nr 13 (166)
z dnia 20 czerwca 2006
powrót do wydania bieżącego
zapraszamy | przeglądy prasy | autorzy | archiwum
O różnych sprawach słyszy się – tu i tam – to i tamto. To jednak za mało, ponieważ w tym sezonie jako twarzową lansuje się wiedzę z pierwszej ręki (a nie z second handu zwanego mediami), przymierzoną, czyli na własnej skórze doświadczoną. Na fali są przeto epifanie. Mnie epifania zastała w poczekalni u lekarza. Poczułem, że coś tu (tzn. tam) nie gra(ło). Otóż lekarze nie strajkowali ani nie łowili skór, pielęgniarki nie wyczekiwały – niczym kanie dżdżu – ubocznych opłat za usługi niepłatne, a pacjenci obsiedli przychodniane ławeczki ot tak, bez łez ni zębów zgrzytania. Widzicie to? Inaczej: widzicie, czego tu nie widać? Nie widać tego, co widać gdzie indziej, w telewizorze. Telewizor twierdzi mianowicie, że polska służba zdrowia jest autoryzowaną filią piekła. Telewizyjni pi-arzy trzymają się mocno, i to z rządem trzymają, rządem dusz oczywiście. To za ich przewodem przykładnie uwierzyliśmy w lekarsko-pielęgniarski układ z Szatanem samym. Ja, choć jestem niedowiarkiem, a telewizora nie mam, też uwierzyłem. Wszelako gdy przyszedł dla mnie czas na epifanię, straciłem wiarę w piekło – a to dlatego, że słudzy zdrowia obsłużyli mnie bosko. No chyba że to specjalnie dla mnie odstawili układną i zmyłkową szopkę, jako czarcie pułki zawczasu (i przede mną samym) świadomi tego, co w trawie piszczy – tego, że coś o nich dla „Witryny Czasopism” przyjdzie mi klecić. Rzecz zostaje w zawieszeniu, idźmy dalej, a raczej przystańmy ciut.
Tak więc siedzę sobie w poczekalni u lekarza, gdzie oprócz epifanii oddaję się czytaniu. W ręce lewej „Europę” mam, „Twórczość” w prawej. „O Boże – reaguję na okładkę «Europy» – znowu Fukuyama”, „O Boże, znowu «Twórczość»” – myślę sobie w reakcji na tę drugą. Pan Bóg sprawił, że wolę nudę „Europy” od nudy „Twórczości”, zatem dzisiaj będzie o tej pierwszej.
„Europę – Tygodnik Idei” (24/2006) podano mi na szesnastu stroniczkach, akurat tylu, ile mogę ze spokojem przejrzeć przed gabinetem lekarskim. Dwie i pół spośród tych stroniczek szesnastu zajmuje wywiad z Francisem Fukuyamą (Nie mogę dłużej popierać neokonserwatyzmu, rozmowę przeprowadził Krzysztof Iszkowski), którego tekstów ani książek nie czytam, od kiedy – jak mi doniesiono – ogłosił koniec historii. Z końcem tym jest mi bowiem błogo i wygodnie, zawsze go wyczekiwałem, i nie chcę nagle dowiedzieć się, że Fukuyama zmienił zdanie.
Bez oporów natomiast otwieram się na – z tej samej „Europy” wzięty – tekst Mirosławy Marody i Sławomira Mandesa pt. Polak katolik. Autorzy nie postulują podmiany Polaka-katolika np. Polką-katoliczką lub Polakiem-alkoholikiem, choć taka podmianka mała czasem by się zdała. Według mnie clue i główną tezę artykułu mieści fragment, w którym Marody i Mandes piszą, że „śmierć Jana Pawła II przerwała trwający od początku ery nowożytnej związek pomiędzy tożsamością narodową a tożsamością religijną Polaków. [...] ze względu na specyfikę polskiej historii przez ponad dwa stulecia tożsamości te nawzajem się formowały i wzmacniały. Ograniczenie «narodowej» sfery publicznej do religijnych rytuałów sprzyjało rozwojowi idei narodu jednoczącej Polaków wokół «moralnej słuszności», a nie wokół publicznie negocjowanych interesów”. Że Polaków potrafi scalić nie tylko „moralna słuszność” i JP2 (względnie B16), unaocznia to, jak radzimy sobie (jako społeczeństwo, a nie poszczególne jednostki) z problemem chorób dziecięcych. Co zrobiliśmy, aby pomóc chorym dzieciom? Nie, nie daliśmy na mszę, za to poczęliśmy wspierać – finansowo, jak i moralnie – Wielką Orkiestrę Świątecznej Pomocy. W efekcie fundacja Jerzego Owsiaka, jak słyszałem, ogromnie polskim szpitalom i ich pacjentom dopomogła. Czy to mało? Dla mnie wystarczająco dużo. Za Owsiakowym „Róbta, co chceta!” dostrzegam dwa imperatywy: „Kochajcie się” i „Pomagajcie sobie” (drugi w sumie zbędny, bo zawarty w pierwszym). Zagajenie: „Jest pan Polakiem. Czyli?”, niespodzianie skierowane w mą stronę na hawańskiej ulicy bądź kalkuckim placu, skwituję krystaliczną polszczyzną: „Czyli robię, co chcę. Się ma!”.
„Europa” drukuje jeszcze jeden materiał krążący dokoła katolicyzmu: przeprowadzony przez Rafała Smoczyńskiego wywiad z Richardem Johnem Neuhausem, wprzódy protestanckim, następnie katolickim teologiem i księdzem (Katolicy nie potrafią udowodnić swych racji). Ostatnimi czasy moje uczucia religijne miały ciężko. Zewsząd zamachy na nie i potwarze. Tego było już za dużo. Jak się okazało, słabej głowie dość dwie słowie: uczucia moje religijne razu pewnego obraziły się i wyniosły na dobre. Pustka, jaka mi po nich została, nie jest obrażalska, bo w ogóle nie jest. Z tego tyle dobrego, że wywiady takie jak powyższy przyjmuję na chłodno (a podobno tak smakują najlepiej). Z rozważań Neuhausa o prawie naturalnym, o nauce aktualnego i byłego papieża itp. wynoszę nau(cz)kę dla siebie następującą: nie należy dyskutować z wiarą. Z czego wniosek, że jak dyskutować, to z (i o) czym innym. Za świecką ilustrację owej niedyskutowalności wiary może posłużyć przepiękna piosenka R. Kelly’ego o konfesyjnym tytule I Believe I Can Fly. Jej przesłanie można jak najbardziej poddać sprawdzianowi grawitacji. Jeno po co to robić, kiedy rezultat z góry znamy i (o) kant tyłka możemy sobie (go) potłuc? Tajemnica pieśni Kelly’ego – na podobieństwo tajemnic wiary – ma to do siebie, że nie nadaje się do odtajemniczenia, co nie znaczy, że nie nadaje się do poszanowania.
...w takichże rozmyślaniach pławiłem się, gdy – przypominam, że streszczany tu akt lekturowy dokonał się w przychodni – znienacka wezwano mnie do gabinetu. Resztę spowiła tajemnica. Lekarska.
Omawiane pisma: „Europa – Tygodnik Idei”.
buduj Witrynę | © 2004 Fundacja Otwarty Kod Kultury | pytania? | kontakt