nr 23 (105)
z dnia 22 sierpnia 2004
powrót do wydania bieżącego
zapraszamy | przeglądy prasy | autorzy | archiwum
Sport to zdrowie – słyszeliśmy od dziecka, choć dziś chyba należałoby postawić na końcu znak zapytania. Nowe, często wyśrubowane rekordy każą zastanawiać się, kto ma w nich większy udział: sportowcy czy farmakolodzy. Z drugiej jednak strony, oglądanie zmagań zawodników, dramatu przegranej i tryumfu zwycięstwa nadal fascynuje i widząc dekorację najlepszych, mam szczerą nadzieję, że wszystko odbyło się zgodnie z zasadami fair play. Dlatego też od lat namiętnie oglądam transmisje z igrzysk olimpijskich, a Ateny 2004 dostarczają wielu wrażeń. Już sama uroczystość otwarcia była szalenie edukacyjna – poza tzw. częścią artystyczną, przypominającą grecką historię, interesujący był przemarsz poszczególnych ekip. Interesujący, ponieważ pojawiały się państwa, których nazwy słyszałam pierwszy raz w życiu, o problemach z ich umiejscowieniem na mapie nawet nie mówię. Inną wyciągniętą nauką jest przekonanie, że nie warto niczego obiecywać na zapas, zakładać – chociażby liczby medali, jakie nasza reprezentacja przywiezie z Aten. Dla wspólnego dobra, bowiem łaska polskiego kibica na pstrym koniu jeździ – gdy piszę ten tekst, igrzyska właśnie mijają półmetek i dotychczas Polska ma cztery medale. Właściwie, wzorem naszych komentatorów, powinnam powiedzieć, że mamy cztery medale, choć ja widzę, że mają je, dzięki własnej pracy, Otylia Jędrzejczak i Sylwia Gruchała.
Sukces zawsze ma wielu ojców, a porażka jest sierotą – Polacy, pytani o występy naszej ekipy, mówią, że za karę część sportowców powinna wracać z Grecji na piechotę, trenerzy próbują obarczyć winą nieprzychylnych sędziów albo pogodę, a ja po cichu sobie myślę, że aby krytykować, trzeba samemu spróbować. I dlatego bardzo brakuje mi na tych igrzyskach wyważonych, pozbawionych hurrapatriotyzmu komentarzy Zdzisława Ambroziaka, dla młodszych kibiców przede wszystkim dziennikarza sportowego, dla starszych – zawodnika siatkarskiej drużyny Huberta Wagnera, mistrzów olimpijskich z Montrealu. Obserwując przegrany, w żenującym stylu, mecz Polska – Francja, zastanawiałam się, co by powiedział, oprócz słynnego komentarza „Ka-ta-stro-fa”.
Już się jednak nie dowiem, tak jak nie usłyszę nowych kompozycji Czesława Niemena, songów Jacka Kaczmarskiego, piosenek Jeremiego Przybory, nie dowiem się, jakie – nawet jeśli utopijne – pomysły na Polskę ma Jacek Kuroń, nie przeczytam wreszcie nowego wiersza Czesława Miłosza. To tylko niektórzy z mistrzów, którzy w tym olimpijskim roku odeszli. Okazuje się przy tym, że, po pierwsze, są ludzie niezastąpieni, a po drugie – istnieją dziedziny, w których jako naród osiągamy olimpijskie mistrzostwo, ba – jesteśmy bezkonkurencyjni.
„Dziś na każdego można znaleźć kwit” – pisze w sierpniowym „Filmie” Lech Kurpiewski (Wariacje na wakacje). Inspiracją do sformułowania tej mało optymistycznej tezy był dla autora film Michaela Moore’a Fahrenheit 9/11, potwierdzający, że z każdego można zrobić idiotę, ośmieszyć go, skompromitować w imię makiawelicznej zasady, że cel uświęca środki. Kurpiewski pisze o współczesnej technologii, która nie tyle pomaga ludziom w komunikowaniu się, co śledzeniu czy nawet wprowadzaniu w błąd (vide mms-y w telefonach komórkowych). Wszędobylskie kamery są i na igrzyskach – nawet tam, gdzie znajdować się nie muszą, na przykład tuż przed nosem aktualnego mistrza świata w skoku wzwyż, który nie zakwalifikował się do olimpijskiego finału. Nie muszą, bo ja wcale nie chcę karmić się jego dramatem. Jako widz mogę tylko zmienić kanał, ale to nie poprawi mojego samopoczucia, bo przez przypadek trafiam na program informacyjny i przekonuję się, że szukanie kwitów to nasza narodowa konkurencja.
