Witryna Czasopism.pl

Nr 17 (134)
z dnia 12 czerwca 2005
powrót do wydania bieżącego

zapraszamy | przeglądy prasy | autorzy | archiwum

WOLĘ JEDNAK TAM NIŻ NA GÓRKĘ

Co z tego będziesz miał? Do czego to prowadzi? Czy przyniesie ci to jakieś korzyści? Po co to robisz? W jakim celu? Nie wiem, jak wy, ale ja gdy słyszę takie pytania, a zdarza mi się to często, mam ochotę tylko na jedno: wejść na górkę za osiedlem i jak ten typ z rysunku Mleczki wywrzeszczeć w kierunku bloków jedno przeciągłe „Odpierdolcie się ode mnie!” Przechodzą mnie ciarki po plecach, gdy pomyślę, że faszerują nas tym już od wczesnej fazy prenatalnej, bo przecież i tu działa natręctwo przyczyn i skutków: ma być spełniony wizerunek „prawdziwej” rodziny (cel), musi urodzić się dziecko (środek), ma urodzić się zdrowe (cel), poród musi się odbyć w szpitalu (środek), dziecko ma żyć (cel), trzeba je karmić (środek) itd., bez końca i bez początku. Wrastamy w to i nawet nie zdając sobie sprawy, co robimy, sami zaczynamy kręcić trybami błędnego koła – chcemy żyć (cel), musimy jeść (środek), chcemy jeść (cel), musimy pracować (środek), chcemy pracować (cel), musimy jeść (środek), chcemy jeść i tak dalej, jak w wiejskiej piosence, do której można doczepiać zwrotki w nieskończoność. Tak jest i nie może być inaczej, świat składa się z przyczyn i skutków, kto chce przeżyć, musi tę diabelską logikę zaakceptować. Ale skoro tak jest i nie może być inaczej, to dlaczego jeszcze o tym w kółko mówimy? Ba, żebyśmy tylko mówili, my wprost wznosimy ołtarze świętej praktyczności życia, znosimy na nie ofiary i błagamy o pomyślność w postaci dalszego kręcenia się diabelskiego młyna przyczyn i skutków. Jesteśmy po stokroć głupsi od starożytnych Greków, bo oni przynajmniej potrafili świętować, oddawać się bachanaliom, w czasie których banały typu „ze względu na co?” i „po co?” traciły ważność, ustępując miejsca bezwarunkowej swawoli. Nawet papuasi i pigmeje mieli swoje rytuały i orgie, w trakcie których choć na krótką chwilę unicestwiano przekleństwo przyczynowości. A my? Nie zostawiliśmy sobie nawet skrawka przestrzeni, w której mogłaby urzeczywistniać się nieskrępowana żywiołowość. Festyny, juwenalia, winobrania, wesela to dość komiczne atrapy obliczone na konkretny efekt – zysk, prestiż, napędzanie wielkiego żarcia itp. Prawda jest taka, że przydałoby się to wszystko wywrócić do góry nogami, porządnie tym potrząsnąć, aż dotrze do nas, że porządek środków i celów jest to tylko jednym z wymiarów naszego życia, a nie jego podstawą. Ale kto ma trząść? Muzycy, rzecz jasna. Oni zawsze zaczynali trząść pierwsi. Wiedział to Platon, gdy pisał, że wszelkie zmiany obyczajowe w zbiorowości zaczynają się od zmian w muzyce, dlatego w wymyślonym przez siebie doskonałym ustroju przyszłości dla muzyków (i artystów w ogóle), tych wiecznych podżegaczy, nie widział żadnego miejsca – miało ich tam po prostu nie być. Ale dajmy spokój z Platonem. Z całego serca życzyłbym sobie, aby takim dogłębnym elektrowstrząsem stała się dla wszystkich lektura najnowszego, trzeciego numeru „Glissanda” (nr 1/2005).

