Nr 31 (113)
z dnia 12 listopada 2004
powrót do wydania bieżącego
zapraszamy | przeglądy prasy | autorzy | archiwum
Najnowsza „Res Publica Nowa” (nr 4/2004) proponuje blok tekstów poświęconych szacunkowi. Trochę to „ciężki” temat, może zbyt filozoficzny, za mało felietonowy, ale mnie zainteresował bardzo. Bo to, co wydawało się dosyć abstrakcyjne i wydumane – szacunek, łączony z nim prestiż, status i uznanie – jest jednak bardzo konkretne i zupełnie nieobojętne dla naszego codziennego życia. Jak się okazuje, jesteśmy od potrzeby szacunku uzależnieni. (Nic dziwnego zresztą, skoro żyjemy przede wszystkim siłą przyzwyczajeń) Autorów bloku Czy szanujemy samych siebie i innych? najbardziej zainteresowało to, co się dzieje, gdy nie jesteśmy szanowani i boleśnie to odczuwamy. „Brak szacunku, chociaż jest mniej dotkliwy niż bezpośrednia obraza, może powodować podobne cierpienie. Niby nie obrażamy bliźniego, ale też go nie uznajemy jako kogoś drugiego, nie jest on postrzegany jako ludzka istota, której obecność ma dla mas znaczenie” – pisze Richard Sennetti w artykule Szacunek w czasach nierówności.
Autorzy bloku pytają więc, co oznacza szacunek dla samego siebie i innych w świecie społeczeństw neoliberalnych, od czego szacunek zależy i co się dzieje, gdy zaczyna być wartością deficytową. Interesuje ich zależność między szacunkiem a uznaniem, prestiżem i statusem, to, ile znaczy i czy w ogóle znaczy nasza indywidualna odrębność w takim społeczeństwie oraz czy warto się o nią starać, skoro pewne rzeczy i tak łatwiej przychodzą wtedy, gdy przestajemy troszczyć się o autonomię własnego Ja i poddajemy silniejszym, czyli „oddajemy siebie pod opiekę”, zgadzamy się na nadzór, co – jak pisze jeden z autorów tego bloku, Paul Zawadzki – jest aktualizacją „dawnych postaci dobrowolnego poddaństwa”.
Jacek Hołówka w tekście Szacunek dla samego siebie pokazuje, co się dzieje, gdy szacunek dla samego siebie zostanie wystawiony na próbę wytrzymałości. Jako przykład służą mu dwaj bohaterowie Conrada. Almayer i Falk kończą swoje przygody z różnym skutkiem. Jeden traci szacunek dla siebie, a wraz z nim chęć życia (oraz żonę i córkę, które zniechęcone postawą bohatera, odsuwają się od niego); drugi szacunek otoczenia zyskuje i zdobywa ukochaną kobietę, bowiem, jak pisze Hołówka, „Człowiek z silnym charakterem umie otoczeniu narzucić swe oczekiwania i mając czyste sumienie domaga się szacunku dla siebie, nawet gdy pozory świadczą przeciw niemu”. Hołówka prezentuje dość pragmatyczne stanowisko, gdy idzie o rozstrzygnięcia dylematu, na ile postępowanie danej osoby zależy od niej samej, na ile od tzw. ślepego trafu (możemy nazwać tę przygodność, na jaką wystawia nas los, także przypadkiem, fatum, koniecznością itp.) i w jakim stopniu osoba jest odpowiedzialna moralnie za swoje czyny. Uważa, że wiele kłopotliwych, dwuznacznych sytuacji uda się rozwiązać – czy choćby rozjaśnić – dzięki doprecyzowanemu pojęciu „charakteru”: „Jeśli zdecydujemy, że będziemy ludzi oceniać ze względu na ich charakter, a nie za ich czyny, to ślepy traf przestaje być groźny i przestaje wpływać na nasze oceny” – twierdzi Hołówka. A jednak zdarzają się sytuacje, w których trudno o rozeznanie, gdzie charakter, a gdzie ślepy traf. I sam Hołówka to widzi, podając przykłady, które wymykają się rozstrzygnięciu. Pisze o Annie Kareninie: „Czy wolno jej było poświęcić reputację męża i spokój syna dla wielkiej miłości do Wrońskiego? Wszystko mogło pójść dobrze. Mąż mógłby pogodzić się ze stratą, a syn wstąpić do kadetów i zapomnieć o matce. Ale poszło źle i nie mogąc znieść wyrzutów sumienia Karenina rzuciła się pod pociąg”. W ostatnich akapitach swego szkicu Hołówka wraca ponownie do postaci Kareniny i dodaje: „Niepotrzebnie straciła dla siebie szacunek i niepotrzebnie rzuciła się pod pociąg. Nic więcej zrobić nie można. A kto próbuje, ulega złudnemu urokowi ślepego trafu”. Byłoby w takim razie uleganie złudnemu urokowi ślepego trafu uleganiem też takim uczuciom jak współczucie? A może właśnie w ten sposób – broniąc się przed pułapką ślepego trafu – wpadamy w złudne poczucie wolności od przypadku?
