Nr 1 (83)
z dnia 2 stycznia 2004
powrót do wydania bieżącego
 
  wybrane artykuły       
   

WYŻSZOŚĆ MARNYCH REPRODUKCJI NAD DOSKONAŁYMI
     
   

     W prasie wszystko się miesza (co przypomina proroczy, bo powstały w latach 80., obraz Pawła Susida Strzemiński i Stażewski mylą mi się). Czasy, kiedy pisma wychodziły w przaśnej szacie edytorskiej, miały miejsce na długie artykuły, a zdjęcia były czarno-białe i wielkości znaczka pocztowego, odeszły w siną dal. Ostatnio słyszałam opinie, że polscy artyści przed wojną czy tuż po wojnie poznając sztukę przez złe zdjęcia szalenie rozwijali swoją wyobraźnię.
     Dzisiaj nie ma na to miejsca. Ale wydawać by się mogło, że przynajmniej pisanie o sztuce przeżywa rozkwit. Tak uważa Łukasz Gorczyca, czemu daje wyraz w wywiadzie, jak z nim przeprowadziła Pola Dwurnik: ...tekstów długich, analitycznych raczej nie brakuje w polskich czasopismach artystycznych. Ile tu się esejów ukazuje! Szkoda gadać, przecież ludzie z branży nawet tego wszystkiego nie czytają! (Tygodnik rewolucyjny, „SEKCJA” nr 9 [2003]).
     Jak to bogactwo wykorzystać do przeglądu prasy? Proponuję układankę z wycinków. Sama nie wiem dokąd nas to zaprowadzi. Zacznę od ostatniego numeru „RES PUBLIKI NOWEJ” jako miesięcznika, poświęconego postseksualności. Na początku redakcja obwieszcza: Seksualność jest dzisiaj jednym z kluczowych terminów, jeśli chcemy mówić o kwestii tożsamości... Oczywiście. Od czasów Freuda, który w sposób apodyktyczny związał seksualizm ze znaczeniem – z wszelkim znaczeniem – wydaje się, że każda myśl doprowadzi w końcu w te mroczne rejony. Dlaczego mroczne? Następuje polityzacja seksualności, sfera rozkoszy i uczuć przestaje być celem, staje się pretekstem do rozważania spraw dominacji i metod kontroli nad dyskursem. Podmiot praw, który Foucault chciał pogrzebać, zastąpiony ma być przez nośnik pragnienia. [...] Ale można odwrócić problem. [...] Może to, z czym mamy do czynienia, to seksualizacja problematyki politycznej, całej sfery publicznej. Ideowe spory ludzie toczą głównie o to, komu i jak wolno uprawiać miłość i – czasem – kiedy wolno umierać („Res Publica Nowa” nr 6/2003).
     Mocny początek, fakt, dzisiaj prawie wszystko sprowadzić można do seksualności, płci i erotyzacji zachowań. Im jednak bardziej zagłębiać się w „Res Publikę”, tym jest gorzej. Rozważania Tadeusza Komendanta, Katarzyny Ancuty, Izabeli Kowalczyk czy Włodzimierza Pessela o wyzwoleniu się z namiętności cielesnych – jako o uzyskaniu czasu na twórczość i spokoju ducha, o modzie na celibat – jako sposobu na zdrowe życie, o seksualizacji sztuki czy też o ambiwalencji płciowej subkultury Gotów... Niby ciekawe, a jednak nieciekawe. Jakoś nic z tego nie wynika oprócz ogólnego wniosku, że ludziom przejadła się psychoanaliza i poststrukturalizm, ale nie mają pomysłu co dalej.
     Sięgnijmy więc do „HA!ARTU”. W nieźle obładowanym tekstami numerze 1/2003, występuje m.in. Izabela Filipiak, dyżurna pisarka-lesbijka (ten przytyk nie jest wymierzony w nią, tylko w mizerię polskiej sceny pisarstwa lesbijskiego), która opowiada o seksie lesbijek, który jest seksem nieistniejącym. W tradycji chrześcijańskiej akt seksualny zachodzi wtedy, kiedy dochodzi do przeniesienia nasienia. [...] w seksie lesbijek nie ma tego aspektu. Pisarka ciągnie: Dlatego też lesbianizm jest [...]stygmatyzowany jako wypaczenie, uleganie niższym instynktom. Aby zachować swoją godność i swoją tożsamość, mówimy wtedy, że miłość jest ponad płcią, miłość jest poza regułami, także społecznymi. [...]Właśnie kiedy miłość staje się tą namiętnością, w której się zatracam, to już wtedy nie kalkuluję, nie porównuję, nie odnoszę do społecznych relacji, do jakiejś tam normy (Poszukiwanie lustra. Z Izabelą Filipiak o lesbijkach i literaturze lesbijskiej rozmawia Queerujący Podmiot Pytający, „HA!ART”, nr 1/2003).
