nr 36 (153)
z dnia 22 grudnia 2005
powrót do wydania bieżącego
zapraszamy | przeglądy prasy | autorzy | archiwum
Węgierski prozaik László Krasznahorkai w rozmowie z Elżbietą Sobolewską („Literatura na Świecie”, 9-10/2005) mówi, że w życiu nie ma zwycięzców, wszyscy jesteśmy przegrani. W swojej twórczości stara się stać właśnie po stronie upodlonych, odrzuconych, zepchniętych na margines. Stwierdza dobitnie, że człowiek nie jest w stanie osiągnąć szczęścia, może jedynie tkwić w jego iluzji, która prędzej czy później i tak zniknie. Pesymizm Krasznahorkaiego jest bliski temu, co wykazywali względem człowieka Arthur Schopenhauer i Emil Cioran – jest to pesymizm bez ogródek i z głębi serca, bynajmniej nie artystowska poza. Życie to forma upadku, smutna i do głębi przejmująca. Szczególnie dla odtrąconych i żyjących w nędzy. Autor Wojny i wojny, której fragment w wyśmienitym przekładzie Sobolewskiej możemy przeczytać w tym samym numerze „LnŚ”, z ogromną pasją odmalowuje ich psychikę, z inkrustacyjną dbałością, bliską pedanterii Thomasa Bernharda, ukazuje losy rozbitków, przegrańców i nieszczęśników, w których poszukuje przebłysku prawdy o świecie. Pośród wzgardzonych czuje się najlepiej, oni i ich dramaty otwierają mu oczy na istotne sprawy, które inaczej by przeoczył. Pisze z niezwykłym zaangażowaniem, dosłownie wcielając się w swoich bohaterów. Podobnie jak Mario Vargas Llosa w Rozmowie w katedrze buduje świat przedstawiony z ich własnych, rwących się i na nowo splatanych wypowiedzi, bez zewnętrznej ingerencji opowiadacza. Bohaterowie ci skupiają się przede wszystkim na tym, by żyć godnie mimo świadomości własnej klęski. Tym różnią się od Beckettowskich pokrak, które wprawdzie żyją w cieniu własnego upadku, ale go nie zauważają, owa nieświadomość zaś, żeby nie rzec głupota, jest jedynym, co pozwala im żyć mimo katastrofy, jaka już dawno się dokonała. Lektura Krasznahorkaiego jest mocna, nie pozostawia obojętnym, wymusza reakcję – to jej ogromna zaleta. A wszystko, co mocne, zasadza się na nadmiarze, na przeroście jakiegoś organu, na dominacji jakiegoś składnika, w konsekwencji więc na niedoborze pozostałych. Krasznahorkai maluje niemal wyłącznie czernią, w rozmowie zresztą stwierdza, że nie chce nikomu dawać nawet złudzenia szczęścia. Tak jak Dostojewski docieka przyczyn zła, tropi ludzką podłość. I tak jak on (przypomnijmy Sonię ze Zbrodni i kary) odnajduje ludzką godność wśród wyrzutków, potępionych i chorych. Wojna i wojna to tekst genialny, ale genialny mniej więcej tak, jak genialny byłby Goya, gdyby malował tylko różne warianty Saturna pożerającego swoje dzieci i tratujące planetę Kolosy, a przecież jest też autorem cudownie frywolnej i zmysłowej Mai. Jest to geniusz stronniczy, moim zdaniem, bezzasadnie stronniczy. I nie chodzi mi wcale o szerzenie jakiegoś leibnizjańskiego optymizmu. Przeciwnie, doświadczam tragizmu bycia z taką samą siłą jak Krasznahorkai. Ale z równą siłą doświadczam mocy, jaką ma w sobie rozpacz. Może zabić, jeśli coś jej nie unieszkodliwi. A tym, co może ją unieszkodliwić bez uciekania w naiwne iluzje szczęścia, jest śmiech. Ten kosmiczny śmiech, który różni Szwejka od Józefa K., księcia Sternenhocha od Wertera, Gargantuę od Fausta, Morgensterna od Rilkego, Gombrowicza od Przybyszewskiego, Dalego od Muncha. Ma on ten sam korzeń co rozpacz – doświadczenie nicości i bezsens. Ale w odróżnieniu od rozpaczy wyczuwa w nich raczej absurd niż tragedię. Śmiech, który nie ma nic wspólnego z zakłamanym samozadowoleniem, śmiech wyzwalający i pozwalający widzieć dramat istnienia z równą ostrością, jak rozpacz. Nie jest dla rozpaczy alternatywą, tak samo jak ona jest częścią ludzkiej kondycji. O ile ona daje człowiekowi odczuć na własnej skórze ciężar materii, o tyle on od niej na chwilę uwalnia. O ile rozpacz zamyka człowieka w nim samym, skazując na męczarnie świadomości siebie i własnej marności, o tyle śmiech uwalnia człowieka od niego samego, pozwala spojrzeć na siebie z góry i uświadomić sobie zbędność strachu. Zarówno płacz, jak i śmiech wyrażają bezradność wobec absurdu świata. Krasznahorkai staje po stronie udręczonych i poniżonych, ale nie rozumie albo nie chce rozumieć, że śmiech jest ich bronią tak samo jak płacz. Intelektualizuje swoich „męczenników”, widząc w nich jedynie cierpiące tułowia i głowy, amputując zaś to, co Michaił Bachtin nazywał sferą od pasa w dół, tą, na której zasadza się kultura ludowa, obfitująca w rubaszny dowcip i krotochwilę. Śmiech to jedna z niewielu okazji dla upadłego, by wyzwolić się z własnego podłego losu i stanąć ponad nim. Zakosztować wolności, niczym nieskrępowanej swobody i potęgi ducha. Kat nie śmieje się nigdy, może co najwyżej zwierzęco rechotać. Śmiech ofiary dezorientuje kata, wytrąca mu z ręki broń, jaką jest wzbudzanie strachu. Jak Szwejk obezwładniający swoją pozorną głupotą najpotworniejszych oprawców. Szwejk, choć zewnętrznie i formalnie jest ofiarą par excellence (wojny, przełożonych), w istocie nią nie jest dzięki tlącej się w nim cały czas potencjalności kosmicznego śmiechu, która unieważnia tragizm Losu. Cytując na zakończenie czeskiego filozofa Ladislava Klímę: „Świat to bigos paradoks błąd i brednia, a obawa przed potknięciem autora jest równie śmieszna jak ktoś, kto wpadł jak długi do szamba i obawia się, że zabrudzi sobie mankiety”. I jeszcze jedna parafraza, tym razem innego czeskiego filozofa, Zbyňka Fišera, który będąc w latach siedemdziesiątych po raz pierwszy na koncercie Plastic People of the Universe, wyraził zdanie, że jest to muzyka znakomita, ale byłaby jeszcze bardziej znakomitą muzyką, gdyby śpiewali teksty wielkiego poety Egona Bondego (czyli jego samego, jako że nazwisko Egon Bondy było pseudonimem Zbyňka Fišera). Tak też Krasznahorkai jest pisarzem znakomitym, ale byłby jeszcze bardziej znakomitym pisarzem, gdyby nie obawiał się tak bardzo wpaść jak długi do szamba życia, gdzie nie panuje sama czarna rozpacz, ale słychać też konwulsyjny śmiech, który jej wtóruje...
Omawiane pisma: „Literatura na Świecie”.
buduj Witrynę | © 2004 Fundacja Otwarty Kod Kultury | pytania? | kontakt