Nr 25 (142)
z dnia 2 września 2005
powrót do wydania bieżącego
zapraszamy | przeglądy prasy | autorzy | archiwum
Paradoks letniego sezonu polega na tym, że z jednej strony niemal co tydzień jest jakaś impreza, festiwal filmowy albo przynajmniej przegląd, a z drugiej – repertuar kin niczym szczególnie interesującym nie kusi. Przykładem takiego wakacyjnego filmu jest Mr. i Mrs. Smith, skrzyżowanie kina akcji z komedią romantyczną, o którym zapomniano by zapewne równie szybko jak o zeszłorocznej opaleniźnie, gdyby nie towarzysząca jego realizacji aura romansu, który połączył grające role główne gwiazdy – Angeliny Jolie i Brada Pitta. A raczej ponoć połączył, jak bowiem pisze w sierpniowym „Filmie” Elżbieta Ciapara (Niebezpieczne związki) – „część romansów z planu filmowego do końca pozostaje dziełem speców od promocji”.
Tak bowiem jak nic nie ożywia powieści kryminalnej bardziej od trupa na jednej z początkowych stron, tak trudno o lepszą reklamę dla filmu niż burzliwy pozaekranowy związek ekranowych kochanków – a paparazzi i dziennikarze z tabloidów dzięki temu mają na chleb. Kto widział Mr. i Mrs. Smith wie, że jeśli chodzi o samo dzieło, to nie ma specjalnie o co kopii kruszyć – a raczej, biorąc pod uwagę profesję bohaterów, nawet wyciągać pistoletu, choć pomysł był dosyć ciekawy. Oto bowiem nieco znudzone sobą małżeństwo z kilkuletnim stażem i tajemnicą: oboje są zawodowymi zabójcami, pracującymi dla agencji wywiadowczych. Oczywiście żadne z nich nie wie, czym naprawdę zajmuje się drugie, aż do momentu, gdy oboje dostają zlecenie zabicia współmałżonka. Początkowo panią Smith zagrać miała Nicole Kidman, ale ostatecznie wybrała Żony ze Stepford, w efekcie zastąpiła ją – skądinąd bardziej wiarygodna, bo w końcu to filmowa Lara Croft – Angelina Jolie, dzięki czemu na planie spotkały się dwie gwiazdy, plasujące się w czołówkach różnych rankingów najpiękniejszych, najseksowniejszych, etc. W tej sytuacji gdyby nawet nie było romansu, to trzeba byłoby go wymyślić – zdjęcia pary na plaży uznano za jego początek, a rozstanie się Pitta z żoną, Jennifer Aniston, za ostateczny dowód. Oczywiście aktorzy mogą zaprzeczać, że łączy ich cokolwiek poza przyjaźnią albo zastrzegać, że w wywiadach nie mogą padać pytania o życie prywatne – ich związek stał się faktem medialnym i nie ma znaczenia, jak jest naprawdę. A przy okazji film lepiej się sprzedaje, bo – mimo irytacji reżysera towarzyszącym realizacji rozgłosem – zdecydowano się nie wycinać sceny erotycznej, tym samym dając widzom sposobność do rozważań: robią to naprawdę czy udają?
Gdyby jednak okazało się, że to jednak romans, ba – prawdziwe uczucie, to gwiazdy dołączyłyby do wcale pokaźnego grona aktorskich par, których związki narodziły się właśnie na filmowym planie. Do najsłynniejszych należał ten łączący Elizabeth Taylor i Richarda Burtona, rozpoczęty podczas realizacji Kleopatry, gdzie ona grała rolę tytułową, a on Marka Antoniusza. Romans wzbudził zainteresowanie nie tylko prasy bulwarowej, ale i Watykanu: kochankowie nie kryli się ze swoim romansem, mimo iż oboje pozostawali w związkach małżeńskich. Równie zachwycony jak paparazzi był producent filmu, przekonany, że ten medialny szum to najlepsza promocja filmu. Niestety, Kleopatra, najdroższe ówcześnie ekranowe widowisko, okazała się jedną z największych finansowych i artystycznych klap w historii kina, a w recenzjach wyśmiewano właśnie beznamiętne sceny miłosne aktorskiej pary. Film zapoczątkował jednak „cyrk Burtonów”, czyli dwunastoletni związek Taylor i Burtona gwiazd – w tym dwa śluby i tyleż rozwodów – podczas którego równie mocno się kochali, jak i kłócili, zazwyczaj publicznie.
O tym, że romans na planie nie oznacza, że film automatycznie skazany jest na sukces, przekonali się i inni, m.in. Jennifer Lopez i Ben Affleck, których wspólna produkcja pt. Gigli okazała się niewypałem. I przykładem promocyjnego nadmiaru: widzowie czuli bowiem przesyt medialną obecnością zakochanej pary, odnotowywaniem każdego wspólnego wypadu na zakupy czy nowego pierścionka na palcu J Lo. Aktorzy ostatecznie się rozstali – kto wie, może przestraszyli się, że żaden paparazzi nie będzie próbował sforsować kordonu ochroniarzy, żeby zrobić zdjęcie nowożeńcom krojącym tort.
Historia pokazuje jednak, że i w życiu możliwy jest happy end: na planie filmowym rozpoczęły się długoletnie (i szczęśliwe) związki Katherine Hepburn i Spencera Tracy, Lauren Bacall i Humpreya Bogarta, Paula Newmana i Joanne Woodward, czy Susan Sarandon i Tima Robbinsa. A jeśli już jesteśmy przy uczuciach, to warto porzucić na chwilę szczęśliwe pary mieszane i zajrzeć do prywatnego rankingu homoseksualnych scen erotycznych, ułożonego przez Bartosza Żurawieckiego (Inne momenty), żeby dowiedzieć się np., że film z wyraźnym podtekstem homoseksualnym zrealizował już Edison w roku 1895. Na kontynuację trzeba było jednak poczekać ponad 20 lat, kiedy powstał niemiecki Inaczej niż inni, będący częścią akcji seksuologa Magnusa Hirschefelda: chodziło o doprowadzenie do zniesienia słynnego paragrafu 175, w myśl którego stosunki seksualne między mężczyznami były karalne. Nie udało się, prawo obowiązywało do końca lat 60. – zapewne część zdeklarowanych „normalnych” nie miałaby nic przeciwko temu, żeby podobny przepis obowiązywał dziś i u nas.
A jeśli chodzi o szczęśliwe zakończenia, to sierpniowy „Film” takowe ma: w stałym cyklu Kinofilia o swoich filmowych fascynacjach i zawodowych przygodach z kinem opowiada Tomasz Knapik. Mało kto rozpoznałby jego twarz, ale głos – bez trudu, bowiem „czytał Tomasz Knapik” prawie wszystko – od Amadeusza po graną w suahili Niemoc męską. Jego anegdoty przypominają o pięknych czasach, gdy na Konfrontacjach pokazywano takie arcydzieła jak Mechaniczna pomarańcza, filmy które broniły się same i żaden promocyjny romans nie był im potrzebny.
Omawiane pisma: „Film”.
buduj Witrynę | © 2004 Fundacja Otwarty Kod Kultury | pytania? | kontakt