Niemal cały numer kręci się wokół tematu free improvisation. Chodzi o gatunek muzyki, która wciąż znana jest tylko niewielkiej grupie freaków, szczególnie w Polsce. Ale nie jest to bynajmniej kolejny przejaw tzw. kultury niszowej, którą możemy kupić w empiku i przeczytać, że stoi za nią na przykład sorry music poland. Nie, to świadoma własnych celów awangarda. Celów? Czy to nie jakaś sprzeczność? Wcale nie, pozbyć się celów można bowiem tylko celowo, to jest w drodze systematycznej i konsekwentnej realizacji pewnych zasad, które wyzwalają z wszelkich zasad. Archaiczne rytuały ekstatyczne również były pieczołowicie i długotrwale przygotowywane, stwarzano dla nich tymczasowe ramy, w których potem mogło dochodzić do zniesienia wszelkich ram. W każdym razie faza przygotowawcza jest tutaj zawsze pracochłonna i jak najbardziej celowa, tak jak metodycznie organizowane ekscesy seksualne markiza de Sada. Co zatem robi free improviser? Możemy o tym przeczytać w manifeście Christiana Munthe Czym jest free improvisation? albo w reakcji na ten manifest autorstwa Michała Libery Czym JEST free improvisation? A więc: Improwizator czasami w ogóle nie wchodzi na scenę, tylko gra na ulicy. Nie przynosi z sobą nut ani partytur, gra z głowy. Nie przynosi z sobą głowy wypełnionej opracowanymi wcześniej kompozycjami, komponuje w trakcie grania. Nie przynosi z sobą wiedzy o muzykach, z którymi będzie grał, wykonawcy poznają się w trakcie grania. Nie przynosi z sobą nawyków, ulubionej konwencji, gotowych decyzji co do gatunku, tworzy i decyduje w trakcie grania. Niczego ze sobą nie przynosi, często – jak Mike Patton – nawet instrumentu. Wszystko zdobywa w trakcie gry, ważny jest przypadek, spontaniczność, wolność, luźna gra skojarzeń, nieskrępowane emocje, wyostrzona intuicja i poczucie totalnego tu i teraz. Taki obraz impro wyłania się z lektury „Glissanda”. Ktoś powie: sztuka dla sztuki. Tak i nie. Jasne, nie chodzi o nic poza czystym graniem, bez powodu, bez przygotowania, bez planu, intencji, nagrywania i przyzwyczajeń. Ale to tylko w czasie grania. Poza nim chodzi o wszystko, bo o ludzkie życie. Ta muzyka, choć chce być tylko muzyką, jest polityką, praktyką społeczną. Walczy o maksimum przypadkowości w świecie totalnej administracji i monochromonotonii (o której można przeczytać w Dialogu o atonalności, polirytmii i pudlach. O freaku Zappie rozmawiają: Jan Topolski i Dominik Zakrzewski). Walczy o maksimum teraźniejszości i uczestnictwa w świecie planowania i wyobcowania. A kto walczy, uprawia politykę. A więc free improvisation nie jest wcale free? No bo skoro gra w imieniu czegoś, to przecież realizuje cel, a jeśli tak, to jest w tym samym stopniu zamieszana w kołowrót przyczyn i skutków, jak wszystko pozostałe. Nie wiem, nie będę tu wszystkiego rozstrzygał, nie uważam się za dość kompetentnego, jedyne, co przychodzi mi do głowy, to: celem jest tu bezcelowość. Paradoks? Poczytajcie sobie o tym w numerze, najlepiej w Improwizacji, anarchii, utopii Dariusza Brzostka. Albo jeszcze lepiej, pojedźcie na koncert posłuchać Fritha, Górczyńskiego, Yoshihide, Pattona, Emitera, Zorna, a przekonacie się sami. Ja wiem jedno – wolę jednak tam niż na górkę... A jeśli nie możecie, to polecam jeszcze U źródeł muzyki improwizowanej (Płytowy kanon I) Rafała Księżyka albo Pocztówki z wakacji (Płytowy kanon II) Michała Libery, znajdziecie w nich płytotekowy elementarz muzyki free improvisation. A na koniec trochę bez powodu, a trochę w związku z omówieniem cytat z Zappy: „[…] mówią wam, żebyście nie utyli, żebyście nie palili, że nie możecie jeść masła, że cukier was zabije, jednym słowem wszystko jest dla was szkodliwe – zwłaszcza seks […]. Jeśli posłuchaliście matki, ojca, księdza, faceta z telewizji […] i pędzicie teraz nudny, marny żywot, to w pełni na to zasługujecie. Jeśli chcecie być głupimi fiutami, to nimi bądźcie”.

Igor Kędzierski

Omawiane pisma: „Glissando”.

zobacz w najnowszym wydaniu Witryny:
KOMEDIA NIE JEST (POLSKĄ) KOBIETĄ
PASOLINI – REAKTYWACJA
PLANETA PRL
felieton__PiSarz i POeta
...O CZASOPISMACH KULTURALNYCH
O CZASOPISMACH OTWARTYCH I ZAMKNIĘTYCH, CZYLI O TYM, DLACZEGO KAPELUSZ MIAŁBY PRZERAŻAĆ
zobacz w poprzednich wydaniach Witryny:
PRASA, PASSA, PRL
felieton__CZY MÓGŁBYM NIE WIERZYĆ W BOGA?
LOVER (CZYTAJ „LAWA”)

buduj Witrynę | © 2004 Fundacja Otwarty Kod Kultury | pytania? | kontakt