nr 28 (145)
z dnia 2 października 2005
powrót do wydania bieżącego
zapraszamy | przeglądy prasy | autorzy | archiwum
Czterech muzyków, cztery tytuły prasowe. Skrajnie różne rodzaje muzyki, które sobą reprezentują. Różne są również pisma, z których czerpię cytaty – opiniotwórczy dziennik i ogólnopolski tygodnik, wychodzące cztery-pięć razy do roku pismo o nowej literaturze oraz katolicki tygodnik społeczno-kulturalny. Co najmniej jednak jedna rzecz owych muzyków łączy – oddano im głos i to wcale nie, jak mogłoby się komuś wydawać, podając do ręki mikrofon, by mogli popisać się talentem wokalnym. Mówiąc wprost – wywiady z muzykami, którzy niekoniecznie muszą być przecież specjalistami od złotych czy chociażby interesujących myśli, których obowiązkiem nie jest komentować otaczającą nas rzeczywistość, krytykować istniejący stan rzeczy czy interpretować dokonania kolegów po fachu. Niemniej często, jak za moment się okaże, z ust muzyków usłyszeć możemy słowa, o które prędzej już podejrzewać moglibyśmy komentatorów życia publicznego i recenzentów, teoretyków muzycznych, a nawet filozofów.
Objętościowo najskromniejszego spośród tutaj prezentowanych wywiadu udzielił dla „Tygodnika Powszechnego” (nr 38 z 18 września 2005) Rinaldo Alessandrini, wirtuoz klawesynu, fortepianu i organów, kierownik muzyczny, instrumentalista i dyrygent zespołu instrumentów dawnych Concerto Italiano. Pośród zdań wypowiadanych przez rzymianina odnaleźć można jednak kilka nader interesujących i dających do myślenia uwag tyczących się m. in. urynkowienia przemysłu muzycznego, obecnej sytuacji w jakiej znajduje się muzyka dawna czy możliwych dla tego segmentu muzycznego rynku perspektyw dalszego rozwoju. Większą część wywiadu zajmują wspomnienia Alessandriniego tyczące się początków jego kariery i szczegółów pracy muzykologa. Przede wszystkim polecałbym jednak zwrócić uwagę na Alessandriniego wypowiadającego się na tematy jak najbardziej współczesne. I tak oto, wypowiada się wirtuoz na temat czasów, w których przyszło nam żyć: „Żyjemy w czasach najlepszych z możliwych – głównie dlatego, że mamy nieograniczony dostęp do różnych rodzajów muzyki (...) Ludzie mogą sami dokonywać wyboru, decydować, czego chcą słuchać. Osobiście nie widzę nic złego w słuchaniu Spice Girls, chociaż sam ich nie lubię. Nie lubię też Antona Brucknera, i co z tego?”. Zadziwiająca wprost harmonia, wewnętrzny spokój i zgoda na prawidła rządzące światem przemawia przez Alessandriniego, gdy opowiada o roli mediów w kształtowaniu gustów słuchaczy: „Media próbują wpłynąć na wybory słuchaczy, nie mogą im jednak wmówić, że coś im się podoba, jeśli tak nie jest. Dlatego najbardziej istotnym elementem naszej pracy jest ryzyko. Podejmujemy je każdego dnia. Ryzykujemy, że ludzie nie będą chcieli nas kupić. Na rynku muzycznym popyt kształtuje podaż, a najlepszą weryfikacją jest sprzedaż. »Gwiazdy« wykreowane przez media pojawiają się i znikają w przeciągu paru miesięcy. Zdjęcia w czasopismach nie są miarą sukcesu”. Zadziwiający jest spokój spozierający nieśmiało z każdej praktycznie wypowiedzi muzyka – niezależnie od tego, czy mówi właśnie o interpretowaniu muzyki („Poznać to jednak nie znaczy kopiować. Interpretacja powinna polegać na świadomym i krytycznym wyborze, nie można ślepo naśladować dawnych mistrzów. Zależy mi przede wszystkim na tym, by wyrazić siebie, nie historię muzyki czy historię w ogóle”), pomyśle nagrania wszystkich kantat Bacha („Mamy na rynku trzy ich komplety; nie kupimy przecież wszystkich trzech, bo nie starczyłoby nam czasu, by ich wysłuchać. Moim zdaniem nagrywanie kolejnych służy wyłącznie dowartościowaniu własnego ego”) czy marzeniu o powrocie muzyki dawnej do kościołów („Powrót? Musi chyba pozostać w sferze marzeń. Zresztą wcale go nie potrzebujemy. Wystarczy zdecydować, czy kupujemy radio, czy CD”). I programowa chyba dla Rinaldo Alessandriniego wypowiedź definiująca sukces, definicja prosta i jakże sugestywna zarazem: „Staram się grać najlepiej, jak umiem. Czasem mam satysfakcję, czasem nie. Po prostu, robię, co do mnie należy.”