O nienawiści do samego siebie jako konsekwencji braku szacunku pisze z kolei w Zmiennych postaciach samonienawiści Paul Zawadzki. Nienawiść owa ma swoje źródło w miłości Ja do siebie samego. Jest to jednak miłość mocno podważona, podana w wątpliwość, zakwestionowana przez mechanizm zepchnięcia osoby na marginesy społeczeństwa, a więc miłość, która staje się nienawiścią z powodu „okrutnego doświadczenia odmowy uznania”. Zawadzki wskazuje na „kwestię żydowską” jako na najbardziej jaskrawy przykład działania takiego mechanizmu: „Pragnienie wyjścia ze swojej skóry bądź też nadzieje na ukrycie się w niewidzialności po to, by uniknąć losu narzuconego przez urodzenie – to banalne elementy historii członków napiętnowanych mniejszości w sytuacji, kiedy otwiera się przed nimi teoretyczna możliwość integracji. Przejawy takiej Selbsthass układają się w spektrum sięgające od wstydu po autolikwidację, jak na przykład w wypadku samobójstwa Otto Weiningera”. Przyczyną nienawiści do samego siebie nie musi być narodowa czy kulturowa tożsamość. Nienawiść zawsze jednak łączy się – jak twierdzi Zawadzki – z relacją między jednostką a społeczeństwem. A we współczesnych społeczeństwach bardzo dziwnie układa się wspomniana relacja. Z jednej strony jednostka, wyłączona zupełnie ze społeczeństwa, nie odczuwa z nim żadnych naturalnych więzi, „ćwiczona” jest w trosce o własną indywidualność i odrębność, nawet terroryzowana pewnym wymogiem autentyczności. „Bądź sobą” słyszymy nieomal wszędzie. Wydawałoby się więc, że nic nie stoi na przeszkodzie afirmacji autonomii jednostki i jednostkowego, niezależnego myślenia. I tu, jak mówi Zawadzki, „wkraczamy w świat paradoksów współczesnego indywidualizmu”. Pojawia się bowiem – po pierwsze – coś, co autor artykułu nazywa, „patologią uznania”. Dążymy za wszelką cenę do uznania, nasza wartość jest jedynie wartością dla kogoś drugiego, nie potrafimy ustalić względnej równowagi między naszym obrazem samych siebie a obrazem nas, jaki konstruuje ktoś inny. Boimy się tego, że nie spełnimy czyichś oczekiwań. Strach zaś kanalizuje się w chorobach. Jak pisze Zawadzki, nerwica ustępuje depresji, chorobie cywilizacyjnej naszych czasów. „O ile nerwica była patologią konfliktu i poczucia winy, towarzyszącą narodzinom osobowości nowoczesnej, o tyle depresja, jak dowodzi Alain Ehrenberg, jest patologią wstydu i pustki. […] depresja jest tragedią niedostateczności (czy jestem w stanie to zrobić); jest »chorobą odpowiedzialności, w której dominuje poczucie niedostateczności«”. Po drugie, w społeczeństwie, w którym tak duży nacisk kładzie się na odpowiedzialność jednostki, poczucie wykluczenia społecznego, brak uznania i niepewny status ciąży bardzo mocno. Jeśli cały czas czujemy się zagrożeni tym, że nie staniemy na wysokości zadania, wolimy się asekurować. I tak rozwija się „dobrowolne poddaństwo”. Rezygnujemy z niezależnego myślenia, „abdykujemy z niedawno uzyskanej swobody, wyrzekamy się autonomii”. Przenosimy odpowiedzialność za nasze życie na kogoś innego i uzyskujemy poczucie psychicznego bezpieczeństwa, godząc się oczywiście na warunki, jakie stawia „opiekun”. I tak wracamy okrężną drogą do „złudnego uroku ślepego trafu”. I stajemy przed problemem: zdać się na czyjąś opiekę, rezygnując z wypracowania własnej autonomii, i tym sposobem bez wysiłku i już bez twarzy osiągnąć zamierzony cel czy wmówić sobie, że i tak nic od nas nie zależy i egzorcyzmować „opiekuna”, biorąc go za „ślepy traf”, i dzięki temu wmówieniu zachować szacunek do samego siebie i zdrowie psychiczne przynajmniej na jakiś czas? Czas to będzie ograniczony – bo zmiana uległości w konieczność zaowocuje wcześniej czy później zaburzeniem świadomości samego siebie. A może rzucić w diabły pomysł o „opiekunie-ślepym trafie” i uwierzyć w – złudny być może – urok wolności i samostanowienia?
Omawiane pisma: „ResPublica Nowa”.
buduj Witrynę | © 2004 Fundacja Otwarty Kod Kultury | pytania? | kontakt