienią wejdzie do kin. A jak nie, to pokażą go w telewizji o jakiejś wampirycznej porze, jak już przetrawimy muzyczne teleturnieje i M jak miłość. W tym kontekście słuszny wydaje się postulat prof. Godzica, by PISF – jako instytucja publiczna, mająca do spełnienia misję – angażował się w propagowanie kultury i edukacji filmowej. Z mojego punktu widzenia, przy ograniczonym budżecie, to jednak bardziej sensowne niż budowanie prestiżu przez np. dofinansowanie filmu Greenawaya, zwłaszcza że on i tak zrobiłby swój film, bez trudu dostając pieniądze od jakiejś innej europejskiej kinematografii. A Pasikowski czy Niewolski, których projekty muszą poczekać do następnej sesji – raczej nie. Może powinni znaleźć jakiś inny sposób na kasę – szkoda, że piratów ci u nas niedostatek, podobnie jak obrazów Rembrandta.
Omawiane pisma: „Film”.
buduj Witrynę | © 2004 Fundacja Otwarty Kod Kultury | pytania? | kontakt