Wewnętrzny spokój, zrozumienie, harmonia, a prócz tego brak jakiejkolwiek emfazy, rzeczowe, konkretne odpowiedzi charakteryzują również innego wirtuoza, jednego z najwszechstronniejszych pianistów polskich, Leszka Możdżera, o którym w polskich mediach ponownie robi się głośno (nowy album nagrany z Daniellsonem i Fresco; plany nagrań z Davidem Gilmourem z Pink Floyd oraz z Tori Amos). Możdżer tak opowiada o przeżywanym przez siebie czasie w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej” (17-18 września 2005): „Im człowiek jest starszy, tym [czas – przyp. G.W.] płynie szybciej. Czuję ten szybszy rytm. Ostatnio przyhamowałem, uczę się żyć wolniej (...) Teraz staram się już nie spieszyć. Zrozumiałem, że artysta potrzebuje odpoczynku, podobnie jak mięśnie. Inaczej można się przetrenować, zrobić sobie krzywdę. Chodzę na siłownię, na basen, uważnie patrzę, co mam położone na talerzu, co piję (...) Można całą swoją muzykę zagrać w 10 lat. Ale co potem? A jednocześnie wiem, że w wieku 34 lat mam na koncie 80 płyt (...) Teraz staram się zachować między życiem i muzyką równowagę”. Spełnienie marzeń i pragnień zdaje się być dla Leszka Możdżera naturalną koleją rzeczy przy założeniu, że nieustannie się o tym myśli ze wzruszeniem, że angażuje się w to całą swą energię, że wierzy się w to, co się robi. Kolejna prosta, wydawać się może, chybiona recepta na osiągnięcie sukcesu. Wystarczy jednak spojrzeć na dokonania tego młodego muzyka, by zgodzić się z nim, gdy mówi: „Koronowane głowy polskiej nauki wolą się grzebać w przeszłości pacjentów, a mnie interesuje przyszłość”. Z pokorą i skromnością wypowiada się Możdżer na temat swoich mistrzów, na temat kolejnych doświadczeń i przeżyć: „Co chwilę spotykają mnie piękne chwile (...) Nauczyłem się żyć z mistrzami. Kilka razy widziałem, jak jeden z nich mylił się podczas koncertu, inny nerwowo biegł do garderoby, bo zapomniał okularów”, i w innym miejscu: „W muzyce nie jest tak jak w małżeństwie. Każda zdrada, każdy skok w bok, wzbogaca o nowe doświadczenie. Muzyk po przygodzie z instrumentalistami w innej formacji wraca do macierzystej grupy bogatszy”. Powoli udaje się również zrozumieć Leszkowi Możdżerowi mechanizmy rządzące muzycznym rynkiem, o których ze stoickim spokojem potrafi opowiadać cytowany powyżej Rinaldo Alessandrini, dzięki czemu uczy się na nowo jak radzić sobie z producentami czy właścicielami firm fonograficznych: „Artyści wierzą w sztukę szczerze, myślą, że tylko to, co prawdziwe i naturalne, może się spodobać słuchaczom. Zaś wielu handlarzy płyt, producentów i dystrybutorów zaciera granice między manipulacją a prawdą. Oni wiedzą, że wysokie nakłady nie muszą iść w parze z wysoką jakością nagrań. Długo nie mogłem pogodzić się z tym, że płyty sprzedaje się na palety, handluje nimi jak skarpetami czy cegłami”.
Najnowszy numer krakowskiego pisma o nowej literaturze przynosi pośród wielu cennych próz, poezji, szkiców i not o książkach również obszerny, bo aż szesnastostronicowy wywiad z Jackiem Muzykiem, obecnie pierwszym waltornistą Buffalo Philharmonic, który, pomimo młodego wieku, koncertował już z niemal wszystkimi polskimi orkiestrami oraz licznymi orkiestrami w Europie, Stanach Zjednoczonych i Japonii jako solista. Wywiad dla „Studium” (nr 3/2005) pomimo zdarzających się miałkich i nieciekawych pytań („Czemu u nas tak jest? Czemu u nas jest tak nędznie i biednie?”), obfituje w wiele cennych uwag i spostrzeżeń tyczących się specyfiki życia i pracy w Stanach Zjednoczonych z perspektywy muzyka, porównania Stanów z rzeczywistością polską czy sytuacji muzyki w ogóle. Muzyk mówi między innymi: „Muzycy w Polsce mówią, że nie ćwiczą i nie szanują zawodu dlatego, że są słabo opłacani albo że w ogóle nie są opłacani – bo tu właściwie faktycznie nie można mówić o żadnych pieniądzach... W związku z tym czas po orkiestrze muszą spędzać na sprzedawaniu marchewki, czy przyszywaniu guzików (...) Paranoiczne jest to, że im ktoś gorzej gra, tym oczywiście ma mniej prac dodatkowych, chałtur (...) Różnica u muzyków polega na specjalizacji, podejściu do instrumentu. A więc