     Twarz ukochanej może być obrazem magicznym i jednym możliwym odbiciem w kulturze kobiety kochającej inne kobiety. To jest jedyne zwierciadło, w którym mogę się przejrzeć, będąc kompletnie wyobcowana z kultury... – mówi Filipiak.
     Tutaj więc docieramy do kwestii mocy, magii czy też siły, realnej siły i realnego oddziaływania obrazu. Mówi o tym Jan Simon, obiecujący net-artysta, w rozmowie z Karoliną Kowalską i Janem Sową: ...wydaje mi się, że obraz, akt przedstawienia ma jakąś moc magiczną, ale nasza kultura o tym zapomniała. Oczywiście magiczną w cudzysłowie. [...]Myślę bardziej o jakiś uwarunkowaniach zapisanych w umyśle człowieka czy w kulturze, o tabu. Akt przedstawienia stał się czymś zupełnie codziennym, chociaż kiedyś był czymś wyjątkowym i nadal jest wyjątkowy w pewnych kulturach. [...]Biblijne przykazanie „Nie używaj imienia Pana Boga nadaremno” odnosi się moim zdaniem głównie do aktu przedstawienia („HA!ART”).
     Nie wiadomo dokładnie co się z tą mocą obecnie dzieje, i po przeczytaniu rozmowy widzę dwa wyjścia: albo ona zginęła, bo w naszej kulturze nie rozumiemy już malarstwa i taka Dama z łasiczką nie wzrusza nas (a dokładnie: nie wzrusza Simona); albo też moc obrazów przeniosła się do nowych środków przekazu typu komputerowe generowanie wizji.
     Z cała pewnością magia istnieje jednak w fotografii. Mówi o tym Nan Goldin, znakomita amerykańska artystka: ...fotografia uratowała mi życie. Za każdym razem, gdy przechodzę przez coś przerażającego, traumatycznego, robię zdjęcia. To pozwala mi przeżyć.
     - Pomagasz również przeżyć innym.
[...]
     - Tak. To ma wiele wspólnego z tworzeniem zapisu życia ludzi, których utraciłam, tak aby niemożliwe było całkowite wymazanie ich z pamięci (Fotografuję bez względu na wszystko. Nan Goldin w rozmowie z Adamem Mazurem i Pauliną Skirgajłło-Krajewską, FOTOTAPETA.art.pl).
     Artystka daje życie poprzez obrazy. Violetta Sajkiewicz widzi to bardzo wyraźnie: Topos artysty utrwalającego w swych dziełach ukochaną osobę, a tym samym obdarzającego ją nieśmiertelnością, Goldin zmodyfikowała i doprowadziła do skrajnej postaci (Będę twoim lustrem, „CZAS KULTURY”, nr 2-3/2003). Można powiedzieć, że stosuje magię, białą magię, aby ożywić w sposób niedoskonały swoich ukochanych. Jest więc bezwstydnie autotematyczna i autobiograficzna i emocjonalna (jej twórczość adresowana jest do tych, którzy nie wzbraniają się niemal dosłownie dotknąć jej życia, otworzyć się na nią, być jej lustrem). Nie ukrywajmy, jest po prostu czarownicą, co sugeruje zresztą Sajkiewicz: odwołując się do ludowej religijności, odprawia egzorcyzmy nad duszami tych, którzy od niej odeszli. Fotografie są jej relikwiami, ale też fetyszami – przepełnionymi energią magicznymi obiektami, które [...]stają się substytutem utraconych osób, sposobem wskrzeszenia ich za pośrednictwem przedmiotów („CZAS KULTURY”).
     I właściwie już widać, że ta demoniczna moc kobiet, nadająca czy wykorzystująca moc obrazów, wiąże się silnie i nieodwołalnie z seksualnością. Cała twórczość Goldin to właściwie jedna i niekończąca się Ballada o seksualnym uzależnieniu (tytuł jednej z jej prac). To samo jest dostrzegane i u młodych „kandydatek na czarownice”. Ewa Witkowska pisze o robiącej właśnie karierę młodej artystce: Bogacka nie jest grzeczną dziewczynką. Nie ukrywa swoich stanów psychicznych, wahających się między euforią a depresją. Wprost mówi także o swojej seksualności („SEKCJA”).