Zapewne Lech Kurpiewski, pisząc swój felieton, nie spodziewał się, że jego słowa będą poniekąd prorocze, bo od tygodnia trwa szukanie kwitów na Czesława Miłosza. Oto w polskiej mentalności nastąpiła zmiana: wcześniej istniała niepisana zasada, iż twórcę docenia się dopiero po śmierci, teraz na odwrót – niektórzy wmawiają nam, że przecenialiśmy go za życia. Zresztą już maju, gdy Miłosz z wraz z Wisławą Szymborską podpisał list popierający ideę Marszu Tolerancji (wcale nie parady gejów i lesbijek), część prawicowych polityków podważała autorytet pary noblistów, przeprowadzając lustrację: ona pisała wiersze ku czci Stalina, on pracował w komunistycznej dyplomacji, a wiadomo, jacy ludzie ją tworzyli, po prostu typowe stalinowskie biografie… Spór o to, czy Czesław Miłosz powinien (ma prawo!) spocząć na Skałce jest więcej niż żenujący, to, posługując się retoryką prawdziwych Polaków – hańba. Przede wszystkim dla tych, którzy przy okazji śmierci poety mają swoje pięć minut, jak protestujące stowarzyszenia, o których nikt wcześniej nie słyszał. Słabo się robi, kiedy się słyszy o polskim sacrum, które Litwin Miłosz profanował, jako że od dziecka uczył się nienawiści do Polski i Polaków, czemu dawał wyraz w całej swojej twórczości. Mnie robi się tym słabiej, że słyszę o tym z ust wykładowców mojego uniwersytetu, z którymi – widać Opatrzność czuwała – na szczęście los mnie dydaktycznie nie zetknął. Za to inni uczyli mnie, że literalne czytanie poezji, to błąd (to nie sztuka zniszczyć kogoś cytatami wyrwanymi z kontekstu), a zadaniem prawdziwego artysty nie jest utwierdzanie swojego narodu w dobrym samopoczuciu, zwłaszcza jeśli ów ciągle uważa się za wybrany. Miłosza jako poetę raczej doceniałam i szanowałam niż lubiłam (może do tej poezji trzeba naprawdę dorosnąć?), ale jego śmierć – tak jak odejście innych mistrzów w tym roku – bardzo mnie przygnębiła, uzmysławiając, że stopniowo stajemy się skazani na przeciętniactwo i tandetę promowane jako wartość przez sztab różnych Wielkich Braci. I że polskie piekiełko, które nie oszczędza nawet zmarłych, potrafimy rozpętać jak mało kto. Protestujący już zapowiadają manifestacje w dniu pogrzebu Miłosza – zapewne w tłumie będą ci sami, którzy, w maju, w jednej ręce trzymali różańce i hasła odwołujące się do boskich przykazań, a w drugiej kamienie, którymi obrzucali „zboczeńców”, oczywiście w imię miłości bliźniego. Warto będzie 27 sierpnia obejrzeć obcojęzyczne kanały, bo może oprócz, miejmy nadzieję, informacji o złocie Roberta Korzeniowskiego, pokazane zostaną obrazy z pogrzebu Miłosza. I oby nie okazało się, że jedyną dziedziną, w jakiej bijemy rekordy, jest głupota. A wszystkich lustratorów Miłosza lojalnie ostrzegam „Nie bądź bezpieczny. Poeta pamięta”. Bo na wszystkich można znaleźć kwit.
Omawiane pisma: „Film”.
buduj Witrynę | © 2004 Fundacja Otwarty Kod Kultury | pytania? | kontakt