tutaj każdy muzyk jest wyspecjalizowany w tym, co robi najlepiej. W Polsce mamy takie liceum ogólnokształcące w orkiestrach: potrafisz i babkę upiec, i skarpetę zacerować, drzwi naprawić, i troszeczkę koncertu zagrać; coś tam znasz, coś słyszałeś – ale tak naprawdę w niczym nie jesteśmy dobrzy”. Podobnie jak Leszek Możdżer Jacek Muzyk przedstawia nad wyraz proste i oczywiste recepty skazujące na sukces: „Jeśli masz dobry plan – wszystko jest możliwe (...) Jeżeli masz wszystkie cechy, które są stworzone do sukcesu – to na pewno ci się uda (...) Niezwykle istotny jest fakt, że tutaj, w Stanach, jeżeli ktoś się już zajmuje muzyką, to robi to na sto procent, jest temu oddany. W Polsce się nie traktuje muzyki jako luksus, tylko jako obowiązek, czasem przykry (...) Mój profesor zawsze mówił: „Pamiętaj: kiedy ty śpisz – ktoś inny ćwiczy” (...) Więc chodzi o to, żebyś to właśnie ty ćwiczyła najwięcej, a ktoś inny spał”. Wiele gorzkich słów pada w wywiadzie pod adresem polskiej mentalności, zakompleksienia i zacofania. Znamienna i charakterystyczna jest jednak próba obrony Amerykanów. Może nie tyle obrona, co raczej zrozumienie i przyznanie im racji: „Mamy historię i bitwę pod Grunwaldem – no to trzeba im jakoś dosadzić: że oni są głupi, ograniczeni i przede wszystkim zawsze, jak zauważyłem, czepiamy się do ich zmysłu geograficznego. Że nie wiedzą gdzie leży któreś państwo (...) I prawdę mówiąc jest coś w tym – ogólnie są od nas gorzej wykształceni, nie ulega wątpliwości. Natomiast są też o wiele lepiej wyspecjalizowani. To też nie ulega wątpliwości”.
To kwestiom historycznym, kwestiom Polski i „polskości” właśnie poświęcony jest wywiad z Sidneyem Polakiem, perkusistą i kompozytorem, przez 15 lat członkiem zespołu T.Love od 2004 roku poświęcającym się karierze solowej. Polak odpowiada Piotrowi Najsztubowi („Przekrój”, nr 36/2005) na pytania czym jest dla młodych Polaków „Solidarność”, dlaczego jeszcze nie poświęcił temu tematowi żadnej ze swych piosenek, jak rozumie pojęcia takie jak „odwaga” i „patriotyzm”. Mówi między innymi tak: „To, jakich wyborów dokonywali rodzice, coraz mniej dotyka młodego pokolenia. Ci ludzie nie mają już tego problemu, że mój tata był w Solidarności, a mój tata nie był (...) Teraz należy walczyć o normalność, czyli po prostu w piosenkach dalej można punktować nasze polskie pomyłki, przywary. Teraz nie ma tego czasu konfrontacji. Paradoksalnie, im wtedy było łatwiej, ponieważ był wspólny wróg”. Sidney Polak stara się patrzyć na rzeczywistość oczami prostego, „zwykłego” człowieka. Myśląc o Solidarności, myśli przede wszystkim o Papieżu, odwagę rozumie jako przestrzeganie własnych, przez siebie ustalonych reguł, obronę swoich zasad, za głównego wroga młodych ludzi uważa dzisiaj, podobnie jak głośny prozaik Sławomir Shuty, konsumpcjonizm oraz politykę, która jest obecnie „wyborem mniejszego zła”. Niemniej jednak, Solidarność, historyczna przeszłość naszego kraju jest dla Polaka niezwykle istotna. Na zakończenie dla kontrastu raz jeszcze chciałbym przywołać słowa Leszka Możdżera z cytowanego już wywiadu z „Rzeczpospolitej”. Na pytanie: „Urodził się pan w Gdańsku, co to dla pana oznacza?” artysta odpowiada w sposób następujący: „Może to, że miasto jest dobrze przewietrzone, bo leży nad morzem. Znam uczucie wolności, patrzenia w dal, kiedy widać tylko horyzont i nic więcej. Ale ostatnio dowiedziałem się, że w Gdańsku jest największa zachorowalność na raka w Polsce”. Zdezorientowana i zdziwiona taką a nie inną (spodziewaną) odpowiedzią dziennikarka pyta więc dalej: „A mit Stoczni Gdańskiej, „Solidarności”, Lecha Wałęsy?”. Możdżer odpowiada: „W 1980 r. jeździłem kolejką do szkoły i napatrzyłem się na strajk (...) Zomowcy nieraz przeszukiwali mój plecak w poszukiwaniu spraju. Korzystali z toalety w mojej szkole, bo wszystkie demonstracje odbywały się obok niej. Ale nie sądzę, żebym cokolwiek więcej z tego rozumiał niż przeciętny Polak”. Która z wypowiedzi zdaje się państwu bliższą?
Omawiane pisma: „Tygodnik Powszechny”, „Studium”.
buduj Witrynę | © 2004 Fundacja Otwarty Kod Kultury | pytania? | kontakt