     Gdy z kolei zajrzymy do najnowszej „ZADRY”, to trafimy na ciekawe materiały uzupełniające rozważania o demoniczności kobiet – z niezbyt eksplorowanej w teorii feministycznej sfery relacji córek z ojcami. Nawet Inga Iwasiów ma z tym kłopot: Napisać o ojcu. Co napisać? Kiedy zaczęłam o tym myśleć, zdałam sobie sprawę, że jest to o wiele bardziej zaniedbane terytorium niż relacja matka-córka, omówiona po początkowych zaniedbaniach bardzo wszechstronnie (O ojcu prywatnie, „ZADRA” nr 2/2003).
     Magdalena Fręś dodaje ciekawe uwagi o seksualności córek. Ojciec szybko uczy się, że jej atrakcyjność jest miarą jej wartości. Ta atrakcyjność jest seksualna. Ojciec nie może jednak dopuścić, aby jego córka była atrakcyjna dla innych mężczyzn... Tworzy się zjawisko z rodzaju Britney Spears – atrakcyjnej dziewicy. Jest to kobieta, która posiada seksowne ciało i która kusi – ale jest w dziwny sposób niedostępna (Jaki ojciec, taka córka? ). To jest raczej kobieta-obraz, a nie władczyni mocy.
     Czy mężczyzna także może nadawać obrazom moc? W „WIĘZI” trwa dyskusja o mężczyźnie. Ojciec Mirosław Pilśniak OP mówił: W kulturze chrześcijańskiej stworzono dwa wzorce mężczyzny; świętego i rycerza. [...]wydaje się, że etos rycerski został wypracowany dla skanalizowania siły i agresji, która w mężczyznach przeradzała się w brutalność i dzikość. Dlatego też zapewne ...mężczyźnie znacznie trudniej niż kobiecie dotrzeć do własnej tożsamości. Mężczyzna odkrywa, że jest kimś różnym i od boga, i od świata [...] Mężczyzna musi potwierdzać się poprzez to, co zrobił. A to oznacza, że w samym sobie nie znajduje usprawiedliwienia dla tego, kim jest (głos w dyskusji redakcyjnej Po co mężczyźnie Kościół? , „WIĘŹ” nr 7/2003).
     Jaka magia obrazu, jakie zanurzenie w kulturze czy tworzenie kultury? Słowa te sugerują raczej pierwotną agresję, no i konieczność konfrontowania się ze światem zewnętrznym. Czerń tego obrazu jeszcze pogłębia Wojciech Eichelberger: Nasza męska mentalność, szczególnie ta dotycząca relacji z kobietami i naszej pozycji w świecie, skazuje nas na bycie gatunkiem reliktowym... (Gdzie się podział mężczyzna, „WIĘŹ”).
     Ale działają jeszcze artyści rozumiejący czym mogą być obrazy. Choć u nich, o czym świadczy przypadek najsłynniejszego obecnie artysty amerykańskiego – Matthew Barneya, jest to raczej świadectwo wyczerpania obrazu. Marek Wasilewski pisze: Sztuka Barneya jest pełną szaleństwa i perfekcji orgią przesytu. Jest oszałamiająca w swojej skali, godna szacunku dla swojej konsekwencji i niespotykanej technologicznej jakości. Matthew Barney, artysta, rzeźbiarz, aktor, fotograf, reżyser, musi być tytanem pracy i niewyczerpanym wulkanem pomysłów. Artysta czerpie skąd się da: z mitologii starożytnych, folkloru europejskiego, ikon i mitologii współczesnej Ameryki, literatury i popkultury... (Artysta XXI wieku, „CZAS KULTURY”). Po co to wszystko, skoro ta perfekcyjna kreacja jest symulacją samej siebie, jest w swej istocie zimna i tautologiczna. Sztuka Barneya jest więc bezosobowym, funkcjonalnym przedpokojem, w którym ludzie czekają na swój własny American Dream, Disneyland dla dorosłych, w którym role Myszki Miki i Donalda grają piękne nagie kobiety i przerażający satyr. Na tym najwyższym poziomie wtajemniczenia jest pustka, nie ma sztuki i nie ma przesłania, nie ma katharsis, jest tylko ich symulacja.
     Barney usuwa ze swojej sztuki [...]tradycyjnie pojętą narrację, emocje, możliwość identyfikacji widza z tym, na co patrzy. Doskonale wie, że jakikolwiek przekaz służy teraz tylko do pokazywania stylu i modeli konsumpcji.
     Tutaj, myślę, ujawnia się wyższość marnych reprodukcji nad doskonałymi.
     





Tekst został opublikowany w kwartalniku „Kresy” nr 2-3/2003.

wersja do wydrukowania